| 1 - Liceat mihi ut fruaris. |

| Edit: 11.04.2019 |  

- Jack -

Dlaczego miałbym się łudzić, że dzisiaj będzie inne? Oczywiście, że nie będzie.  
-może być tylko gorzej, ale co w tym nowego?- 

Początek... początek pozostał taki sam. Pierwsze odczucie; chłód. Dobra oznaka; nic nie płonie, nic nie wymaga szybkiej interwencji. 
Otwieram oczy. Biały sufit pomieszczenia; w rogu, trzy centymetry od bocznej krawędzi, pęknięcie o długości czterech i ośmiu dziesiątych centymetra. Skąd się wzięło? Nie wiem. Regularnie cały budynek jest odświeżany. Jedyne, co mogę teraz zrobić, to mieć nadzieję, że Mama tego nie zauważy. Muszę to naprawić, zanim...

- Wstawaj. - na wydany rozkaz podnoszę się do siadu.

...ach. Dopiero teraz przypominam sobie powód mojej uprzedniej pozycji. A to oznacza... Rodzice wrócili! 
Z podłogi na nogi, nie uśmiecham się na ten rym, chociaż pewnie za kilka godzin zacznę przez to chichotać.

Ekscytacja, radość -lekki strach-; obecne emocje, które ledwo udaje mi się powstrzymać w lekkim uśmiechu. W końcu, nie byli w domu od czterech dni... Może tym razem zostaną na kolację? Kitchen-bot przygotuje im obiad w kilka minut, więc... Och. No tak. Są na mnie... nieco źli. Mam... mam nadzieję, że nie zrobiłem niczego nieodpowiedniego. Bo nie zrobiłem, prawda?

Strzepuję z ubrań nieistniejące drobinki kurzu jak i nawet te najmniejsze odłamki szkła. Niefortunnie wpadłem na oszklony sekretarzyk w jadalni niecałe kilkanaście (a dokładniej, dwanaście) minut temu, tym samym rozbijając drzwiczki mebla. Dzięki losie, że to tylko drzwiczki... nie chcę wiedzieć, jak bardzo Mama by się zezłościła, gdybym stłukł jej cenną kolekcję talerzy.

Ciche westchnienie ulgi opuszcza moje usta. To było zdecydowanie za blisko. Może do ich następnej wizyty powinienem zmienić wszelkie szkła zarówno drzwiczek jak i innych dekoracji na coś solidniejszego, dla przykładu na szkło pancerne...?

Przyglądam się tylko z obojętną miną cięciom zdobiącym skórę. Nie minęło kilka sekund, a ukazała się nad nimi niebieska otoczka... wraz z nią zniknęły i wszystkie rany; zupełnie, jak gdyby nigdy nie istniały. Dobrze, że przynajmniej... że przynajmniej Diphy wciąż działa.

Poprawiam po raz kolejny koszulę; upewniam się, że wszelakie ślady mojej słabości są ukryte. Nie mogę sobie pozwolić na niedoskonałości. Powoli podnoszę głowę.

W sumie, to mogłem się w pełni spodziewać takiego powitania. Nie powinienem był iść na poszukiwania Wu, kiedy wiedziałem, że Rodzice niedługo powrócą do domu. A jednak, nawet z tą wiedzą... Po prostu ta nadzieja, ta szansa (nawet, jeżeli... dość nikła), że może nareszcie wygram, że... że może Chase spojrzy na mnie z czymś innym, niż pogarda, że może znajdę jakieś potężniejsze Wu jako pierwszy, albo...
Doskonale wiedziałem, że się przez to spóźnię. A teraz... a teraz zapewne przyjdzie mi za to zapłacić. Ale! Przynajmniej udało mi się wygrać; przez nieostrożność Bailey'a udało mi się zgarnąć te SGW!
...nawet jeżeli Katnappe ukradła mi je zanim się rozejrzałem, i tak  kopnęła, że wpadłem do stawu... Ale przynajmniej coś mi się dzisiaj udało, prawda? 
Mimo, że Chase obrzucił mnie kolejnymi wyzwiskami. 

-nawet jeżeli te powtarzające się obelgi nigdy nigdy nigdy nie odbiegają od prawdy- 
Czego innego można się w końcu było spodziewać od tak obrzydliwego potwora, jak ja?

Szybko otrząsam głowę z niechcianych myśli. Nie na to czas. Spoglądam w chłodne oczy Taty, które chwilę temu płonęły wściekłością.
To było niemalże pewne, że się spóźnię, jeżeli wezmę udział w pojedynku. Równie oczywiste jest to, kto w tej sytuacji zawinił, kto poniesie konsekwencje. 

Rodzice wrócili bezpiecznie do domu; to najważniejsze. Wrócili dla mnie, dla potwora, nawet jeżeli oboje dobrze wiedzą, że... że równie dobrze mogli mnie porzucić lata temu. 
To w końcu wciąż są moi Rodzice, nie zostawią mnie bez powodu; lekki uśmiech na tę jedną, spokojną myśl.
Nawet jeżeli często nie ma ich w domu... ach, nie, żebym pragnął ciągłej opieki, lub ich obecności! Wiem, że na to nie zasłużyłem, wiem. Po prostu... za każdym razem, kiedy są z powrotem, a normalnie puste korytarze wypełnia echo kroków innej osoby... i kiedy wiem, że nie jestem sam, że jest ktoś, kto jednak czegoś ode mnie oczekuje; że nie jestem do końca bezwartościowy...! I jeszcze ta jedna myśl, ponownie, ponownie nadzieja. Że... że może w końcu uda mi się Ich uszczęśliwić, że spojrzą na mnie inaczej, niż... niż tak, albo z tą... chłodną obojętnością, że nie zrobią tak, jak to robią wszyscy inni.

