1. Ten związek robi z niego idiotę

Clarence nieco zszokowany ostatnią wiadomością od Colette, zaczął szukać przyjaciela. Nie wierzył, że Dylan to zrobił. Co prawda blondyn nie miał już wątpliwości co do tego, że Clarie nie  nosił się z zamiarem podrywania Azjatki, ale to jednak było przegięcie.

Wśród przyjaciół Molly, bliższej i nieco dalszej rodziny dziewczyny szukał wzrokiem blond czupryny, której jak na złość nie mógł nigdzie wypatrzeć. Dylan od zawsze miał to do siebie, że jak był potrzebny, to nigdy nie było go w pobliżu, a jak człowiek chciał od niego odpocząć, to zawsze kręcił się gdzieś pod nogami.

— Wszystko okej? — Molly znikąd znalazła się obok swojego chłopaka, a uśmiech z jej twarzy spełzł, gdy zobaczyła jego niezbyt zadowoloną minę. — Jak chcesz, to możesz się zaszyć w moim pokoju. Rozumiem, że to musi być przytłaczające. Pamiętam jeszcze, że nie lubisz takich zbiorowisk...

Clarence spojrzał na nią, a jego wyraz twarzy złagodniał. W tamtym momencie kompletnie nie przypominała tej dziewczyny, która podczas ostatniej kłótni sprawiała wrażenie, że może użyć wszystkiego, byle tylko zniszczyć człowieka. Z pewnością nie miała na to wpływu, zmiana fryzury. Molly, po tym, gdy do siebie wrócili, stwierdziła, że skoro zaczyna się nowy rozdział w jej życiu, musi coś w sobie zmienić. W ostateczności padło na skrócenie włosów, które teraz sięgały jej tuż przed ramiona, co sprawiło, że jej kości policzkowe nieco bardziej się uwidoczniły.

— Kochanie — zaczął Clarence, automatycznie kierując się do kuchni — wszystko jest idealnie, po prostu szukam twojego cholernego brata.

— Chyba nawet nie chcę wiedzieć, co tym razem zrobił — powiedziała, kręcąc z politowaniem głową.

Oj zdecydowanie nie chcesz, pomyślał zgryźliwie, przeklinając Dylana. Czemu on zawsze musiał wpadać na tak durne pomysły? Przecież wiedział, jak się sprawy miały, a i tak robił tak, żeby wszystkim utrudnić życie. Bo przecież przyjście na imprezę urodzinową siostry bez osoby towarzyszącej, ugodziłoby w jego godność i metkę podrywacza wyrobioną wśród znajomych zarówno jego, jak i jego siostry.

— Spokojnie, to nic takiego — skłamał, byle tylko poprawić jej humor.

W końcu były jej urodziny, a ostatnim czego Molly potrzebowała, było zamartwianie się zbyt pomysłowym i możliwe, że zbyt nadpobudliwym starszym bratem.

— Tak? Jakoś ci nie wierzę — zaśmiała się, mierząc się wzrokiem z chłopakiem.

Clarence mruknął pod nosem coś, co miało imitować „mhm", trącając jej nos swoim. Uśmiechnęła się, co automatycznie odwzajemnił. Molly zarzuciła szczupłe dłonie na ramiona jej faceta, którego obecnością ostatnio nie mogła się nacieszyć. Nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, jak bardzo za nim tęskniła, dopóki pierwszy raz po pół roku nie zaczęli znowu ze sobą rozmawiać. Clarence zauważył, że cienie spod oczu dziewczyny zniknęły niedługo po tym, jak odświeżyli swój związek, a jej twarz nabrała nieco barw, sprawiając, że wydawała się żywym człowiekiem. Nadal była zaskakująco blada, jak na kogoś, kto całe życie mieszkał w słonecznej Alabamie, w której przez siedem miesięcy średnia temperatura wynosiła ponad sześćdziesiąt osiem stopni Fahrenheita*.

Clarence lekko musnął usta swojej dziewczyny, prawie ich nie dotykając, nadal się uśmiechał. Molly przyciągnęła go bliżej siebie, pogłębiając pieszczotę, podczas gdy dłonie chłopaka spoczywające na biodrach dziewczyny, kciukami lekko zataczały kółeczka.

