1. Uważaj, młody człowieku
Clarence podskoczył na krześle, gdy zniecierpliwiony nauczyciel pstryknął pomarszczonymi palcami przed jego nosem. Podniósł niepewny wzrok i trafił w pułapkę lodowatego niebieskiego spojrzenia. Miller niczym rekin, który wyczuł krew, zaczął krążyć przed jego ławką.
— Zna pan odpowiedź na pytanie, panie Mortem?
Osiemnastolatek przymknął na chwilę powieki, słysząc wściekły głos nauczyciela. Już mógł poczuć na karku oddech kozy. Przełknął głośno ślinę, zdając sobie sprawę, że ostatnio przecież obiecał rodzicom, że będzie grzeczny. Uświadomił sobie nagle, że miał przechlapane na dwóch płaszczyznach swojego życia. A miał ich w sumie tylko trzy.
Jego sytuacji ani samopoczucia wcale nie poprawiała cisza, która nagle zapadła w klasie. Czasami nienawidził ludzi, z którymi chodził na algebrę. Może i większości nie znał i ta nienawiść wcale nie była uzasadniona, ale oni kochali wręcz ten przedmiot, który sami wybrali.
Nie miał pojęcia, jakim cudem on też trafił do tej klasy, a było już zdecydowanie za późno na zmianę lekcji. Był prawie pewien, że jak sięgał pamięcią, wcale nie zaznaczał kwadracika przy tej przeklętej nazwie. A może po prostu mu się przyśniło, że zaznaczał coś innego? Sam już nie wiedział.
— A mógłby pan powtórzyć pytanie, profesorze? — zapytał słabo, za wszelką cenę starając się uniknąć jego spojrzenia.
Może i Miller był przynajmniej o głowę od niego niższy, ale czasami wydawało się, że nienawidził go od zawsze, odkąd tylko go ujrzał na pierwszej lekcji w tym semestrze. Zresztą jak jedna trzecia nauczycieli w tej szkole. Czasami zastanawiał się, dlaczego nie mógł trafić na tych, którzy akurat nic do niego nie mieli, ale najwyraźniej taki już był jego los.
Nawet nie znał powodu, dlaczego niektórzy traktowali go tak, a nie inaczej. Raczej wątpił w to, żeby robili to z dobroci serca, martwiąc się o jego przyszłe wykształcenie. Wbrew pozorom głupi nie był, a jedynym, do czego mógł się przyczepić Miller, było jego wdzięczne nazwisko. Może sam żałował, że takiego nie miał?
Niby mógłby je zmienić, gdyby godziło w jego godność, gdyby uważał, że tak było, ale wbrew pozorom je uwielbiał i nie miał zamiaru podporządkowywać się ludziom, którzy i tak go nie cierpieli albo stwarzali takie pozory. Zresztą, ono idealnie oddawało jego nastrój przez większość życia. Może był niespełnionym romantykiem, bo za każdym razem, gdy coś mu nie wyszło, myślał właśnie o śmierci?
Rodzice, zdecydowanie częściej tata, od zawsze powtarzali mu, że powinien być dumny ze swojego nazwiska. Podobno ich ród był stary. Naprawdę stary. I chyba w to wierzył, bo raczej nie ot, tak nadaje się łacińskie nazwiska mieszkańcom Alabamy.
Może dlatego nie chciał iść na rękę nauczycielom? Nawet pani pedagog o tym z nim rozmawiała i chciała mu pomóc przy papierkowej robocie, ale po trzech próbach nawet ona się poddała.
A może po prostu Millerowi chodziło o to, że Clarence zdecydowanie nie należał do umysłów ścisłych. To właśnie w dużej mierze przez niego profesor musiał tłumaczyć po kilka razy to, czego nie rozumiał tylko mulat.
Na szczęście jeszcze tylko dwa tygodnie dzieliły go od opuszczenia Huffman High School. Jak najszybciej chciał się stąd wyrwać. Gdyby tylko wiedział, co go czekało po skończeniu szkoły, może chociaż złożyłby dokumenty na jakąkolwiek uczelnię.
Nie mógł wiedzieć.