Ostrożnie postąpiłem kilka kroków w przód.

Ach, zaczynam to odczuwać; zawartość wcześniej wstrzykniętej w szyję buteleczki zaczyna dawać o sobie znać. Satysfakcja na to powoli narastające w ciele otępienie; uczucie, do którego po tylu dawkach serum już się przyzwyczaiłem. Dopiero... dopiero teraz mogę się w pełni zrelaksować.  

- Kawy czy herbaty? - pytam, spoglądając przez chwilę w stronę Taty z nadzieją. Wzrokiem poszukuję obecności Mamy. Nie ma Jej. 

- Maria jest już w samochodzie, za kilka godzin mamy lot do Berlina, a wraz z tym kolejne spotkanie. - poprawia krawat i marynarkę tym wyćwiczonym przez lata niemalże mechanicznym gestem. Zaczyna kierować się w stronę wyjścia. - Dostaniesz powiadomienie, kiedy wrócimy. Tylko tym razem... - przerwał. Wzrok wędruje na sufit...
...a dokładniej na pęknięcie w tej wcześniej idealnej powierzchni; pęknięcie o długości czterech i ośmiu dziesiątych... Z-zauważył. Proszę, proszę, proszę, proszę, tylko... t-tylko n-nie mów...! 

- Jeżeli się spóźnisz, to będziemy wspólnie liczyć do trzydziestu. 

W tych szarych oczach... przez chwilę pojawił się jakiś dziwny błysk, którego nigdy wcześniej nie widziałem na Jego twarzy. Niezrozumiałe dla mnie spojrzenie.
Zamiast jakiejkolwiek odpowiedzi na to nieme pytanie, odwrócił się pośpiesznie na pięcie. Odszedł.
Trzask drzwi, które po chwili zamknęły się za nim automatycznie na kilkanaście zamków.

Lekko... tylko lekko wzdrygnąłem się na tę groźbę, tylko przez krótką chwilę. Już teraz dobrze wiem, co mnie czeka... a jednak nie mogę i powstrzymać cichego westchnienia ulgi. Jakoś... mogę mieć tę pewność, że przynajmniej teraz nie powie nic Mamie. Na Ich następny przyjazd muszę się o wiele lepiej przygotować... 

Zgniatam w palcach i tak już nieco pomiętą od poprzedniej... rozmowy koszulę. Może się to wydawać dość specyficzne, ale mimo tej wiszącej w powietrzu groźby; to nie samo to wywołuje u mnie tak... dołujące emocje. Nie umiem się wysłowić nawet we własnych myślach, co dopiero przy innych ludziach. Po prostu... to takie dziwne, że chciałbym, żeby tak szybko nie odchodzili? Że wolałbym, żeby zostali na... na chociażby te pięć minut? A tak bardzo... chciałem spędzić z nimi chociaż kilka chwil. A jednak nie można mieć wszystkiego, czyż nie? Zwłaszcza, kiedy ma się już tak dużo. Tym bardziej, kiedy jest się...

Te charakterystyczne kliknięcie, świadczące o zamknięciu się na dobre wszystkich drzwi i bram rozległo się dobre osiem minut temu. Nie mogę marnować aż tyle czasu, zatracając się w i tak bezwartościowych myślach. 

Wzywam Jack-boty, które po usłyszeniu krótkiej komendy od razu zabierają się za renowację całego sufitu. Czas posprzątać ten bałagan... Biorę do ręki szufelkę od JB-32. Lekkie skinienie głową, na które maszyna posłusznie powróciła do wykonywanej wcześniej czynności. 

Nawet jeżeli jest to nieco mozolna sprawa, niemalże zawsze istnieją jakieś pozytywy! W końcu... przykładowo to, jak wpadłem na ten sekretarzyk; mogłem cały uszkodzić razem z zawartością. A że nie jestem wystarczająco ciężki, albo chociażby choć trochę silny... W sumie, to się nawet zdziwiłem. Rzadko kiedy to meble ulegają zniszczeniu; zwłaszcza z tą moją wagą, która jest o wiele niższa od ludzkiej średniej. Nie, żeby akurat w tym fakcie było coś dziwnego - potwór, nie człowiek - tylko pozostaje zdziwienie. Jak bardzo to szkło musiało być delikatne? Tak bardzo nieodpowiednie dla tego domu... 

Ostrożnie rozpinam guziki koszuli, by móc ją z siebie zdjąć. Upewniam się, że nie zrobię większego bałaganu; lepiej jest zbierać odłamki szkła ze skóry niż z podłogi. 

Gdy mam już tę pewność, przyglądam się wbitym w skórę fragmentom, które po chwili również zniknęły pod niebieską otoczką. Nie było aż tak źle. Albo przynajmniej bywało gorzej.

Schylam się i zaczynam powoli podnosić wszystkie te większe odłamki z podłogi. Uważam jednocześnie na ciało; nie potrzebuję więcej.
Chora satysfakcja, gdy w potłuczonych odłamkach moje odbicie staje się zniekształcone. Oglądam się w każdym, nim je wyrzucam. 

,,Ten, kto zawinił, musi ponieść konsekwencje.'' 
Nic nowego i dla ludzi, choć akurat tego nauczyły mnie te lata spędzone w wielkiej posiadłości.

,,Ten, kto zawinił, musi naprawić wszelkie popełnione błędy.'' 
Ludzkie prawo, którego nauczyły mnie te wszystkie wymyślone przez Rodziców kary.
,,Potwór jest zawsze winny.'' 
A to... jedyny przywilej, jaki mi przysługuje; cicha odpowiedź na naglące pytania.
I dziś z ust może wyrwie się ,,dlaczego'', które zniknie wśród pustych korytarzy, odbite niedosłyszalnym echem.