— Podobał ci się prezent? — zapytał, odrywając się na chwilę od jej ust. Tym razem obdarzył małymi pocałunkami bladą szyję.

— Nie miałam czasu otworzyć, a co? — Wplotła palce w kędzierzawe włosy Clarence'a, bawiąc się nimi.

— Nie otwieraj go przy Dylanie — zaśmiał się w jej szyję, dmuchając ciepłym powietrzem. — Zabiłby mnie.

— Coś ty znowu wymyślił?

Tym razem patrzyli sobie w oczy, jakby chcieli przekazać sobie tajną, zaszyfrowaną wiadomość, która tak naprawdę nie istniała. Clarence już otwierał usta, gdy do opustoszałej kuchni wpadł sam zainteresowany. Oboje patrzyli przez chwilę na Dylana. Oczywiście znalazł się wtedy, kiedy Clarence już prawie zapomniał, że miał do niego jakąkolwiek sprawę.

— Yyy... Molly, goście czekają? — bardziej spytał, niźli oznajmił.

Niby nie pierwszy raz widział swojego przyjaciela i siostrę w takiej sytuacji, ale po półrocznym odwyku od widywania ich razem, zdecydowanie się od tego odzwyczaił i wcale za tym nie tęsknił.

Molly zmarszczyła brwi, po czym dała ostatniego całusa Clarence'owi i wyszła z pomieszczenia. Faktycznie zaniedbała nieco swoich gości, ale wiedziała, że chłopcy musieli po prostu porozmawiać. Bez problemu zrozumiała przekaz i jakoś nie uśmiechało jej się słuchać ich wszystkich rozmów. Czasami chyba wolałaby, żeby nie byli ze sobą aż tak blisko jako przyjaciele. W końcu nigdy nie miała pewności co do tego, który z nich co o niej mówił. Nawet jakby zapytała, to albo by się wykręcili, albo by ją po prostu olali.

— Gdzieś ty był? — zapytał z pretensją w głosie Clarence, zaplatając ręce na torsie. — Szukałem cię.

— Już znalazłeś, więc wal. Co ci leży na duszy, zbłąkana duszyczko? — Dylan nalał sobie coli do szklanki, czekając na ruch przyjaciela.

— Czy ty, do jasnej cholery, zaprosiłeś na urodziny Molly Colette? — spokojny ton Clarence'a zdecydowanie w tym momencie ukrywał więcej emocji, niż Dylan mógłby przypuszczać.

— Może... Skąd wiesz takie rzeczy? Molly ci mówiła?

— Ona wiedziała?

— No przecież nie zaprosiłbym jej, jakby nie wiedziała... Stary, używaj mózgu. Organ nieużywany zanika, a to w końcu urodziny Molly, więc ma prawo decydować o tym, kto jest na liście jej gości. — Dylan wywrócił oczami, patrząc z dezaprobatą na przyjaciela, który z otwartymi ustami wyglądał jak ryba wyjęta z wody.

Ten związek robi z niego idiotę, pomyślał z rezygnacją. I tak wiedział, że nawet jakby chciał, to nie miał jak sprawić, żeby się rozstali. Byli czasami za bardzo w siebie nawzajem zapatrzeni.

— Aha? Colette napisała mi, że ją zaprosiłeś i że jak chcemy porozmawiać, to możemy tutaj. — Clarence patrzył na przyjaciela tak, jakby miał w jakiś magiczny sposób sprawić, żeby dziewczyna zniknęła z tego domu. — Od kiedy jesteś z nią tak blisko, żeby zapraszać ją na urodziny siostry?

— Nie tylko ty masz życie towarzyskie, Clarie. Porozmawiaj z nią i po problemie. — Dylan wzruszył ramionami, nie widząc żadnych przeszkód.

— Wiesz, jednak wolałbym rozmawiać o tym wszystkim gdzieś, gdzie nie ma tylu świadków, albo no nie wiem, nie na urodzinach Molly.

