5. Oczywiście, że nie rozumiesz, głuptasku
— Jak bardzo naiwna byłam, sądząc, że nie spytasz? — westchnęła. — Drugi ma sama Śmierć — odezwała się cichutko, prawie szepcząc, a Clarence'owi włoski zjeżyły się na karku.
— To dobrze, czy źle? Co to właściwie znaczy?
— Obawiam się, że tego nie wie nikt. Niestety — powiedziała ewidentnie smutna i odważyła się ująć dłoń chłopaka w swoje, lekko je ściskając.
— Co znaczą te kolory? — zagaił po chwili ciszy, podczas której siedział z zamkniętymi oczami. Colette patrzyła na to z rosnącym niepokojem, bo w sumie sama nie wiedziała, czego mogła się spodziewać jutro albo pojutrze. Może to on miał umrzeć?
— Oprócz tego, że każdy powinien mieć inny kolor, można dzięki niemu nas rozpoznać. Zresztą niedługo sam się przekonasz. Chodzi o to, że twoje oczy w niektórych warunkach po prostu przybierają tę barwę i nasz środek transportu też jest tego koloru.
— Jaki to środek i co to za sytuacje?
— Pamiętasz te kolorowe pioruny, które obserwowałeś? To właśnie nasz środek transportu. Jakimś niewyjaśnionym sposobem nasze ciała na chwilę przestają istnieć, żeby pod postacią pioruna, niewidocznego dla zwykłego człowieka, przenieść nas nawet na inny kontynent.
— Co to za sytuacje? — dopytywał, przeczuwając, że nie doczeka się kontynuacji z ust dziewczyny, dopóki nie pociągnie jej za język.
— Różne, zazwyczaj ludzie tego nie widzą, więc nie musisz się martwić, oni po prostu są ślepi na rzeczy paranormalne. Ale jeżeli musisz wiedzieć, to na przykład, jak chcesz się przetransportować, albo jak opierasz się odgórnemu rozkazowi, to mogą tak mrugać, jak te Betty. Widocznie chciała na ciebie koniecznie poczekać, podczas gdy Śmierć miała dla niej zadanie. W sumie to było bardzo nierozsądne z jej strony. — Colette nieco skrzywiła się na twarzy, opierając głowę na dłoniach.
— Śmierci czy mamy? — Uniósł pytająco brwi, nie będąc pewnym, o kim dziewczyna mówiła.
— Oczywiście, że Betty — żachnęła się, jakby to było oczywiste.
— Niby dlaczego? — Clarence poczuł irracjonalną potrzebę obronienia mamy przed wszystkimi zarzutami. Niezależnie od tego, to była jego mama, ona go chroniła przed całym światem i przed tym cyrkiem.
— Zazwyczaj, gdy chodzi o przeniesienie nas gdzieś, bez naszej woli, chodzi o zebranie jakiejś duszyczki. To była głupota, bo dusza pozostaje w swoim ciele tylko przez kilka sekund, a chyba muszę cię uświadomić, że najlepiej zabrać duszę właśnie z ciała.
— Aha? A to czemu?
— Bo po wyjściu z ciała widzi martwą siebie, a uwierz mi, ciężko złapać coś tak malutkiego, jak ludzka dusza. Namierzyć ją czasami jest problem, a skubane poruszają się zdecydowanie za szybko...
— Jak wygląda dusza? Zawsze myślałem, że to taka prawie przeźroczysta wersja człowieka.
Colette spojrzała na swojego rozmówcę, który wydawał się wręcz niezdrowo zainteresowany sytuacją, w jakiej się znalazł. Powoli chyba zaczynała dostrzegać pokrewieństwo między nim a Śmiercią.
— To mit wymyślony przez jakiegoś idiotę. Ludzka dusza jest małym punkcikiem wielkości ziarenka, wokół którego unosi się niebieska łuna.
— Jakim cudem to widzi? — prychnął, nie będąc sobie w stanie wyobrazić takiej wersji duszy.
— Normalnie, nadal ma świadomość i posiada zmysły, czasem nawet bardziej wyczulone i właśnie przez to ciężko je złapać po śmierci. Są wtedy zdezorientowane i nie do końca wiedzą jak poruszać się w nowej formie i rzucają się po bokach. Raz widziałam, jak łapano taką duszyczkę... Widok niezapomniany i w sumie obie strony wyglądają jak obłąkane. — Uśmiechnęła się nieco, cofając się we wspomnieniach, tym razem do dzieciństwa.
— Kto je łapał?
— Moi rodzice, ale to nie jest teraz ważne — powiedziała szybko, a uwadze Clarence'a nie uciekło to, że ewidentnie chciała zmienić temat.
— A jak się zabiera duszę z ciała?
