6. Życie nie jest fair, pszczółko

— To powiesz mi w końcu, co się stało? — Dylan spojrzał na Clarence'a pytająco.

Minęła dobra godzina od momentu, w którym Hive raczył przyjść do domu przyjaciela. Jedna godzina, w której obydwoje zaczęli odczuwać, jak bardzo tęsknili za starymi czasami, a mimo to nadal coś nie grało. Nadal czuli pewien zgrzyt i to wcale nie taki mały.

— Nic się nie stało. Dlaczego coś miało się stać? — prychnął Clarence, uparcie patrząc w ekran telewizora.

Dylan patrzył przez chwilę na przyjaciela, po czym zacisnął zęby i wyłączył grę. Pierwszy raz w życiu miał tak dobry wynik, dzięki któremu mógłby ograć Clarence'a, z czego nie skorzystał. Ale czego nie robi się dla przyjaciół?

Clarie spojrzał na niego z wyrzutem, posłusznie odkładając pada, na stół przed nimi.

— Zdajesz sobie sprawę, że zaprzepaściłeś możliwie jedyną szansę na wygranie ze mną? — Clarence uniósł pytająco brew, patrząc na coraz bardziej ponurego chłopaka.

— Och zamknij się. Jeszcze nie raz cię pokonam. A teraz gadaj — zbulwersowany Dylan zaplótł dłonie na torsie, wyczekując.

— Ale co ja mam ci niby powiedzieć? Ładny dziś dzień? — parsknął pod nosem zestresowany. Chociaż starał się wyglądać na wyluzowanego, Dylan po tylu latach bezproblemowo wyczuł, że coś było nie tak.

— Nie ośmieszaj się... Oboje dobrze wiemy, że czegoś mi nie mówisz.

— Skąd takie przypuszczenia? — bąknął Clarie, udając rozczarowanego i oburzonego insynuacjami przyjaciela, choć ten miał kompletną rację.

— Och, pomyślmy. Hmm... najpierw nie możesz się spotkać, a potem tego samego dnia dzwonisz i prosisz o spotkanie. Molly się martwi i mało mi głowy nie urwała...

— Okej, już wiem, o co ci chodzi — przerwał Dylanowi Clarence, lecz to nie powstrzymało blondyna, który nadal ciągnął swój wywód.

— ... nawet zapomnijmy o tym, że powiedziałem do niej Melissa, ale po jaką cholerę broniłeś mi jej cokolwiek powiedzieć? Co nagle nie chcesz się z nią widzieć? O co ci człowieku tak naprawdę chodzi? Czego ty chcesz od życia, co? A teraz udajesz, że wszystko jest w porządku, a do jasnej cholery, nie jest. Przecież widzę, jak się stresujesz, idioto. Kłamca z ciebie marny, więc łaskawie masz powiedzieć mi, o co chodzi.

Clarence przez chwilę się nie odzywał, patrząc, jak jego przyjaciel wziął głęboki wdech. I co miał mu teraz powiedzieć? Że jest cholernym wnukiem Śmierci, który musi całować truposze? Po takim wyznaniu Dylan zdecydowanie wysłałby go do psychiatryka, bez chwili zawahania.

— Chciałem się spotkać z tobą, bez Molly, bo chciałem spędzić czas tak, jak kiedyś, ale ty zawsze doszukujesz się drugiego dna tam, gdzie go nie ma. I wyobraź sobie, że musiałem rodziców zawieźć na spotkanie z, sam nie wiem, kto to był, bo ojcu samochód się popsuł — warknął Clarie, starając się włożyć w to całe oburzenie, jakie mógł z siebie wykrzesać.

Dylan przez chwilę wpatrywał się w przyjaciela, szukając, choć odrobiny fałszu, której o dziwo chyba nie znalazł. Clarence czuł się okropnie ze świadomością, że musi go okłamywać, bo tak powiedziała dziewczyna, której nawet dobrze nie znał!

— Nadal coś kręcisz. — Dylan zmrużył oczy, wciąż nie dowierzając.

Clarence przez ułamek sekundy był pewien, że będzie musiał się wygadać, że Dylan go przejrzał. Na szczęście, zanim się odezwał, jego umysł doznał nagłego, rzadko spotykanego olśnienia.

— Fakt, jest coś, czego nie chciałem ci mówić. Wiem, że się wściekniesz, więc wolę to zachować dla siebie.

— Nie kręć, tylko mów.

— No bo, pamiętasz, jak kupowaliśmy prezenty dla Molly? — spytał i udając nieco skrępowanego, podrapał się po karku.

