3. Nie baw się jedzeniem

Następnego dnia, już koło południa przemierzał krótką drogę z domu swojego przyjaciela do własnego. Oczywiście kochana Molly, była od rana zdecydowanie zbyt namolna. Clarence jej zachowanie tłumaczył zwykłą troską i w istocie tak było. Niestety, jeżeli chodziło o ukochanego Melissy, dziewczyna nie rzadko popadała w przesadę. Tak było i tym razem, gdy koniecznie chciała, aby chłopak się rozchmurzył, bo przecież był tak piękny dzień i nie należało marnować go na smutki. 

Teraz już szedł spokojnym, miarowym krokiem, podziwiając piękno znajdujące się dookoła niego, na które wcześniej nie zwracał uwagi. Prawdopodobnie swój udział w tym miał fakt, że po raz pierwszy od miesiąca nie towarzyszyły mu różnokolorowe rozbłyski dookoła i że jednak nie potrzebował spotkania z psychiatrą. 

Jakoś nie szczególnie śpieszyło mu się, aby odbyć rozmowę z rodzicami, a nie ufał sobie na tyle, że mógłby udawać, jakby nadal nic nie wiedział. Chciał po prostu, aby ktoś mu wreszcie wytłumaczył dokładnie, o co w tym, do diabła, chodziło. Bez owijania w bawełnę, czy zatajania czegokolwiek.

Decydując się na konfrontację z rodzicami, butnym krokiem zamierzał wejść do domu. Nie chciał wyglądać jak przestraszone dziecko, któremu można wcisnąć każdy kit, a ono je kupi bez wahania. Właśnie z takim postanowieniem nacisnął klamkę i to okazało się pierwszą przeszkodą. Mechanizm nie ustąpił pod naciskiem, co nieco ostudziło słomiany zapał Clarence'a.

Chłopak przeklął pod nosem. Sam nie wiedział, czy było to skierowane do całego przeklętego wszechświata, czy kłamliwych rodziców. Istniała również możliwość, że był wściekły na siebie za własną bezmyślność. Czemu akurat wtedy musiał zostawić klucze w domu? Ten jeden raz, gdy akurat były mu potrzebne, oczywiście nie miał ich przy sobie.

Obszedł dom dookoła, mimo wściekłości omijając rabaty kwiatowe Betty. Co jak co, ale akurat lubił, gdy mógł podziwiać coś tak starannie zaplanowanego. Zaciągnął się zapachem kwiatów, który przez wiatr nie był jakoś szczególnie intensywny. Zmarszczył nos, wyczuwając pewną znajomą nutkę, tę samą, którą czuł kilkakrotnie. Wrażenie to jednak zbyt szybko minęło, żeby dłużej się nad nim rozwodził.

Wzruszył ramionami, modląc się w duchu, żeby tylne wejście było otwarte. Westchnął z ulgą, gdy zorientował się, że nie musiał spędzać tego dnia, czekając na rodziców na trawniku przed domem. Mógłby co prawda wrócić do Molly i Dylana, ale jakoś nie uśmiechała mu się ta wizja. Nadszedł czas, w którym chciał od nich, chociaż na chwilę odetchnąć. 

Od razu po przekroczeniu progu, gdy znalazł się w salonie, skierował się do kuchni, z której dobiegały ciche odgłosy piosenek z radia. To jest jakaś kpina, pomyślał, wchodząc do pomieszczenia. Zastał tam Betty wpatrującą się bezmyślnie w ścianę, przez co aż na chwilę się zatrzymał.

Myślał nad tym, jak chciałby zacząć tę rozmowę, ale nie przychodziło mu do głowy nic innego, niż po prostu zrzucenie tej tykającej bomby, tak jak ostatniej nocy zrobiła to Colette. Na początku zamierzał jakoś podejść czy to Barta, czy Betty, jedynym problemem było to, że ciężko było mu wymyślić coś, w czym sam by się nie pogubił. Właśnie dlatego postanowił grać w otwarte karty, czyli zrobił coś, czego jak sądził nie był w stanie spieprzyć.

— Rozmawiałem z Colette. Powiedziała mi, że się znacie i... — zaczął, ale nie dane było mu skończyć.

Betty przeniosła na niego przerażający wzrok. Kobieta nie mrugała, tępo wpatrując się w syna, nawet nie wiedział, czy wiedziała, że to był on. To tęczówki w jej oczach były najbardziej przerażające. Zazwyczaj jasne, teraz co chwilę zmieniały kolor na czarne, jakby same nie mogły się zdecydować. Niestety w momencie, gdy zmieniały swój naturalny kolor, czerń wpływała nie tylko na tęczówki, ale i na białka.