— To może ci się nie spodobać.
— Czemu? — Uniósł brwi i bojąc się tego, czego jeszcze się dowie.
— Otóż wiesz, Śmierć jest kobietą, przez całe życie w sumie była dyskryminowana przez Boga i Szatana i w sumie przez ludzi. Postanowiła, że w jej świecie to kobiety będą górą. Ogólnie to jesteśmy dobrani w pary. Ty jesteś moją parą.
— Czemu? — zapytał nieco oburzony.
— Nie wiem czemu, możesz spytać samej Śmierci, może tobie to wyjaśni. Wracając, postanowiła, że to mężczyźni będą zbierać dusze. Odbywa się to na zasadzie wciągnięcia jej do własnego ciała.
— Jak ją się wciąga, Colette? — Clarence zmrużył podejrzliwie oczy, czując, że najgorsze dopiero przed nim. Wcale się nie pomylił.
— No w zasadzie, to wydaje się nieco obrzydliwe, jak człowiek się nad tym zastanowi. Bo wiesz, dusza ulatuje ustami, zazwyczaj, dlatego musisz pocałować truposza — wyrzuciła z siebie szybko, unikając spojrzenia na twarz chłopaka.
— To są chyba jakieś jaja... Nie jestem cholernym nekrofilem, żeby całować trupy, do jasnej cholery! — krzyknął oburzony i poczuł jak to, co ostało mu się w żołądku, wykonuje niebezpieczne manewry.
— No cóż... taka praca, niestety nie da się tego ominąć. Znaczy, wiesz, to nie taki pocałunek, tylko po prostu... no wiesz, o co chodzi... źle się czuję, jak muszę to tłumaczyć. To zawsze są osoby, które dopiero co umarły, to wcale jeszcze nie są takimi zimnymi trupami. — Colette próbowała wybrnąć z sytuacji, a jednoczenie uświadomiła sobie, że tylko pogarsza sytuację.
— Starczy, bo chyba robi mi się niedobrze. Ludzie nie dziwią się, że ktoś całuje trupy? — Skrzywił się na samą myśl o tym, a przecież to była jego przyszła praca, której nie mógł zmienić.
— To jest właśnie rola kobiet. Mamy specyficzne zdolności i gdy wy uganiacie się za duszami, my sprawiamy, że ludzie was nie widzą. — Podrapała się nieco zakłopotana po karku, wykrzywiając usta w czymś na kształt uśmiechu.
— Aha? Czyli, krótko mówiąc, mam przejebane.
— Delikatnie ujmując, to tak. Teraz czas zająć się czymś poważniejszym. Chodzi o twój chrzest, który najprawdopodobniej odbędzie się jutro, ewentualnie w najbliższych dniach. — Wzruszyła ramionami.
— Co to jest i na czym to polega? — Przyglądał jej się uważnie, podczas gdy dziewczyna wykrzywiła twarz w nieprzyjemnym grymasie. Był pewien, że poradzi sobie z wszystkim, co dziewczyna mu powie. Bo skoro już tyle przyjął do swojej wiadomości, to nie może być aż takie ciężkie, no nie?
— Otóż, w chrzcie chodzi o to, że musisz stać się pełnoprawnym członkiem tej elity, a z racji, że jesteśmy Dziećmi Śmierci, to musimy tak jakby umrzeć.
Clarence zauważył, że im dalej brnęli w temat, tym Colette stawała się bardziej nerwowa i mówiła coraz szybciej. Mulat z kolei wydawał się wypruty z emocji, jakby już to wszystko wiedział. Tak naprawdę, tego było tak dużo, że potrzebował czasu, żeby to przemyśleć i uporządkować. A z każdą chwilą jego wiedza poszerzała się o kolejne nowości, o których istnieniu wolałby nie wiedzieć.
— Tak jakby? — powtórzył głupio, nie panując nad słowami, które wyleciały z jego ust.
— Znaczy no, musimy umrzeć i w sumie podczas śmierci niektóre uczucia też w nas umierają. Mogę cię zapewnić, że nie zapomnisz tego. Nigdy. — Wzdrygnęła się nieznacznie, co jednak nie uszło uwadze Clarence'a.
— A ty, kiedy miałaś chrzest?
— Jak byłam niczego nieświadomym dzieckiem. To moje jedyne wspomnienie z okresu do trzech lat. — Wzruszyła ramionami, jakby to ją nie obchodziło.
— Dlaczego twoi rodzice to zrobili?
— Żeby potem nikt nie musiał mi tego wszystkiego tak tłumaczyć i żebym nie zadawała głupich pytań — warknęła, tym samym dając zbyt duży dostęp nieco stępionym emocjom. Dlaczego musiał poruszyć tę strunę, której nie powinien?