— No pamiętam. Więc co się stało?

— No bo kupiłem jej tą bieliznę, co ci pokazywałem — wypalił Clarence, niemal na jednym wydechu.

Gdy to powiedział, uświadomił sobie, że to też trochę ciążyło mu na duszy. Był odrobinkę zadowolony z tego, że jednak nie skłamał tak do końca. Jednak w momencie, w którym spojrzał na twarz Dylana, szybko zapomniał o uldze. Wściekłość na twarzy przyjaciela była czymś, czego z pewnością nie miał jeszcze okazji obejrzeć i chyba wolałby, gdyby tak pozostało. 

— Czy ty sobie ze mnie żartujesz! — wykrzyknął czerwony na twarzy blondyn, co w innych okolicznościach z pewnością rozbawiłoby Clarence'a.

Teraz nie było do śmiechu mulatowi. W następnej chwili Dylan zrobił coś, co bardzo zaskoczyło przyjaciela, który wylądował tyłkiem na podłodze. Mianowicie ryknął śmiechem, którego nie był w stanie dłużej powstrzymywać. Clarie chyba pierwszy raz słyszał, żeby Dylan aż tak głośno się śmiał. 

— Żebyś widział swoją minę — parsknął Dylan ze śmiechem, nieco się plując. 

Clarence starał się przybrać urażoną minę, ale śmiech Dylana był zbyt zaraźliwy, by pozostał poważny. Kiedyś każdy wieczór, który spędzali razem, był przeplatany salwami śmiechu, przez który oboje płakali. Teraz było to niecodzienne zjawisko, zaskakujące.

— A tak swoją drogą, dlaczego Molly nie lubi swojego imienia aż tak bardzo? — zagaił Clarie, podczas gdy Dylan z powrotem włączył grę. 

— To ty nie wiesz? — spytał zaskoczony, jakby zobaczył co najmniej ducha. Jedyną odpowiedzią było wzruszenie ramion przyjaciela już skupionego na grze. — To jest w sumie banalnie proste. Kochanka taty ma na imię Melissa, a Molly jej nie znosi. Chociaż może to za mało powiedziane. 

— Nie możliwe, żeby ona kogokolwiek nie znosiła — prychnął Clarence, nie dowierzając.

— Zdziwiłbyś się. Ej, to nie fair! — krzyknął Dylan, gdy przyjaciel po raz kolejny go ograł. 

— Mówiłem ci, że zaprzepaściłeś swoją jedyną szansę na wygraną. — Wzruszył ramionami, uśmiechając się nieznacznie. — Zresztą, co w tym nie fair?

— Zagadujesz mnie, rozpraszasz i wygrywasz — bąknął Dylan, ale mimo to musiał walczyć z uśmiechem, przez co kącik jego ust drgał. Nie uszło to uwadze Clarence'a. 

— Och, życie nie jest fair, pszczółko — zaśmiał się, obserwując Dylana i jego reakcję na dawno nieużywane przezwisko. 

Chwilę później, gdy to, co usłyszał, dotarło do mózgu blondyna, rzucił się na przyjaciela z okrzykiem „Zginiesz marnie!". Clarence chyba pierwszy raz cieszył się z takiego obrotu spraw, chociaż nie miał najmniejszej przewagi przed wysportowanym Dylanem. To był swoisty powrót do dzieciństwa, gdzie mogli się nawzajem okładać do woli, ale gdy przychodziło co do czego, jeden stawał za drugim murem. 

Tej nocy nie poruszyli więcej tematów, które mogłyby ich poróżnić. 

Następnego dnia Dylan po nocy spędzonej na niewygodnej kanapie ulotnił się szybko do domu. Gdy zadzwoniła do niego Nathalie, mało butów nie zgubił, tak się śpieszył. Nawet nie zdążył powiedzieć, o co chodziło. 

Clarence zatrzasnął drzwi za przyjacielem, myślami już będąc w łóżku. Zdecydowanie tej nocy spał za krótko, a to wszystko przez Dylana, który tak bardzo chciał go ograć, że do trzeciej w nocy nie potrafił odpuścić i pogodzić się z porażką. Później oczywiście musieli poplotkować o ostatnich rewelacjach. Mulata nadal dręczyły złe przeczucia, gdy przypomniał sobie fragment rozmowy. 

— Mam dla ciebie nowinę! Tylko wiesz, nie mów nikomu — zagaił Dylan, konspiracyjnie. 