— Jezu, ale ty masz problemy. Molly się zgodziła. Wie, że Colette tu jest, więc nie musisz rozmawiać z Col w cztery oczy, ktoś ci może towarzyszyć. Swoją drogą nie sądziłem, że moja siostra jest tym zazdrosnym typem kobiety.

— Oj stary, o wielu rzeczach nie wiesz. — Clarence puścił oczko do przyjaciela, uśmiechając się pod nosem. — Będziesz mi towarzyszył w tej rozmowie, zdajesz sobie z tego sprawę?

— Od zawsze o tym marzyłem — prychnął z ironią Dylan, ale i tak już w głębi siebie nie mógł się tego doczekać. Byłby w stanie zrobić wszystko, byle tylko nie musieć wysyłać przyjaciela do szpitala dla obłąkanych.

Chwilę później oboje wyszli z kuchni wprost do zatłoczonego salonu. Clarence pierwszy raz widział, żeby w tym domu było aż tak wiele osób. W całym zamieszaniu przeszkadzał mu jedynie zaduch i dziwny zapach połączony z alkoholem, który momentami przyprawiał go o mdłości.

Molly znalazł rozmawiającą ze swoimi przyjaciółkami. Stały tuż przy wyjściu na taras, na który zdążyła przenieść się część imprezy. Podszedł do niej od tyłu, przytulając.  Zaskoczona dziewczyna podskoczyła, ale uśmiechnęła się, gdy zobaczyła, że to on.

— Jak dostanę przez ciebie zawału, to będę cię nawiedzała jako duch — zagroziła mu, mrużąc śmiesznie oczy.

— Już nie mogę się doczekać — mruknął do jej ucha, podczas gdy Alicia i Lucy patrzyły na niego podejrzliwie.

Dziewczyny tak naprawdę nigdy nic do niego nie miały. Nawet go lubiły. Był miły, czasem jak potrafił zrobić coś, czego one nie umiały, to im pomagał, uszczęśliwiał ich przyjaciółkę. Ale to również on złamał Molly serce i to przez niego była cieniem samej siebie. Teraz między nimi niby wszystko wyglądało dobrze, ale one nadal nie potrafiły mu w pełni zaufać.

Gdy rozmowa między trzema przyjaciółkami i chłopakiem jednej z nich toczyła się w najlepsze, Colette stała oparta o ścianę całkiem niedaleko tej małej grupki. Patrzyła, jak się zaśmiewali, widziała, jak Clarence wraz z Molly udali się na parkiet. Tańczyli do jednej z wolniejszych piosenek, wpatrzeni w siebie jak w obrazek, a jej autentycznie robiło się na ten widok  niedobrze.

Wcale nie chodziło o jej uczucia względem Clarence'a, bo ich, póki co, zwyczajnie nie było. Nadal miała w głowie rozmowę z jej „pracodawczynią". Wiedziała, że prędzej czy później coś stanie się tej Bogu ducha winnej dziewczynie, to było tylko kwestią czasu. Może można byłoby tego uniknąć, ale wątpiła, że komuś z zewnątrz udałoby się przyłożyć rękę do ich zerwania, a póki ze sobą byli, dla dziewczyny nie było większych szans.

Takiej miłości nie da się rozbić. Przynajmniej oni wszyscy tak twierdzą, ale nie zapominaj, moja droga, że jest jeden niezawodny sposób, który jest w stanie zniszczyć wszystko. Proces, którego nie da się cofnąć. — Gdy zobaczyła minę Colette, położyła jej bladą dłoń na ramieniu, uśmiechając się ciepło. — Och, nie zamartwiaj się, moje dziecko, taki był jej los. Od początku miało być dokładnie tak. To nie twoja wina, że miłość czasami może zabić.

Słowa Śmierci tak zapadły jej w pamięć, że gdy patrzyła na ich szczęście, coś ściskało ją za gardło. Niby wiedziała, że to nie Śmierć była tą najgorszą. Ona przecież dostawała tylko książkę z brakującym zakończeniem. Nie mogła nic zmienić w fabule. Z drugiej strony, widziała, jak bawiła ją cała ta sytuacja, a to z kolei wyzwalało w niej spore pokłady złości.