— Zostajesz po lekcjach, młody człowieku, i na przyszłość radzę słuchać tego, co dzieje się na lekcjach. — Nauczyciel odwrócił się i ze zwycięską miną, niemal w skowronkach, podszedł do tablicy.
Clarence nienawidził tego człowieka z całego serca tak jak całej tej, według niego przeklętej, placówki. Wciągnął głośno powietrze, a do nozdrzy dotarł mocny kwiatowy zapach. Dałby sobie rękę uciąć, że kiedyś już go czuł. To była jedna z tych woni, o których się nie zapominało.
Przekleństwem nastolatka było to, że zawsze ciekawiły go rzeczy, które nie powinny. Pewnie właśnie dlatego tak było i tym razem. Zdecydowanie chciałby wiedzieć, do kogo należały te perfumy, ale przecież nie będzie jak psychopata chodził i wąchał ludzi.
Mógłbym takie mamie na urodziny kupić, pomyślał, ale nawet nie wyobrażał sobie, z czym wiązała się ta woń. Z pewnością, gdyby wiedział, nie chciałby poczuć jej u Betty.
Miller wznowił lekcję, a Clarence z całych sił starał się skupić na tym, o czym starszy mężczyzna mówił. Niewiarygodnie dużo energii go to kosztowało, ale zdecydowanie godzina w kozie mu wystarczała i nie potrzebował do szczęścia kolejnej. Czuł w kościach, że jego ukochany nauczyciel od razu wyczułby, kiedy przestałby go słuchać i miał stuprocentową rację.
Dzielnie przetrwał tę lekcję z niemałym trudem, mało nie zarabiając dodatkowej godziny kary, gdy jego uwagę po raz kolejny rozproszył intensywny zapach. Gdyby tylko wiedział, że to się zaczynało.
Gdyby chociaż wiedział, co się zaczynało...
Jaka była jego radość, gdy usłyszał ostatni dzwonek tego dnia. A jaki smutek go ogarnął chwilę później, gdy tylko przypomniał sobie o karze... Jeszcze bardziej znienawidził Millera, choć zdawało się to niemożliwe.
Z miną męczennika, spod samiusieńkich drzwi do wolności, musiał skierować się na pierwsze piętro, tylko po to, żeby spędzić godzinę w towarzystwie jakiegoś znudzonego nauczyciela i kilku innych uczniów, którzy naprawdę coś przeskrobali w przeciwieństwie do niego. Nie oszukujmy się, połowa osób nie słuchała na lekcjach, ale oczywiście tylko on za to obrywał.
***
Zaparkował samochód na drodze przed domem przez zwykłe lenistwo. Mógłby wjechać do garażu, ale nie miał na to ani siły, ani ochoty. Wmawiał sobie, że nie wiedział, czy samochód rodziców przypadkiem tam nie stał. Tak naprawdę wiedział, tata wracał dopiero po szóstej wieczorem, a mama była w domu. Prawdopodobnie.
Przetarł dłonią twarz, starając się odpędzić zmęczenie, co niespecjalnie mu wyszło. Ociągając się najbardziej, jak tylko mógł, wyszedł z pojazdu i powoli szedł lekko stromym, betonowym podjazdem.
Od dołu do połowy na zewnątrz domu widoczna była cegła, natomiast elewacja wykonana była z szarego sidingu. Oczywiście przy oknach były białe okiennice, a z boku domu znajdował się mały ganek. Nic nadzwyczajnego, a wręcz coś nadwyraz przeciętnego.
Wszedł po schodach i ostrożnie otworzył drzwi, które cichutko zaskrzypiały. Skradał się, jakby był złodziejem i to we własnym domu. Mimo usilnych starań mama i tak go usłyszała. To zdecydowanie nie był jego dzień.
— Kto i za co?
Oczywiście, po co bawić się w powitania.
Kochał swoją mamę z całych sił, ale to było lekko irytujące. Mogłaby czasami choć trochę poudawać niedomyślną i od razu nie przechodzić do konkretów, taka myśl przetoczyła się w jego głowie niespodziewanie. Przecież równie dobrze mógł pójść na miasto ze znajomymi.