Clarence cofnął się, a ona nie musiała się odzywać, żeby chłopak się zamknął i zaczął rozważać ucieczkę przed własną matką. A niby nie był tchórzem. Serce waliło mu w piersi, boleśnie obijając się o żebra, gdy przed oczami stawały mu obrazy kolejno z wszystkich filmów i seriali, jakie obejrzał z demonami w roli głównej. Jednak w żadnym z nich oczy nie bawiły się w cholerną kulę dyskotekową tak, jakby nie mogły się zdecydować.

— Wszystko, co powiedziała Colette, jest prawdą — odezwała się normalanym tonem, lecz kolory jej oczu nadal urządzały sobie dyskotekę.

Clarence już się prawie odwracał, żeby wziąć nogi za pas, póki żył, a żaden stwór jeszcze go nie pożarł, ale nie zdążył. To Betty pierwsza zniknęła. Wystarczyło jedno mrugnięcie, a gdy otworzył oczy, jedynym co jeszcze było, był fragment pioruna, który zniknął szybciej, niż mógłby mu się przyjrzeć.

W tamtym momencie poważnie zaczął się martwić o swoje zdrowie psychiczne. Nawet przestał wierzyć w to, co widział! Miał wrażenie, że to przemęczona podświadomość zrobiła mu jakiegoś cholernego psikusa. Potrząsnął głową, ale obraz matki z przerażającym obliczem wcale nie zniknął, wręcz przeciwnie. Zaczął się obawiać, że wyrył mu się w pamięci i nie opuści go do dnia śmierci, a nawet może kilku dodatkowych dla pewności.

Prawie dostał zawału, gdy telefon w jego kieszeni zabrzęczał. Przyłożył dłoń do piersi, w której jego serce galopowało zdecydowanie za szybko. Starając się opanować oddech, wyciągnął urządzenie z kieszeni spodni. Uniósł brwi, zastanawiając się, co jeszcze mogło tego dnia się stać. Chciał mieć pewność, że nic go już nie zaskoczy, ale nawet on nie był na tyle naiwny, żeby w to uwierzyć.

Colette: Chyba musimy nieco przyśpieszyć twój kurs. Na górze się niecierpliwią. Będę niedługo i proszę cię, oddychaj, to może nam naprawdę pomóc.

Zaskoczony mulat szerzej otworzył ciemne oczy, nie wierząc w to, co widział. Miał dzisiaj przyjąć jeszcze jakieś nowości? Skąd wiedziała, że przez moment wstrzymywał powietrze?

Jeszcze pięć minut temu byłby zachwycony tym, że ktoś zamierza go wreszcie wtajemniczyć w coś, co przecież go bezpośrednio dotyczyło, lecz teraz jedyne, o czym marzył to miejsce, gdzie byłby całkowicie sam. Takie, gdzie nikt nie mógłby wejść, gdzie byłby sam i mógłby przemyśleć wszystko to, co go otaczało.

Od pewnego momentu, gdzieś pomiędzy wpatrywaniem się w miejsce, gdzie niedawno stała Betty a wiadomością od nowej znajomej, zaczęło powoli do niego docierać, że cały czas coś mu umykało. Jedynym problemem było to, że nie miał pojęcia, co to takiego.

Miał nadzieję, że tym razem Colette rozjaśni mu nieco w głowie, zamiast jeszcze bardziej mącić. Ostatnim, na co miał ochotę, były kolejne pytania, na które sam nie mógł i nie miał jak znaleźć odpowiedzi. Najgorsze było to, że nikt nie był skory do udzielania ich.

***

— Czy to jest dla ciebie „niedługo"? — naskoczył, na jeszcze nieco zdezorientowaną Colette Clarence.

— Mogłam tu równie dobrze jechać taksówką i dopiero wtedy byś sobie poczekał, ale nie, poświęciłam się i jeszcze nie pasuje — odparowała, nie myśląc zbytnio nad doborem słów. W końcu i tak miał się wszystkiego dowiedzieć.

— To, czym tu jechałaś? Mam wrażenie, że autobutem, skoro zajęło ci to pół godziny, a powinno nie więcej niż piętnaście minut, nawet jakbyś się ślimaczyła. Raczej ostatnio się nie przeprowadzałaś, więc nie rozumiem, czemu aż tyle ci to zajęło i co to za cholerny kurs? — mówił szybko. Nadal nie doszedł w pełni do siebie, po tym, co na jego oczach stało się z Betty.