-

Kiedy skończyłem ogarniać cały ten bałagan, JB-04 poinformował mnie, że niedługo efekt serum przestanie działać.
Płyn, który jest regularnie dostarczany do mojego organizmu w najgłębsze rany podczas powrotów Rodziców, nie ma nawet nazwy, a jest istnym zbawieniem... Jedno z tych nielicznych udogodnień w moim życiu, na które uzyskałem od Nich pozwolenie.
Stworzyłem go przez przypadek tak ze trzy lata temu, po tym jak przegrałem w jakimś tam (na szczęście) mało ważnym pojedynku. Było to w dżungli, kolejnej z milionów; jej dokładną lokalizację mam awaryjnie zapisaną gdzieś na domowej mapie. Ja po dość... silnym uderzeniu Clay'a, wylądowałem dobre kilkanaście metrów dalej na jakiejś łączce. Może i miałem przekutą lewą nogę jakimś ostrym, wyłamanym konarem, co z resztą zauważyłem dopiero, kiedy musiałem się ruszyć... a jednak nie na to poświęciłem swoją uwagę. Mój wzrok przykuł mały, fioletowy, niepozorny kwiatek.

Nigdy wcześniej takiego nie widziałem, stąd wzięło się moje zaciekawienie. W końcu tyle lat obcowałem z dziką (często trującą) roślinnością, że mógłbym uznać się za eksperta w roślinnej toksykologii. Jako ciekawska dusza z natury i (pseudo) naukowiec z powołania, zdecydowałem się go zbadać. O dziwo, nawet mnie nie poparzył (aż tak).

Od tamtej pory nie było dnia, w którym nie dziękowałbym swojemu szczęściu. Szczęście głupca nigdy nie było aż takim wybawieniem. To otępiające uczucie, które wytwarza sok z płatków rośliny, zmieszany razem z łagodzącym pieczenie aloesem, pozwala mi normalnie funkcjonować nawet przez kilkadziesiąt minut. Już nie mówiąc o tym, jak bardzo dzięki temu nie muszę zwracać najmniejszej uwagi na cierpienie... ból. Ból, zwykły ból, to nie jest cierpienie. Nie wywołuje też żadnych efektów ubocznych. Albo przynajmniej... tak sądzę. Istnieje ta szansa, że pojawią się w przyszłości... a to już w żaden sposób nie będzie moim interesem. W końcu, kogo będzie obchodzić, co się ze mną potem stanie? 

Jednak prawdą jest, że to tylko szczery głupiec ma prawdziwe szczęście. Tylko ile przepłacono za tę szczerość?
Tak bardzo, jak pomocne jest to serum, nie oznacza, że ból znika całkowicie; nie znika wcale. Po prostu płyn tak wpływa na moje mięśnie, że te nie paraliżują mnie podczas ruchu, a ja wciąż jestem w stanie kontynuować poprzednie czynności... haha, nie wiem, czy byłbym w stanie bez tego brać udział w pojedynkach. 

- JB-00! - na mój głos niemalże natychmiast pojawia się jeden z Jack-Bot'ów, którego regularnie restauruję... Nie tylko wygląd różni go od innych maszyn.

- Wszystko w porządku, Master? Jak się czujesz? 

Chip emocji, który zainstalowałem w nim, kiedy jeszcze byłem w wieku ludzkiego przedszkolaka. Wiem, że to w pewnym sensie... wiem, jak bardzo jest to żałosne, ale kiedyś to był jedyny odłamek mojego życia, który nie wiązał się bezpośrednio z nauką.
-jak gdybyś nie mógł być bardziej obrzydliwy- 
JB-00 jest bowiem pierwszym zrobionym przeze mnie botem; co nie oznacza jednak, że jest zrobiony z gorszego materiału! Regularnie przeprowadzam na nim wszelkiego rodzaju ,,aktualizacje'', zarówno te systemowe, jak i samego mechanizmu. Ma w sobie również zamontowaną funkcję ucieczki; w końcu nie jest w najmniejszym stopniu przeznaczony do walki. Nie chcę, żeby uszkodzili go mnisi czy coś.

Ech, trochę... głupio jest się do tego przyznać, nawet przed samym sobą, a jednak... wmontowałem w jego pamięci wszelkie troskliwe pytania i słowa pocieszenia, które kiedyś wyczytałem w jednej z książek dla dzieci. Zdania, które są niczym dary od innych Rodziców dla swoich ludzkich pociech.

Od małego, kiedy to moi Rodzice dowiedzieli się, że wyróżniam się niesamowitą inteligencją, byłem przymuszany do ciągłej nauki. Fakt, że wyglądam, jak wyglądam, nie pomógł w najmniejszym stopniu tej kwestii... Nie dość, że... że taki, to jeszcze jest w stanie zbudować niezłej jakości panel słoneczny w wieku przedszkolnym?
W dzieciństwie co chwilę miałem nową nianię. Każda z nich w pewnym momencie rezygnowała, każda znajdywała coraz to nowszą, dziwniejszą wymówkę. Nie dziwię się im, nie dziwię. Nikt w końcu nie chciałby się zajmować bachorem o czerwonych oczach i o równie krwistych włosach; już nie mówiąc o tej białej skórze, która tak bardzo nadaje mu postać martwych, wymytych z krwi zwłok. Dziecko, które nie potrafi się uśmiechać, które nie bawi się jak cała reszta. Obrzydliwy, przerażający potwór.

Jedna z tych niań pozostawiła na blacie książeczkę dla dzieci, która, o ironio, była właśnie o ludzkiej rodzinie... wciąż mam tę książkę. Nie chciałem... wyrzucać jednego z pierwszych, niezwiązanych z nauką wspomnień. Tak... żałosne, prawda?