Wziął głęboki wdech i siląc się na uśmiech, skręcił w prawo, przekraczając próg kuchni, w której kobieta średniego wzrostu z prostymi blond włosami, wpatrywała się w niego zielonymi oczami z kilkoma brązowymi plamkami. Beatrice albo jak ona wolała – Betty była piękną kobietą, która wyglądała naprawdę młodo. Po Bartholomewie zdecydowanie bardziej było widać faktyczny wiek. Zresztą w ich przypadku, było prawdą to, że przeciwieństwa się przyciągają i że nie można oceniać książki po okładce. Żadne nie miało tylu lat, na ile wyglądało.
— Miller i to chyba tak dla zasady. Ale chociaż poprawiłem mu humor na resztę dnia.
Wzruszył ramionami, starając się zachować resztki pozorów, jednocześnie zaglądając przez ramię mamy do garnków. Czyżby spaghetti? Prawie zaburczało mu w brzuchu na sam zapach jedzenia.
— Kochanie, rozmawialiśmy już o tym. Miałeś się skupić i wziąć w garść z tą algebrą.
Podparła się dłońmi o biodra, patrząc na niego intensywnie. Rozejrzał się po niedużym pomieszczeniu, z wyspą pośrodku, która na szczęście oddzieliła go od rodzicielki, gdy poszedł po jabłko.
Kuchnia utrzymana została w stonowanych barwach, białe meble, tandetna tapeta w kwadraty i romby w różnych odcieniach beżu, ciemne panele podłogowe. Strategicznie wyjrzał przez okno, za którym rozciągał się mały ogród z kolorowymi rabatami kwiatowymi Betty i kilkoma sosnami. Miała bzika na punkcie flory.
Clarence patrzył wszędzie, tylko nie na nią.
— I tak zrobiłem, co i tak nie znaczy, że jestem matematycznym geniuszem, mamo. Nie moja wina, że jestem kompletnym idiotą z algebry. No sorry, takie geny.
Uśmiechnął się słodko i w ostatniej chwili zrobił unik przed zwiniętą w rulon ścierką, pędzącą w jego stronę niczym bicz. Zdecydowanie po niej odziedziczył refleks (a może i nie) i trochę charakteru, ale tylko trochę i praktycznie nic z wyglądu. Przez to, że miała bardzo jasną karnację, jego nie była aż tak ciemna, jak ta Barta. Zamiast gorzkiej czekolady, wyszła mleczna.
— Uważaj sobie młody człowieku, bo to, że jesteś wyższy, nie oznacza, że jesteś górą w tej rodzinie.
Zaśmiał się pod nosem, podczas gdy Betty wróciła do gotowania, uznając chyba, że ta rozmowa dobiegła końca. Clarence był strasznie głodny, ale najwyraźniej musiał jeszcze trochę poczekać. Niestety. Zostało mu jedynie marne pocieszenie średniej wielkości jabłkiem.
Odwrócił się na pięcie i już miał odejść, gdy znowu zatrzymał go głos mamy.
— Tata kazał ci przekazać, że na biurku zostawił dla ciebie coś do przeczytania. Tylko weź to na poważnie i serio to zrób.
Pogroziła mu palcem, a w jej głosie dało się usłyszeć prośbę. Jej syn, przeklinając w myślach, wczłapał się po schodach, mrucząc pod nosem coś o tym, że z pewnością to zrobi. Oczywiście, że czekając na obiad, mógł swój wolny czas poświęcić na studiowanie jakichś głupot, przynajmniej według niego to były głupoty.
Skręcił w pierwsze drzwi na prawo, gdzie od razu rzucił plecak koło biurka, z którego przy okazji wziął wydrukowaną kartkę. Następnie opadł ciężko na łóżko, podziwiając kremowy sufit, tego samego koloru, co trzy ściany pokoju. Czwarta, o którą opierało się wezgłowie łóżka, była ciemno-szara. Położył kartkę obok, po czym przejechał wolną dłonią po twarzy i kędzierzawych czarnych włosach wygolonych po bokach.