— W golfa grałam w Montgomery. — Wzruszyła ramionami, a oczy chłopaka mało nie wyszły na wierzch.

— Ale to jak? Przecież... — nie mógł się wysłowić, plącząc się we własnych słowach. Przecież to było jakby niewykonalne.

— No właśnie i tu przechodzimy do meritum, mój drogi.

— Jakiego meritum? Czego? — zapytał, patrząc, jak dziewczyna się rozgaszczała. Zdecydowanie czuła się tam jak u siebie w domu. Pod czujnym okiem Clarence'a wgryzła się w jabłko, które ówcześnie zgarnęła ze stołu w kuchni.

— Meritum, to istota sprawy... 

— Wiem, czym jest meritum, Colette — bąknął, nieco wyprowadzony z równowagi. 

— No przecież wiem, droczę się tylko. — Wzruszyła ramionami. — Chodzi o ten twój kurs. Ostatnio rozmawialiśmy i powiedziałam ci, że od tego dziedzictwa nie ma ucieczki i teraz ono właśnie wychodzi ci naprzeciw — odparła, przełknąwszy kolejny soczysty kęs.

— Aha... a co to ma wspólnego z tobą?

— Ty jesteś taki tępy, czy tylko udajesz? Sądzisz, że jakby to nie było ze mną związane, to traciłabym swój cenny czas? Z pewnością nie spodoba ci się to, co ci powiem. Uwierz, mi też się nie podoba.

Clarence dziwnie czuł się, gdy był tak uważnie obserwowany przez Colette. Wydawało mu się, jakby go oceniała, a wnioski jakoś nie szczególnie jej się spodobały. Nawet nie wyobrażał sobie tego, co działo się w jej głowie.

Odchrząknął, gdy zapanowała niezręczna cisza. Nie chciał się z nią kłócić, szczególnie że ona wiedziała to, czego on chciał się dowiedzieć, a czego nikt inny mu nie chciał zdradzić. Zresztą, nie widział sensu wyżywania się na Bogu ducha winnej dziewczynie tylko dlatego, że zobaczył niekoniecznie to, co było przeznaczone dla jego oczu.

— Więc wracając, jakim cudem w pół godziny pokonałaś trasę, która zajęłaby ci minimum dwie godziny samochodem? — Patrzył na nią, czekając na jakiekolwiek wyjaśnienia, a Colette jakoś nie wyglądała, jakby szybko miała podzielić się czymkolwiek.

— Tak naprawdę starczyło mi pięć minut — wzruszyła ramionami. — Musiałam po prostu utrzeć nosa Chrisowi i ograć go w wielkim stylu. Rozumiesz, nie mogłam popuścić gnojkowi.

Uśmiechnęła się lekko, jakby na samo wspomnienie chłopaka, którego jeszcze niedawno widziała. Tak naprawdę cieszyło ją coś kompletnie innego. Mianowicie Chris na oczach znajomych poniósł sromotną klęskę z młodszą kuzynką. Przez to, że dziewczyna od zawsze traktowała go jak brata, właśnie takie małe zwycięstwa najbardziej ją cieszyły, szczególnie że ucierpiało na tym jego przerośnięte ego.

— Colette, jak to u licha zrobiłaś? — Clarence ponowił spokojnym tonem pytanie. Usiadł przy stole, a jedyną oznaką jego zniecierpliwienia było nerwowe bawienie się jabłkiem wyciągniętym z koszyka.

— Nie baw się jedzeniem — powiedziała to dosłownie takim samym tonem, jakim w przeszłości karciła go Betty.

Clarence wywrócił oczami, ale posłusznie odłożył zmaltretowany owoc. Zamiast tego, co Colette wydawało się jeszcze gorsze, zaczął wyginać palce pod różnymi kątami, a one wydawały z siebie nieprzyjemne dla ucha dźwięki. Często sama tak robiła, ale było to w stresie i jej to nie irytowało. Gorzej się sprawa miała, gdy robił tak ktoś inny.

— Okej, już mówię, nie patrz tak — odezwała się, gdy zaczął się dosłownie w nią wgapiać. — Otóż twoje przygotowanie do wejścia do tej, ujmijmy to, rozszerzonej wersji realnego świata, będzie głównie polegało na wyjaśnieniu ci jego praw. Czyli do twojej główki trafi duużo teorii, na praktykę przyjdzie czas później.

— Nadal nie wiem, jakim cudem tu się znalazłaś. Odbiegasz od tego, znowu — westchnął coraz bardziej zirytowany mulat.