To właśnie stamtąd zrodził się pomysł, by stworzyć robota, który w pewnym stopniu będzie funkcjonować jak tamta narysowana mama. Za każdym razem udowadniam sobie, że mogę być bardziej żałosny; nawet jeżeli myślałem, że to już niemożliwe.

- Tak jak zawsze, ale mogło być lepiej. - uśmiechnąłem się lekko, gdy wyczułem tę znaną już nutę zmartwienia w głosie bota. Mechaniczny głos, niczym echo, który towarzyszy mi już od dobrych jedenastu lat. - Pomóż mi, proszę, dostać się do laboratorium. Nie wiem, czy dam radę sam, a że nie ma Rodziców... - urwałem, wiedząc, że robot nie ma jeszcze wgranych w pamięć odpowiedzi na tego typy sytuację. W takiej chwili odpowiedziałby tym samym ,,Jeżeli się postarasz, kiedyś będzie lepiej".  Nie wiem tylko, jak bardzo muszę się postarać.

Wysuwa on metalowe ramiona i pozwala mi oprzeć cały swój ciężar o tę stalową konstrukcję.

Nienawidzę chodzić. Nienawidzę tego uczucia kończyn, które powoli zdają się od siebie odrywać. Moje nienawidzę nie ma znaczenia, a jednak i tak nie mogę powstrzymać tej frustracji, że nie jestem w stanie sam utrzymać własnego ciężaru wystarczająco długo.

Powolny, równy krok, który niemalże doprowadza mnie do szaleństwa bardziej, niż dochodzące z salonu tykanie. Jakoś udaje nam się dojść do drzwi prowadzących do laboratorium, częściowo umiejscowionego w piwnicy, częściowo kilka pięter pod ziemią. 
Nie dam się jednak zanieść; wiem, że przyzwyczajając się do takich luksusów ostatecznie zwiększyłaby się ilość problemów.

Wpisuję kilkadziesiąt haseł, pozwalam na skan zarówno głosu jak i odcisków wybranych palców (licząc od lewej strony lewej dłoni; pierwszy, trzeci, szósty, ósmy). Otwierają się ,,drzwi''.

Pozostały tylko schody. To ,,tylko'' trzydzieści sześć stopni. Z każdym następnym zastanawiam się, czy by nie zaryzykować, i nie zapytać się Rodziców o zainstalowanie windy w tym miejscu... wystarczyło jednak, że tylko skierowałem jedno spojrzenie w kierunku swojego ciała. Wspomnienie tego, jak wyglądałoby bez kłamstwa, a jakoś od razu chęć umieszczenia tu windy popada w zapomnienie. 

Wciąż pamiętam jak wściekli byli, kiedy zapytałem Ich, czy nie mógłbym ulepszyć nieco paneli słonecznych na dachu, by te pobierały większą ilość energii. Chciałem... chciałem dobrze, naprawdę - chodziło o to, by zmniejszyć koszt utrzymywania posiadłości, pomóc.
Gdy tylko wspomniałem tę kolejną z wielu blizn; tę, która... rozciąga się od lewego kolana, do wewnętrznej części uda... Nie chcę, nie chcę wiedzieć, ani nawet myśleć o tym, jakby zareagowali na minimalne, bo poniesione przez moje boty, koszty zmiany nawet najmniejszego fragmentu domu. Ponieważ to dom moich Rodziców. Wszystko ma być dokładnie takie, jakie było, jakie jest.
...więc co z tymi pancernymi szkłami?

Westchnienie ulgi, kiedy stopa odnajduje ostatni stopień.
Drugą rzeczą, którą wykonuję (zaraz po upewnieniu się, czy nikogo tu nie ma), jest popchnięcie drzwi do dobudowanej toalety. Tu również, niemalże paranoicznie, sprawdzam, czy aby na pewno jestem sam. Złe myśli, złe wspomnienia są bezużyteczne, bezużyteczne, skup się na danym zadaniu; skup się.

JB-00 widząc sygnał, który dałem lekko drżącą dłonią, zaczął powoli zdejmować ze mnie koszulę, by po chwili zacząć wyjmować pierwsze drobinki szkła. Wciąż mnie nieco... uwierają po poprzednim bliskim spotkaniu ze szklaną gablotą.

Heh. Głupi ma naprawdę szczęście, mówiłem już to wcześniej i powtarzam jeszcze raz, skoro jest to prawda uniwersalna. Zwłaszcza, jeżeli udało mi się nie zniszczyć drogocennej zastawy Mamy. Szkło (to samo? tak, raczej tak) da się szybko wytworzyć i wymienić za pomocą botów, nie będzie nawet najmniejszego śladu, że cokolwiek się tam kiedykolwiek wydarzyło.

Mija dwadzieścia siedem minut, a ostatni odłamek szkła opuszcza skórę. Wciąż nie ruszam się z miejsca. Jest... jest coś, o co zawsze, zawsze w pewnym momencie toczę swego rodzaju walkę mentalną. Zawsze, zawsze, zawsze ją przegrywam tymi samymi beznadziejnymi słowami. ,,Może... warto jednak zaryzykować...?'' 

Nawet jeżeli mam się znowu zawieźć i tak zapytam.

- JB-00... - Niepewność, urywam wzrok, patrzę wszędzie, tylko nie na bota. Już teraz... mogę się spodziewać negatywnej odpowiedzi. Po co więc pytam? - Czy nie zostawili może jakiejś... wiadomości?

Zawsze się dziwię, jak mimo tych wszystkich lat zawiedzenia, mój głos wciąż jest... tak bardzo przepełniony nadzieją nawet w tak oczywistych przeczeniach. Mimo, że doskonale wiem, że na nie nic nie zasłużyłem.