Zdecydowanie nie miał na nic siły i nawet rodzice mu tego nie ułatwiali. Był wykończony po kolejnym tygodniu szkoły, a przeznaczenie piątkowego wieczoru na naukę, nawet tą niezbyt wymagającą, nie było jego marzeniem.
Niby mógł zignorować zadanie Barta, ale on niczym Miller magicznym cudem zawsze wiedział, kiedy jego syn blefował. Czy oni mieli jakiś przeklęty wykrywacz? Co z nimi było nie tak?, właśnie te pytania często dręczyły Clarence'a. Rzucił ogryzkiem na oślep w stronę kosza. Po zbyt głośnym plasku wiedział, że nie trafił, ale jakoś nie potrafił się podnieść, żeby to sprawdzić.
Najpierw tata, później reszta, pomyślał, a powieki zaczęły mu niesamowicie ciążyć. Chwilę później już chrapał, śniąc o beztrosce.
***
Z trudem rozchylił powieki, sięgając po telefon, który zawzięcie dzwonił. Wykrzywił twarz w niezadowolonym grymasie, widząc imię swojego przyjaciela na ekranie. Dylan był niczym brat, którego zawsze chciał mieć. Niestety był jedynakiem. Ale w takich chwilach, miał ochotę go udusić. Chociaż może właśnie to sprawiało, że był niemal jak rodzina?
— Obudziłeś mnie — mruknął niemrawo, zdając sobie sprawę, że plany na weekend nieco się zmieniły. Musiał gdzieś wcisnąć algebrę i przeczytanie legendy.
— Trudno. Jutro jedziemy na siłownie, a później zawieziesz mnie gdzieś — oznajmił Dylan, a Clarence był pewien, że na tej jego białej buźce malował się wielki uśmiech.
— Chociaż mam coś do powiedzenia w tej sprawie?
— Właśnie nie bardzo, Clarie.
— Nienawidzę cię.
Clarence rozłączył się, nie czekając na jego reakcję. Zaczął gramolić się z łóżka, przez co mało nie podarł pomiętej kartki. Naprawdę miał zamiar to przeczytać, ale były rzeczy ważne i ważniejsze, a zdecydowanie jedzenie należało do tej drugiej grupy.
Przeciągając się, zszedł ze schodów, podążając wprost do kuchni, w której miał nadzieję zastać resztę obiadu zostawionego specjalnie dla niego. Jakby na to nie spojrzeć, nieplanowana drzemka trochę mu się przedłużyła. Spał bite trzy godziny, więc to bardziej na kolację będzie pasowało.
Zważając na niewłączony telewizor oraz brak jakichkolwiek oznak życia w tym domu, z radością i ulga stwierdził, że miał wolną chatę. Co prawda nie zamierzał urządzić dzikiej imprezy, na której zebrałaby się połowa miasta, co byłoby technicznie niewykonalne, ale to oznaczało spokój, przynajmniej do jutra.
Chociaż i tak zastanawiające było to, dokąd pojechali rodzice. Może jakaś kolacja albo wyjazd służbowy, pomyślał. Po chwili się zreflektował, ponieważ gdyby wyjechali na dłużej, zostawiliby wiadomość. Swoją drogą od zawsze zastanawiało go, czemu Betty jeździła z Bartem na wyjazdy służbowe, skoro z nim nie pracowała. Ona ogólnie nie miała pracy...
Wzruszył na to ramionami i zadowolony, że nie obudzili go na obiad, włożył spaghetti na talerz. Ustawił mikrofalę, w której wylądował posiłek i zajął się poszukiwaniem pepsi. Przekopał wszystkie szafki, nawet spiżarnię, a po niej nie było ani śladu.
Westchnął zawiedziony, czekając na charakterystyczny dźwięk, po czym wyjął jedzenie z mikrofali, a następnie wstawił w niej wodę na herbatę. Już chwilę później ze spaghetti i gorącym napojem zasiadł w salonie na ciemno-szarej kanapie przed plazmą. Przeszukując kanały, trafił na jakiś talk-show. Wiedział, że nie wypatrzy nic innego.