— Okej, spokojnie. Muszę coś jeszcze wiedzieć? — zapytał, chcąc już móc udać się do własnych czterech ścian, żeby przemyśleć to, co na niego spadło.
— Chyba tak. Chociaż musisz wiedzieć, że wszyscy, których darzysz zbyt silnymi uczuciami, są w pewnego rodzaju niebezpieczeństwie — odezwała się po krótkiej chwili ciszy.
Clarence spojrzał na nią w niemym zapytaniu, ale Colette więcej się nie odezwała. Miała mu powiedzieć, ale stchórzyła. Już wystarczająco dziś na niego nowości spadło, nie musiała dołować go czymś, na co nie miał żadnego wpływu. Miała mu wyjaśnić jeszcze tyle rzeczy, ale chyba, na razie resztki emocji chciały, żeby cieszył się, póki może, żeby przeżył wszystko jak najlepiej, póki nie zostanie mu to odebrane.
— Możesz zadzwonić do Dylana albo Molly. Niech przyjdą, poplotkujecie albo coś innego. Spędź dobrze ten czas, bo w twoim życiu są to ostatnie dni beztroski. Jutro po ciebie wpadnę.
Clarence spojrzał na nią i już miał zapytać, gdzie do cholery on niby miał tę beztroskę, ale nie zdążył. Dziewczyna na jego oczach wyparowała pod postacią różowego pioruna. Został po niej tylko ledwo zauważalny dym, który również po chwili się rozpłynął.
Mimo wszystkich swoich własnych sprzeciwień i chęci przeanalizowania wszystkiego, wiedziony dziwnym impulsem, faktycznie zadzwonił do przyjaciela, z propozycją spędzenia wspólnego wieczora. Dokładnie takiego, jaki spędzali, zanim to wszystko się zaczęło, nawet zanim zaczął spotykać się z Molly.
***
— Czerwona czy może niebieska? — zapytała kobieta, przeskakując wzrokiem od jednej, do drugiej sukni trzymanych w drobnych dłoniach.
— Której byś nie założyła i tak będziesz wyglądała fantastycznie i majestatycznie — odpowiedziała wymijająco Betty. Mimo to była tak samo pewna, jak i znudzona wypowiadanymi słowami.
— Oczywiście, że tak, moja droga. — Uśmiechnęła się olśniewająco, ukazując białe zęby. — Mam lepszy pomysł, założę białą. To w końcu będzie wyjątkowa chwila, czyż nie?
Betty patrzyła na postać chowającą dwie suknie balowe do obszernej szafy, jednej z wielu w tym pomieszczeniu, i nie mogła się nadziwić jej pięknem. Mimo że ją znała osobiście tyle czasu, nadal zastanawiała się, jak osoba tak majestatyczna w samym swoim wyglądzie mogła być realna. Wolała nie wspominać o jej mocach, których zwykły człowiek nie był w stanie pojąć.
— Czemu nie założysz czarnej tak, jak zwykle? — Betty patrzyła pytająco na kobietę, podczas gdy ta spokojnie wyjęła z czarnego mebla prostą, białą sukienkę i położyła ją na wielkim łożu z baldachimem.
— Och, bo to nie jest zwykła okazja. W końcu go poznam, ale nie martw się, poczekam z tą niezwykłą uroczystością. Niech się chłopak lepiej wyszaleje, póki może. — Wzruszyła ramionami i nawet w takim drobnym geście widoczna była kształcona przez wieki gracja i nonszalancja.
— Ale... to dlaczego kazałaś to przyśpieszyć? Bo chyba nie rozumiem. — Beatrice wykonała bliżej nieokreślony ruch dłonią.
— Oczywiście, że nie rozumiesz, głuptasku. — Czarnowłosa piękność podeszła do Betty i pstryknęła ją lekko w nos. — I nie marszcz się tak, kochanie, bo niekorzystnie wtedy wyglądasz.
Betty nienawidziła tych wszystkich rad, którymi Inashya się z nią dzieliła. Może i była piękną kobietą, ale i tak w jakiś sposób jej po prostu nie lubiła. Może chodziło o to, że czasami była aż nadto słodka, albo o to, że wplątała syna Betty w całą tę niezbyt przyjemną sytuację. W końcu, gdyby nie ona, wszystko wyglądałoby inaczej.
— Chciałam, żeby mnie poznał i żeby wiedział, że za równiutki tydzień zaczyna nowy rozdział w życiu. Och, no nie patrz tak na mnie, kochanieńka. To w końcu mój wnuk! — wykrzyknęła rozentuzjazmowana, przez co nieco rozkojarzona Betty, podskoczyła, cudem nie dostając zawału.