Gdy bot zatrzymał się w miejscu, próbując przetworzyć zadane mu pytanie, ja już wybierałem najmniej uszkodzony bok do snu. Nie, żeby to była aż tak duża różnica; i tak obudzę się w środku nocy, gdy przez przypadek jedna z kończyn osunie się z przygotowanego posłania. Z resztą, tak samo, jak to było przez...

- ...twoi Rodzice są z ciebie naprawdę dumni! - ...zaraz. Że co? Czy to możliwe...? - Zostawili ci prezent!

...niemożliwe.

- N-naprawdę? - wyjąkałem, tak lekko, tak żałośnie. Ten strach, że zaprzeczy; że to tylko błąd, który narobi mi niepotrzebnej nadziei, by ją potem skruszyć jednym ,,nie''.

Robot tylko pokiwał energicznie częścią, która służyła za głowę. Ja wciąż mogę tylko wpatrywać się w to małe, drewniane pudełeczko, które chwilę temu wyjął ze swojej obudowy.

Nie usłyszałem tej wiadomości od... od pięciu lat. A nawet wtedy to, że cokolwiek Tata wysłał do domu, również wywołało u mnie niemałe zdziwienie; tylko, że wtedy, do pudełka dołączona była notatka, że mam to po prostu gdzieś upchnąć, bo nie było już tam u Nich, w schowku, na to tymczasowo miejsca do ukończenia remontu. Heh, zawsze kusiło mnie, żeby powiedzieć Wuyi, że nawet przez mojego Tatę jej więzienie zostało uznane za ,,bezwartościowy, niemożliwy do otwarcia złom''. Ale żebym to ja cokolwiek dostał?

Otrząsam głowę. Ostrożnie wyciągam dłoń w stronę opakowania; spodziewam się, że w każdej chwili mógłbym coś uszkodzić. Równie powoli zdejmuję wieczko. 
...czy to są... bandaże?

Ciało zdobią tysiące blizn po wszelkiego rodzaju skaleczeniach, nacięciach, kilka razy byłem nawet dźgnięty nożem (dokładnie sześć), zostałem oblany różnymi bolesnymi substancjami, miałem kontakt z toksycznymi roślinami, zostałem oparzony, zażywałem nawet trucizny, żeby przynajmniej w pewnym stopniu się na nie uodpornić, ale jeszcze nigdy... niezależnie od tego, jak poważne nie byłoby to wszystko, jeszcze nigdy nie dostawałem takich rzeczy, i... i czy to jest balsam na oparzenia?

Uśmiech. Uśmiecham się, prawda? Czuję, jak delikatnie napina mi się skóra na policzkach. Przejeżdżam palcem po powierzchni podarowanego mi materiału. Jest... tak miły w dotyku.

Bandaże, którymi zazwyczaj owijam obfite krwawienia, są wytwarzane przez moje boty ze znalezionych skrawków. Dbają tylko o to, żeby były wystarczająco grube, by nadać mojemu ciału iluzję odpowiedniej wagi człowieka w moim wieku; Diphy zajmuje się nadaniem odpowiedniej tekstury ,,ludzkiej'' skóry. Już nie wspomnę o tym, że te materiały, które wytwarzane są tutaj, niczym nie przypominają w dotyku tych.
N-nie narzekam, czy coś, oczywiście, że nie! Doskonale wiem, że nie zasłużyłem wcześniej na nic lepszego, ale... 

Wciąż nie mogę powstrzymać co chwilowego dotykania materiału; upewniania się, że ten za chwilę nie wyparuje, albo nie zniknie, albo nie zostanie mi zabrany, a to wszystko nie okaże się okrutnym dowcipem, ale pojawia się upomnienie - to nie są twoje urodziny, więc wszystko w porządku.
Paradoksalnie czuję się tak, jakbym właśnie otrzymał swój pierwszy od lat prezent. Radość zamiast strachu. Prezent... pierwszy... nie odbiega to tak daleko od prawdy. 

-

Powróciłem do naprawy robotów w lepszym nastroju, raz po raz czując, jak delikatny materiał ociera się o skórę.
Idealna cisza, momentami tylko przerywana odgłosami narzędzi; rytm, który mnie uspokaja. Tempo, które to ja nadaję; muzyka, do której nie muszę tańczyć, jeżeli nie chcę, nie ma tu żadnego zegara, żadnego...

Głośny pisk. Alarm Sheng Gong Wu. Już chciałem... instynktownie go wyłączyć i po prostu zignorować, zwłaszcza po wydarzeniach z wczoraj (sprzed kilku godzin), ale... Ponownie odczuwam niemalże czuły dotyk materiału. Zdaje się jeszcze bardziej napawać mnie nadzieją, jeszcze bardziej popychać do działania. A Jack Spicer nie należy do osób, które są w stanie oprzeć się tego rodzaju ,,prośbom''. W końcu, kto wie? Może... może tym razem naprawdę się uda?

-

To... był bardzo, ale to bardzo zły pomysł. Przez to całe wywołane pojedynkiem zamieszanie, nie zauważyłem, jak otwiera się jedno z... z głębszych rozcięć. Nie zdążyłem również zorientować się, co się dokładnie dzieje, a nagły ból... Przejął kontrolę? Po prostu... nie byłem w stanie się ruszyć, obezwładnił mnie; nawet nie zdążyłem zaaplikować sobie serum, a... kiedy to pojedynek już się skończył.

Niby nie powinno już być w tym nic dziwnego. Przynajmniej nie dla mnie.