Clarence nie miał pojęcia jak, ale gdy odnosił naczynia do kuchni, był cały ubrudzony w sosie. Po prostu bosko. Jedyne co mu pozostało, to nadzieja, że to się dopierze. Szybko pobiegł na górę po zmiętoloną kartkę, po czym znowu zasiadł na kanapie, nieco ściszając dźwięk.
Położył kartkę na kolanie i dłońmi starał się ją wyprostować. Otworzył szerzej oczy, wciągając głośno powietrze, kiedy o mały włos, po raz kolejny tego samego dnia, jej nie podarł. Westchnął z ulgą i machnął ręką na to, że wyglądała, jakby była wyciągnięta psu z gardła. Ważne, że mógł przeczytać to, co było tam napisane.
„Ludzie wierzyli w wiele rzeczy, między innymi to, że kobieta na polu bitwy przynosiła pecha. Była łatwym celem, słaba, bezbronna. Oczywiście w wielu przypadkach mieli rację, ale nie wtedy, gdy chodziło o NIĄ.
Była zawsze w środku największych wojen. One sprawiały jej radość. Pokazywały, że się nie myliła, że jej sądy w większości przypadków się sprawdzały.
Stała tam z uśmiechem, patrząc, jak kolejni ludzie ginęli od mieczy swych wrogów. Odziana w biel z zimną stalą w drobnej, kobiecej dłoni. Czarne kręcone włosy falowały na wietrze, a jeszcze ciemniejsze oczy, w których nie dało się zobaczyć źrenic, oglądały przedstawienie z zainteresowaniem. Była zafascynowana głupotą ziemskich istot.
Miała ochotę się zaśmiać, gdy zobaczyła młodego mężczyznę biegnącego w jej stronę i raniącego mijanych przeciwników. Tylko na to czekała, oni zawsze się nabierali, zawsze do niej biegli i chcieli ją zabić...
Naiwni.
Uśmiechnęła się drapieżnie i poczuła jak umazana krwią śmiertelników stal, przeszywa jej ciało na wylot, drąc jednocześnie sukienkę, w której powstały dziury. Prychnęła, widząc zmieszanie na twarzy chłopaka i powoli wyciągnęła z siebie przeszkadzający przedmiot, który splamiła i jej krew.
Patrząc mu prosto w oczy, odwdzięczyła się dokładnie takim samym pchnięciem swojego czarnego miecza. Mężczyzna zamarł z otwartymi ustami w niemym krzyku, a ona jednym kopnięciem zepchnęła jego ciało ze stali.
Patrzyła na jego nieruchomą sylwetkę i zrobiło jej się go żal. Zmarszczyła brwi, pierwszy raz czując coś innego niż radość czy zażenowanie.
Bitwa się skończyła, ale ją nie interesowało to, kto wygrał. Liczyła się liczba martwych. Czy była taką, jaką szacowała? Może ten jeden raz się pomyliła? Oczywiście, że nie, ona się nie myliła, chyba że to ludzie mieszali w jej planach. Tym ją chyba najbardziej irytowali...
Chciała odejść, podziwiając piękno końca wojny. Te wszystkie zmasakrowane ciała, z których trzeba będzie zebrać dusze, ale... nie potrafiła. Przy jej stopach nadal zalegały zwłoki młodzieńca, który z odwagą ruszył w bój.
Chyba jednak miała ludzkie uczucia, a może po prostu była zbyt samotna? Oczywiście nie liczyła tych dwóch, którym przekazywała owoc swojej pracy. Oni się nie liczyli, a ona była sama w swoim królestwie.
Z irytacją ukucnęła przy młodym mężczyźnie, którego śmiertelną ranę sama spowodowała. Nacięła swą dłoń, którą lekko krwawiącą przyłożyła do jego rany. Wymamrotała kilka słów, a chwilę później chłopak otworzył swoje ciemne oczy, od razu chwytając za broń.
— Odłóż to, kochany, i tak nie masz szans. Jestem nieśmiertelna, jestem Śmiercią, a ty właśnie awansowałeś."
***
Witam Was w moim nowym opowiadaniu!
Jak na razie mamy pierwszy rozdział. Jak wrażenia? Oczywiście, jeżeli zobaczycie jakieś błędy, piszcie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top