— Prawnuk — poprawiła odruchowo Beatrice, uspokajając rozszalałe serce. Kiedyś z pewnością zejdzie przez nią na zawał.
— Och, jak ten czas szybko leci, a dzieci szybko dorastają! Nadal pamiętam go, jak był taka małą, grubą kluchą. — Zaśmiała się perliście, wracając wspomnieniami do jedynego momentu, gdy widziała Clarence'a.
— Inashya, wiesz, że on będzie cię postrzegał nieco inaczej? — zaczęła powoli Betty, dobierając ostrożnie słowa, lecz nie dane jej było skończyć.
— Cieszę się, że zapamiętałaś! Już myślałam, że to się nie przyjmie. Rozumiesz mnie, nie? Śmierć już jest taka oklepana. — Klapnęła ostentacyjnie na fotelu, przykładając dłoń do czoła.
— Może i oklepana, ale wszyscy znają cię właśnie jako Śmierć, a nie pod twoim nowym, wygenerowanym przez jakiś żenujący generator imieniem. — Betty wzruszyła ramionami, gdy Inashya posłała jej piorunujące spojrzenie. Przez ostatni wiek zdążyła się do tego przyzwyczaić.
Beatrice mogła się przyzwyczaić dosłownie do wszystkiego, ale nie do niektórych głupich pomysłów Śmierci. Zmiana imienia należała właśnie do jednego z nich i blondynka naprawdę miała nadzieję, że Śmierć szybko sobie odpuści. To było mylące, gdy średnio raz na wiek, no może na pół wieku, koniecznie chciała zmienić imię albo – co gorsza – reguły, które jej się po prostu nudziły. Nie było w tym nic głębszego, po prostu Królową naszła ochotę na zmianę i ta zmiana musiała wejść w życie.
— Może przyszła pora na zmiany? — zasugerowała Śmierć z figlarnym uśmiechem i sięgnęła po filiżankę z zaparzoną miętą.
— Wątpię, że przyjęłaby się ona u ludzi. Oni raczej wolą to, co znają. — Betty wzruszyła ramionami niepewnie.
— Mówisz? — Uśmiech z twarzy Śmierci natychmiast spełzł. — Chyba jednak wrócimy do zwykłego nazywania mnie Śmiercią, co ty na to? — zapytała, starając się wykrzesać z siebie resztki entuzjazmu.
— Jeżeli będziesz się z tym dobrze czuła, to możemy tak zrobić.
— W końcu jakie to było imię? Inashya? Od początku wydawało mi się zbyt... no, zbyt wymyślne. Tak, zdecydowanie zbyt. Kochana, jakbyś mogła, to ogłoś tę nowinę i niech nikt nie śmie nazwać mnie tym paskudnym imieniem!
Betty wiedziała, że ich pogawędka właśnie się skończyła. Miała zapytać jeszcze o tyle rzeczy, ale oczywiście, Śmierć wybierała moment, kiedy zaczynała i kiedy kończyła rozmowy. Idąc do wyjścia z komnaty, zastanawiała się, dlaczego akurat teraz zdecydowała się zrezygnować ze swojego imienia? Przecież od tygodnia próbowała ją do tego przekonać, a teraz nagle bum!
Z westchnieniem udała się do miejsca, zwanego potocznie „bawialnią". To było jedyne miejsce, w całym pałacu, gdzie zbierali się wszystkie Dzieci Śmierci, zanim udały się do niej. Musiała wywiesić tam informację o nowym postanowieniu władczyni tego niekoniecznie małego przybytku.
Tak naprawdę w pałacu Śmierci, było więcej życia niż w większości ludzkich domów. To tu w większości przebywali Wysłannicy, którym nie opłacało się wracać do domów albo ci, którzy nie mieli swoich domów, ewentualnie, chcieli uciec przed szarą rzeczywistością.
Betty przypomniały się czasy, kiedy to jeszcze mieszała tu z Bartem. Tak naprawdę na Ziemi osiedlili się dopiero wtedy, gdy dowiedzieli się o ciąży. Teraz gdy szła wśród swych pobratymców, już po wywieszeniu dobrej nowiny, i szukała swojego męża, nie potrafiła sobie przypomnieć dokładnego powodu, dla którego zdecydowali się nie wtajemniczać w nic Clarence'a.
Gdy tak o tym myślała, wydawało jej się, że lepiej by było, gdyby o wszystkim wiedział od początku. Może wtedy Dylan nie zostałby w to wszystko wplątany? Nie wiedziała, ale musiała jakoś z tym żyć, z tym że jej decyzja wpłynęła na co najmniej dwie osoby, a może nawet i trzy.
Dlaczego musiała być tak młoda i głupia? Choć czy pięćsetletnia kobieta może być głupia? Zdecydowanie tak.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top