Tradycyjnie; straciłem jedno Wu, które, na szczęście, nie było aż tak ważne; z tego, co pamiętam, pozwalało użytkownikowi teleportować się trzynaście centymetrów w lewą stronę... Dodatkowo zostałem pozbawiony dużej ilości krwi, a kolejny fragment nadziei, że chociaż w pewnym stopniu mógłbym zaistnieć w oczach Chase'a, został... starty w proch. 
Och, jak ja bardzo się znowu myliłem.

Jego słowa wciąż odbijały się tępym echem w mojej głowie, wywołując coraz to większą i większą dezorientację. 
,,Arogancja jest powodem twojej porażki.'' 

Nie rozumiem, nie rozumiem... Z której strony zbyt wczesna utrata równowagi, spowodowana obezwładniającym bólem, jest aktem arogancji? Nic z tego nie rozumiem...
Wiem tylko, że; jak zawsze; wina leży po mojej stronie. Może powinienem przeprogramować aplikatory serum jakoś? Posiedzę nad tym potem...

Gdy tylko wróciłem do domu, jedyne, co mogłem zrobić, to zagryźć zęby na kawałku materiału, i powoli zacząć igłą zszywać pęknięcie. Pęknięcie? Tak, tak to wygląda - zwłaszcza z tym, jak to, uparcie, wciąż nie chciało przestać krwawić; robiłem co w mojej mocy, żeby nie musieć jej przypalać... O ,,pomoc'' nie mogłem poprosić botów. Ostatnim razem (półtora roku temu), kiedy się na to zdecydowałem, przez jakże zabawny dowcip Katnappe, robot zaczął zacinać się w środku zakładania szwów na prawej nodze, bo ta zainstalowała w nim jakiegoś wykupionego z zagranicy wirusa. Po tamtej nocy wciąż mam pamiątkę w postaci nieco głębszej od pozostałych szramy i prawie nie straciłem stopy. Nie chcę powtórki. 

Po udanej operacji, już nieco zrezygnowany, biorę prysznic, by tylko z rozczarowaniem odkryć, że Rodzice ponownie nie zapłacili za ciepłą wodę. Chociaż, ponownie, może to i nawet lepiej? W końcu, kto wie; może jeszcze by się przypadkowo przestawił n-na wrzątek, tak, jak...
Wzdrygam się, przypominając sobie, jak te ciepło różniło się od wszystkiego, co mnie spotkało. Powiedzmy... powiedzmy, że ten raz wystarczył, żebym zapragnął pozbyć się wszelkiej gorącej wody, oraz maszyn podgrzewających ciecze, istniejących na tej planecie. Mama jednak nie byłaby tym wtedy zbyt... zadowolona, prawda?

Szybko zmieniam temat myśli. Przyglądam się swojemu odbiciu w lustrze; ponownie kieruję wzrok na cienką, metalową obręcz zdobiącą szyję; czarny znak pod okiem; uśmiecham się zadowolony. Kolejny z tych nielicznych wynalazków, które mnie jeszcze nie zawiodły. 

Diphylleia - wykonana z najtwardszego stopu, którego nawet ludzkość nie zna (a prawdopodobnie nie pozna przez najbliższe stulecia, chyba, że zmienię zdanie). Sam wynalazłem tę kombinację po pojedynku w jednym z górskich rejonów, gdy natknąłem się na pewną ciekawą rudę; już po kilku eksperymentach udało mi się stworzyć stop idealny. Jak to dobrze być geniuszem... zazwyczaj...

Do samej obroży zaaplikowałem drobniutkie nanity; są tak zaprogramowane, że automatycznie wynajdują wszelkiego rodzaju deformację mojej skóry jak, przykładowo, siniaki, blizny i rany; następnie zakrywają ją powłoką, która służy jednocześnie jako iluzja niczym niezranionego, ludzkiego ciała. Chyba że, tak jak teraz, jestem owinięty zbitkami materiału; wtedy ta drobna otoczka pełni funkcje maskujące, nadające mi bardziej... ludzkiego wyglądu.
Kolejnym atrybutem obroży jest to, że działa w każdych warunkach; niezależnie, czy to woda pod wysokim ciśnieniem, czy lawa, kwaśne deszcze, śniegi, grady, wyjątkowe mrozy czy upały. Automatycznie adaptuje odcień skóry do środowiska; zupełnie niczym powłoka kameleona. A jednak o wiele potężniejsza.
Genialne, czyż nie? Gdyby nie jej obecność nie mógłbym wyjść z domu, a co dopiero spotkać się twarz w twarz z Chasem albo mnichami. A i Rodzice nie patrzą się na mnie z aż tak ogromnym obrzydzeniem; z całą pewnością nie byliby aż tak... przychylni, gdyby musieli spoglądać na moją formę bez tej ochronnej powłoki. 

Przejeżdżam delikatnie palcami po chłodnej obręczy. Wspomnienie; ponownie przypomina mi, jak bardzo ta krucha iluzja różni się od prawdziwego mnie. Jedno kliknięcie w odpowiednim miejscu wystarczy, bym nagle przybrał na wadze wystarczająco, by nie widać było wszystkich żeber. Wystarczy, by ukryć warstwy w większości przekrwionych bandaży, tysiące siniaków, podrażnień, podarć, blizn, pęknięć, śladów po oparzeniach, odmrożeniach - skrywa kontrast palety barw z tą niemalże bezbarwną skórą. Kliknięcie... pojedyncze... a wystarczy, bym mógł spojrzeć na swoje plecy, nie przypominając sobie niechcianych dni. Jedna, cienka metalowa obręcz wystarczy, by całe moje istnienie stało się niczym więcej, a wielkim kłamstwem.

Jeden kawałek metalu wystarczy, bym mógł chociaż na chwilę zapomnieć, czym jestem.

-

JB-00 ponownie pomógł mi doczołgać się jakoś z toalety do piwnicy.