— Ale serio nikomu nie mówić, czy nie mówić, tak jak ty nie mówisz? — zapytał ze śmiechem Clarence, za co oberwał solidnego kuksańca w bok. Jego jedyną reakcją był parsknięcie śmiechem. 

— Bądźże poważny, młody człowieku — Dylan naśladował czyjś głos, a w głowie Clarence'a zapaliła się czerwona lampka. 

W końcu nie bez powodu to robił. A trzeba przyznać, że w naśladownictwie Clarie nie znał nikogo gorszego od Dylana. Zdecydowanie nie był przez to w stanie stwierdzić, o kim ta konwersacja dalej będzie. 

— Dobra, nie powiem nikomu, ale mów już. — Clarence pacnął Dylana w głowę, gdy ten wystawił język w jego stronę. 

— Serio nie poznajesz? — Dylan uniósł wysoko brwi z zaskoczenia. 

— A wyglądam, jakbym poznawał? — prychnął, nieco zniecierpliwiony.

Dylan dobrze wiedział, że Clarence nie lubi czekać długo na odpowiedzi. Czasem zachowywał się tak, jakby chciał posiąść całą wiedzę świata w jednej chwili, co Dylana z jednej strony nieco dziwiło, z drugiej zaś doskonale go rozumiał. On sam uwielbiał te chwile, gdy musiał pokombinować, żeby coś odkryć. 

— Oczywiście, że nie. Czasami mam wrażenie, że albo jesteś ślepy, albo taki tępy. Ale chodziło mi o twojego ukochanego Millera. 

Clarence'owi ręce opadły, gdy usłyszał nazwisko nauczyciela algebry, którego z całego serca nie znosił. Od razu przestało go interesować to, co miał do powiedzenia zaskakująco podekscytowany Dylan. Czy było coś interesującego w tym starym moherze? 

— Rozwiniesz? — spytał, nawet nie udając zainteresowania. Zamiast tego, sięgnął po chrupki, których garść wcisnął sobie do ust, popijając colą. 

— Podobno stary wylądował w szpitalu. To chyba coś z sercem było, tak przynajmniej słyszałem, ale to jest dziwne, nie? No bo weź, wydawał się taki niezniszczalny, a teraz leży prawdopodobnie podpięty do kroplówki — mówił nadal nieco podekscytowany.

Clarence był pewien, że bardziej chodziło o to, jakim cudem coś zdołało powalić Millera, a nie o to, że nauczyciel mógł właśnie umierać. Dylan z pewnością nie życzył mu śmierci, o czym nie raz marzył Clarie. W końcu jego życie wtedy byłoby prostsze. Z kolei blondyn nie miałby z tego żadnych profitów, bowiem nie miał algebry z nim.

— Ma swoje lata, może zawału dostał. — Wzruszył ramionami nieco skołowany mulat. Jego marzenie było u progu spełnienia, a on wcale się z tego nie cieszył. Może chodziło o to, że już skończył szkołę? Albo po prostu miał sumienie, które nie pozwalało mu cieszyć się z takiego obrotu spraw.

— I tak to jest dziwne — powiedział Dylan i znowu zaczął wpatrywać się bezmyślnie w ekran telewizora, na którym leciał jakiś denny film. Tak naprawdę nawet nie znał jego tytułu, ale to było lepsze niż niezręczna cisza, która czasem między nimi zapadała, pomiędzy kolejnymi tematami. 

Clarence wyrwał się z niedawnych wspomnień, gdy się odwrócił z zamiarem udania się do sypialni. Na jego drodze, oparta o ścianę stała nieco znudzona Colette. Podskoczył w miejscu, a dziewczyna uniosła tylko brew, kierując się do kuchni. Wziął głęboki wdech, starając się uspokoić walące w piersi serce i ruszył za nią. Przecież nie zjawiła się tu bez powodu. 

— To, że możesz się pojawiać, gdzie chcesz i kiedy, nie znaczy, że możesz to robić ot tak — odezwał się wzburzony chłopak, podczas gdy Colette już parzyła sobie kawę w ekspresie. 

— To właśnie dokładnie to znaczy. Chcesz kawę? — zapytała, nawet na niego nie parząc. 

— Jak zrobisz, to nie pogardzę — powiedział nieco spokojniej. — Dlaczego nie weszłaś jak normalny człowiek przez drzwi, tylko tak tu wparowałaś? 

— Bo mogę. Zresztą, chyba łatwiej zjawić się w jakimś budynku, niż znikąd pojawić się na ulicy, nie sądzisz? To mogłoby chyba być nieco podejrzane, tak mi się wydaje. — Wzruszyła ramionami, a chwilę później przed mulatem pojawiło się czarne niczym otchłań piekieł, espresso. 