— Nie odbiegam, po prostu wymyśliłam ładny wstęp, który chciałam powiedzieć, bo później bym coś pokićkała i połowy zapomniała. — Uśmiechnęła się, niewzruszona jego poddenerwowaną osobą. — Biorąc pod uwagę, jak na mnie dzisiaj naciskali, żebym ci wszystko jak najszybciej powiedziała, znaczy to tyle, że zobaczyłeś więcej, niż powinieneś. Więc pochwal się, co to było?

Nie przejmując się przylepionym do jej ciała spojrzeniem ciemnych oczu, zaczęła buszować po lodówce państwa Mortem. Jej twarz nieco się wykrzywiła w grymasie niezadowolenia, gdy nie znalazła tego, czego szukała, ale Clarence nie mógł tego zobaczyć. Drzwi urządzenia wszystko zasłaniały.

— Moja mama tak jakby wyparowała, a wcześniej wyglądała, jakby opętał ją Szatan — powiedział bez ogródek, mając nadzieję, że to przyśpieszy cały proces wyjaśnień i że dowie się wszystkiego nim Dylan, bądź Molly sobie o nim przypomną i postanowią wpaść z wizytą.

Colette pokiwała w zamyśleniu głową, tym razem włączając ekspres. To będzie zdecydowanie zbyt długa rozmowa, by przeprowadzać ją bez kubka kawy. Przydałyby się jeszcze jakieś ciastka, ale to niestety nie był jej dom, wiec stwierdziła, że nie będzie grzebała im po szafkach.

— Zrobić ci też?

Machnęła głową w kierunku robiącej się jeszcze kawy. Clarence pokręcił przecząco głową. On zdecydowanie nie potrzebował dodatkowej ilości kofeiny. W jego żyłach nadal płynęła głównie adrenalina i ciekawość, a na razie nie zanosiło się na żadną zmianę w tej materii.

W końcu podeszła do stołu i usiadła naprzeciwko chłopaka, dzierżąc w dłoni kubek z gorącym napojem, niczym tarczą. Wzięła łyk, jakby wcale nie czuła, że połknęła praktycznie wrzątek. Dopiero po chwili odstawiła naczynie na blat, ale nadal się nim bawiła. Clarence zastanawiał się, kiedy przegnie, a zawartość kubka wyląduje na blacie.

— To, co widziałeś, jest, jakby to ująć, żeby cię nie wystraszyć... — zaczęła, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć dalej.

— Uwierz, że bardziej mnie już nie wystraszysz.

— Żebyś się jeszcze nie zdziwił, Clarence. To już nie jest zabawa i oglądanie cholernych piorunów przez okno. — Spojrzała na niego twardo, na co mimowolnie skinął głową.

— Colette, zrozumiałem, że to nie zabawa, odkąd Dylan podejrzewał, że biorę jakieś gówno, a ja byłem zdania, że natychmiast potrzebuję miejsca w psychiatryku.

— Nawet jakbyś wziął, to i tak to nic by nie dało. Nie ciągnie cię do alkoholu, prawda?

— No nie, a jaki to ma związek? — spytał zaintrygowany chłopak.

— Nasze organizmy są przygotowane na każdą ewentualność. Picie czy branie narkotyków w naszym przypadku jest bardzo nieekonomiczne, bo spalasz to szybciej niż normalni ludzie. Podświadomie zdajesz sobie z tego sprawę, dlatego cię do tego nie ciągnie. Tak naprawdę w życiu nie doświadczysz, jak to jest porządnie się napić i nigdy nie urwie ci się film. Jedyne co możesz osiągnąć próbowaniem, to w najlepszym przypadku nieco się wstawisz, a w najgorszym, zwrócisz to wszystko, oczyszczając organizm. — Wzruszyła ramionami, patrząc na niego ze współczuciem.

Clarence poczuł, jakby ktoś go mocno kopnął w splot słoneczny. Naprawdę nigdy go nie ciągnęło do alkoholu i używek, ale sam fakt, że nigdy nie doświadczy tego, co jego rówieśnicy mogą mieć na co dzień, go dobijał. Los skazał go na bycie wiecznym abstynentem i to wbrew jego woli. Przez całe swoje życie myślał, że to był jego wybór, a teraz prawda kopała go w czułe miejsca, pozbawiając tchu.

Wtedy jeszcze nie wiedział, że będzie tylko gorzej. To był dopiero początek, a Colette ułożyła w swojej głowie przebieg tej rozmowy. Postanowiła zacząć od najsłabszych dział, by na koniec zrzucić największą bombę, która mogła go złamać i przez którą mógł zacząć sprawdzać teorię o samoistnym oczyszczaniu się organizmu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top