Ubrałem tylko czarny płaszcz, aby chociaż w pewnym stopniu ochronił mnie od chłodu Laboratorium. Powód tak niskich temperatur? Te wysokie mogłyby tylko zaszkodzić tej dość delikatnej maszynerii. Łatwiej jest w ten sposób ugasić wszelkie potencjalne pożary, a i komputery tak szybko się nie przegrzewają; poza tym duża część reakcji jest dość niebezpieczna i wybuchowa, więc... raczej żywcem nie chcę spłonąć.

Dopiero niecałe dwie i trzy czwarte godziny temu zacząłem pracę nad najnowszym pomysłem, ostrożnie dobierając każdy element, co chwila upewniając się, że nie popełnię żadnego błędu; a jednak już teraz mój organizm powoli się poddaje.
Coraz bardziej odczuwam, jak efekt dzisiejszego zderzenia z gablotą, oba pojedynki, i radość po otrzymaniu bandaży (ale jednocześnie i swego rodzaju... smutek, bo w głębi duszy wiedziałem, że nie zasłużyłem na żaden prezent), zaczyna wywierać efekt na poranionym ciele, zmęczonym umyśle.
Położyłem głowę w ramionach, które miałem oparte na biurku; wciąż uważając, żeby przypadkowo nie naruszyć planów najnowszego ulepszenia dla botów.

Czując delikatny materiał bandaża, owiniętego wokół klatki piersiowej, westchnąłem zadowolony.

Dzisiaj było całkiem... przyjemnie. Nie licząc przegranej w pojedynku, myślę, że ów dzień mogę uznać za w miarę udany.

Nim ogarnęła mnie absolutna ciemność, uśmiechnąłem się lekko, wspominając słowa, które wgrałem w bota te kilkanaście lat temu... ,,Twoi Rodzice naprawdę muszą być z ciebie dumni!''. Może... może naprawdę nareszcie zrobiłem coś odpowiednio?
Żeby jeszcze i Chase pomyśl w podobny sposób.


- Chase -

Ten... żałosny... robak! Znowu wpakował się w tarapaty, tym razem mało co nie umarłby przygnieciony przez rzuconą w jego stronę skałę! Jak bardzo może jedna istota mieć skłonności samobójcze, ale i jednocześnie mieć takie ,,szczęście'', że się nawet zabić nie potrafi?! I jeszcze to spojrzenie. Nawet kiedy przegrał, kiedy wiedział, że nie ma żadnych szans... on wciąż spojrzał w moją stronę tymi za dużymi, czerwonymi oczami. Zupełnie niczym szczeniak kopnięty w samo serce... A na twarzy wciąż znajdował się uśmiech, ten pełen nadziei, determinacji.

Kiedy... kiedy tylko zobaczyłem, jak upada, nie mogąc utrzymać własnego ciężaru po pojedynku, mało brakowało, a bym nie spróbował podeprzeć go, by nie stracił równowagi. Oczywiście, że tego nie zrobiłem. Dlaczego miałoby mnie obchodzić życie tego insekta? Jest tam, gdzie jego miejsce. Nisko przy ziemi, pełzający bez najmniejszej gracji, bez szacunku do samego siebie, zaślepiony arogancją, która pozwoliła mu na zrobienie sobie przerwy na oddech w środku pojedynku. Dlaczego więc i ja miałbym żywić jakiegokolwiek rodzaju respekt do...
...i dlaczego wciąż o nim myślę?

Aktualnie siedzę w sali treningowej, próbując uspokoić rozkojarzone myśli. Spoglądam w stronę swoich wojowników, jak ci, powoli, cali obolali, zbierają się z podłogi po dzisiejszej sesji treningowej. Albo może raczej jednostronnej rzezi z mojej strony... Wszelkie zadane ciosy były pełne emocji; ledwo co opanowałem drzemiącą bestię, zmuszony wręcz do uśpienia go za pomocą magii. Gdybym tego nie zrobił, to następnego dnia musiałbym ponownie wyruszyć na poszukiwanie nowych wojowników... I to wszystko wina Spicer'a. Gdyby tylko nie był tak żałosny, i gdyby nie ranił się aż tak łatwo, to na pewno...
...właśnie. Rany. A może właśnie ich brak? Kolejna rzecz, która wzbudza u mnie zdziwienie. Ilekroć nie widziałem tej skóry, zawsze wydaje się... idealna. Bez skazy, oznak dojrzewania, cała nieskazitelnie biała, i... nie, nie twierdzę tym, że jest piękny; tego naoglądałem się przez te setki lat, mogąc podziwiać najpiękniejszych ludzi świata, których urody żaden historyczny portrecista nie byłby w stanie utrwalić. Po prostu, nawet po najcięższych ciosach nie odbija się to w żaden sposób na jego wyglądzie; nawet jeżeli z łatwością jestem w stanie stwierdzić, że każdy ruch sprawia mu ból. Ukrywa słabość przed przeciwnikami, by ci nie mieli nad nim żadnej przewagi?
Widzę, jak ostrożnie stawia każdy krok, jak co chwilę zaciąga rękawy czarnego płaszcza, by tylko zasłonić więcej skóry, jak czasem nie może powstrzymać drobnych odgłosów świadczących o wszelkim dyskomforcie. Ciekawe, ile jeszcze czasu zajmie mnichom zauważenie tych wszystkich śladów...?

I kiedy dziś przegrał pojedynek, widziałem, że coś jest... innego, niż zazwyczaj. Jego oczy wydawały się... niemalże dziwnie szczęśliwe.
...może tylko zerknę i upewnię się, że nie spróbuje pokrzyżować mi planów podczas następnej walki o Sheng Gong Wu. Tylko na chwilę.