— Okej, ale mogłaś jakoś zasygnalizować swoją obecność — mruknął, wiedząc, że znajduje się na przegranej pozycji. 

— Jakbym zaczęła stukać w ścianę, stojąc za tobą, to wtedy byś się nie wystraszył? — prychnęła, kpiąc z niego. 

— Och, jakaś ty zabawna. Po prostu nie pojawiaj się znikąd — poprosił i wziął łyka gorącego napoju. 

— Nie pojawiłam się znikąd, tylko znowu z Montgomery. — Wzruszyła ramionami. — Kolejny fun fact jest taki, że praktycznie nie odczuwamy ani tych wysokich, ani niskich temperatur. Dlatego nie przeszkadzają ci upały ani mrozy, ani nawet gorąca kawa w upalny dzień — wyjaśniła łopatologicznie, jakby Clarie był nie do końca sprawny umysłowo. Na tę ciekawostkę tylko kiwnął głową, dając do zrozumienia, że informacja dotarła. 

— A tak swoją drogą, co tu robisz? — zapytał o to, co najbardziej go dręczyło, odkąd ją dzisiaj zobaczył. 

— O, no właśnie. Pijesz kawę, jak chcesz, to jesz śniadanie, zaznaczam, że na własną odpowiedzialność, ogarniasz się i spadamy. Masz góra dwadzieścia minut, teraz może już piętnaście, więc ruchy — mówiła, patrząc na zegarek na nadgarstku.

— Ale... — zaczął, lecz nie dane było mu skończyć. 

— Żadnego, ale, ruchy, bo zaprezentujesz się swojej prababce tak, jak stoisz — zagroziła, a Clarence od razu się zaczął spieszyć. Gdyby był zwyczajnym człowiekiem, z pewnością już by poparzył się tą nieszczęsną kawą. 

Colette z kolei stała i patrzyła, jak chłopak się uwijał. W pewnym momencie pobiegł na górę, zostawiając ją samą w kuchni. Wtedy naszło ją na wspomnienia. Pamiętała, jak w dzieciństwie to ona miała zostać przedstawiona Śmierci. Może to wspomnienie by uleciało z jej głowy, gdyby w inny dzień odbywał się chrzest, lecz to właśnie przez niego to zapamiętała.

Tak naprawdę Colette na to spotkanie była przygotowywana przez rodziców i jako małe nierozumiejące dziecko nawet się tym zbytnio nie przejmowała, po prostu nie miała jeszcze świadomości, że to może być coś złego. A było.

Otrząsnęła się, ze wspomnień bólu, gdy do kuchni znowu wbiegł Clarence. Nie wyglądał, jakby to było coś wielkiego. Nadal miał mokre włosy, a koszulkę z wczoraj wymienił na biały podkoszulek. Dresy z kolei zmienił na jeansy. 

— Gotowy? — Uniosła brew, gdy zrobił ostatni, porządny łyk kawy. Ona sama chwilę wcześniej odstawiła kubek. 

— Nigdy — odparł, na co tylko pokręciła głową z lekkim uśmiechem. 

Podeszła do niego, kładąc mu dłonie na barkach i mocno je zaciskając. Tak naprawdę pierwszy raz przenosiła ze sobą kogoś jeszcze, ale nie raz i nie dwa słyszała, jak niektórzy wyślizgnęli się i spadali z wysokości, po których zostawały z nich tylko mokre plamy. 

Wzięła płytki oddech i wgapiła się w ciemne tęczówki Clarence'a. Chłopak nieźle się przeraził, gdy jej oczy stały się jaskrawo różowe, ale nawet nie mrugnął. Bał się i ekscytował tym, co miał zobaczyć, tak bardzo, że nie chciał przegapić żadnego szczegółu. Jego chęci spełzły na niczym, bo już chwilę później było po wszystkim, a jego wzrok na te kilka sekund jakby stracił swoje właściwości i nic nie zarejestrował. To, że był zawiedziony, było zdecydowanie niedopowiedzeniem roku. 

Colette po chwili go puściła, a Clarie dopiero wtedy zorientował się, jak mocno go trzymała. Odsunęła się, a jemu zaparło dech w piersi, gdy rozejrzał się dookoła. 

Każdy przez całe życie mu powtarzał, że miał tandetny gust, ale to, co go otaczało, było niesamowite. Dlaczego rodzice nie powiedzieli mu wcześniej o tym miejscu? 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top