-

- Nie wierzę, że to robię... - wyrwane z gardła westchnienie, gdy rozglądałem się po laboratorium Spicer'a.

W końcu, po przynajmniej godzinie mentalnej walki, zdecydowałem się go odwiedzić.

Jedynym powodem, dla którego to zrobiłem osobiście jest to, że nie będę go podglądał za pomocą Oka Jiangshi, kiedy nie nadchodzi czas pojedynku, bo to byłoby zbyt... podejrzliwe. Nie jestem w końcu tym, co aktualnie nazywane jest przez tych wszystkich żałosnych śmiertelników ,,stalkerem'' - wrogów należy obserwować po cichu, by zapobiec możliwej katastrofie, a nie będę płacił własną krwią na coś takiego dla niego. Stalker... ha, sama ta myśl napawa mnie obrzydzeniem; być czymś, co to obecne społeczeństwo samo zdefiniowało, nie doszukując się w tym słowie głębszego znaczenia.

Powracam myślami do rzeczywistości, rozglądając się nieco zaciekawiony po pomieszczeniu. Dużo zmieniło się tu od czasu, kiedy byłem tu ostatnio; jest o wiele czyściej, to z pewnością; w końcu uporządkował te wszystkie swoje plany i zapasowe części, dzięki czemu pracownia wygląda nieco bardziej ,,profesjonalnie''. A nawet mimo tego większego ładu, wciąż zachowała ten nieco zadziorny, chaotyczny charakter. Sam zapach... pozostał bez zmian, olej, metal, ogień, siarka...

- Więc, gdzie się podział ten inse...

Właśnie w tym momencie kątem oka zauważam drobną sylwetkę, siedzącą przy stole obładowanym kartkami z zapisanymi formułami.
Czerwone włosy opadają mu na twarz, przykrywając powieki, które uchylone ukazałyby podobnego koloru źrenice. 

Wysuwam powoli rękę w jego stronę... by szybko jednak się za to skarcić i ją cofnąć. Co ja wyprawiam?

Jack tylko lekko obrócił głowę na bok; w taki sposób, że widzę wyraźnie rysy twarzy. 

Uśmiech. To nie jest ten zwyczajny, głupkowaty banan, który wita mnie za każdym razem, kiedy przechwala się atrybutami, których i tak nie posiada. To jest ten sam uśmiech, którym mnie obdarowuje po każdym pojedynku; ten sam, który widnieje na jego twarzy za każdym razem, gdy spogląda w moją stronę. Więc nawet w snach nie możesz powstrzymać tej szczenięcej wręcz nadziei?

Nim się do końca zorientowałem, co robię, sięgnąłem po jeden z koców leżących na podłodze; powód ich lokacji w tym miejscu wciąż nieznany (czyżby Spicer kupił sobie jakiegoś zwierzaczka domowego? Chociaż nie są przesiąknięte zapachem jakiejś innej istoty... to po co kładłby je na podłodze?). Upewniwszy się, że są czyste, zarzucam mu go na ramiona. Cel; by osłonić ciało przed chłodem.

Moja dłoń samoistnie wędruje ku jego głowie...
...jednak już najdelikatniejszy dotyk spowodował, że uśmiech zniknął, zamieniając się w bolesny grymas. Skulił się jeszcze bardziej w sobie.

- Hmph... - cofnąłem obrzydzony dłoń na okazaną przez niego słabość i tylko wzdycham niezadowolony. Im szybciej stąd wyjdę, tym lepiej.

Powróciłem do swojego pałacu, nie mogąc powstrzymać lekkiego uczucia... zawiedzenia? Może powinienem był go obudzić.

-

Dlaczego wciąż nie mogę spać!? Od dobrych kilku godzin przewracam się w łóżku, nie mogąc przestać myśleć o tym insekcie. Ile razy niemalże nie teleportowałem się do tej piwnicy, by nie spróbować zdjąć mu z ramion... ten koc. Ha, a by pomyślał, że mi zależy... Niedoczekanie. Jestem Chase Young, a ten karaluch nie ma dla mnie najmniejszej wartości. Jest bezużyteczny... więc, dlaczego, mimo to, wciąż powraca do moich myśli? I dlaczego zrobiłem to, co zrobiłem? I jeszcze się tym... przejmuję?
...tsk, może po prostu pomyśli, że to jego matka go przykryła? 
Westchnąłem zadowolony, przytakując delikatnie na tę myśl. Tak, to bardzo prawdopodobne. Tyle razy opowiadał o tym, jaka to ona nie jest wspaniała, że tego typu rzeczy na pewno są dla niego czymś absolutnie normalnym; poza tym, to, co zrobiłem; najwyraźniej ciężko pozbyć się starych nawyków. To zapewne ta wciąż Xiaolin cząstka mnie; odruch, który nabyłem półtora tysiąca lat temu jako jeden z mnichów, i którego najwyraźniej wciąż się w pełni nie wyzbyłem. Tak, to na pewno to. Po prostu nie ma innego wytłumaczenia. 
Zadowolony ze swojego toku myślenia nareszcie się nieco uspokajam; czuję, że powoli zapadam w sen.

Nim ogarnęła mnie absolutna ciemność, na moją podświadomość podobnie wkradł się ten niewinny, jakże irytujący uśmiech. 
Nie wiem czemu, ale dopiero wtedy otaczający mnie mrok wydał się błogi.

- Słowa: 5 279  -

[Diphylleia - łacińska nazwa Parasolnika; rośliny, której płatki pod wpływem wody stają się przezroczyste.]

[Ponownie, niektóre fragmenty poprawione przez KiwiLeCzlowiek  ~ Dziękuję.]

Edit 25.06.17 - Było: 4 188 słów.

-

Pozwól mi spać.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top