Gdy piosenka się skończyła, Colette odbiła się od ściany, zmierzając w stronę zakochanej pary. Chciała jak najszybciej odbębnić tę cholerną rozmowę i uciec z tego gniazdka szczęścia i miłości.

Jedynym argumentem będącym za tym, żeby tu przyjść, była właśnie ta rozmowa, tych świadczących przeciw było zdecydowanie więcej. Chociażby fakt, że wydawało jej się, że Dylan ostatnio za bardzo interesował się jej osobą. To z pewnością jej się nie podobało. Może gdyby nie została wychowana w ten sposób i gdyby Śmierć coraz bardziej nie suszyła jej głowy, zdecydowałaby się na mały romans z blondaskiem. A przez to, że zbyt dużo rzeczy nałożyło się na siebie w tak krótkim czasie, jedynym, do czego dążyła, było zdobycie, choć fragmentu zaufania Clarence'a i doprowadzenie go do samej Śmierci.

Gdy tak do niego zmierzała, przeklinała w myślach Barta i Betty. Dlaczego, do jasnej cholery, mu nie powiedzieli? Przecież wiedzieli, że w końcu, tak czy siak, by się dowiedział. Musiał się tego dowiedzieć, bo to było jego dziedzictwem. Wyróżnieniem, a zarazem przekleństwem. Zdecydowanie częściej właśnie tym drugim.

Mimo tego, że musiała, nawet nie wyobrażała sobie, jak ciężko jej będzie powiedzieć, że tak naprawdę nie miał żadnej władzy nad swoim życiem. Że wszystko zostało zaplanowane, a Stwórca jakoś specjalnie za nim nie przepadał albo miał gorszy dzień, gdy pisał jego opowieść i musiał się na kimś wyżyć. 

— Możemy porozmawiać? — spytała, gdy w końcu do niego dotarła, przeciskając się przez spoconych nastolatków.

Zdecydowanie miała za sobą okres dojrzewania i uważania, że imprezy to cały jej świat. A nie, ona nigdy nie miała skłonności do tego typu imprez. Kolejny punkt świadczący przeciw całej tej szopce.

— O... Właśnie cię szukałem. Wiesz, gdzie jest Dylan? — Uniósł pytająco brew, nadal obejmując jedną ręką swoją dziewczynę.

Colette wiedziała, że Molly za nią nie przepadała. Już w momencie, kiedy pierwszy raz się zobaczyły na tym przyjęciu, dało się wyczuć między nimi napięcie. Colette czuła, że Molly była zazdrosna, ale o dziwo nie udzielała się w tej rozmowie.

— Wolałabym porozmawiać z tobą jednak na osobności.

— A ja wolałbym, jakby Dylan przy tym był — powiedział stanowczo, a ona, mimo iż go nie znała, wiedziała, że nie porozmawiają bez jego przyjaciela. No cóż, chyba musiała złamać kilka zasad, dla większego dobra. 

— Za pięć minut w kuchni — zadecydowała i już miała iść szukać cholernego blondyna, którego nigdy nie było, gdy był jej potrzebny, kiedy Clarence złapał ją za łokieć.

— Lepiej w pokoju Dylana.

Skinęła głową, bo w zasadzie miał rację. Zdecydowanie mieli większą pewność, że nikt nie wejdzie do pokoju Dylana niż do kuchni. Piętro było wyłączone z całej tej hecy.

To Colette pierwsza znalazła brata solenizantki. Siedzieli już od dobrych pięciu minut w tym samym pomieszczeniu, a żadne z nich nie wiedziało jak zacząć. Colette podziwiała to, jak urządzony został pokój chłopaka, który mimo wszystko do niego pasował, co nieco ją zaskoczyło. Ostatnim kolorem, jakim można by go opisać, był szary, który zdecydowanie królował w należącej  do niego małej przestrzeni.

— Od kiedy znasz moich rodziców? — pierwszy odezwał się Clarence, stojący przy oknie, za którym z kolei królowała ciemność.

Colette siedziała na obrotowym krześle i zastanawiała się, ile wypadało powiedzieć mu na tej, jak to ona nazywała pieszczotliwie „rozmowie wstępnej". Miała tydzień, czyli cholernie mało czasu. Oczywiście mogła wyrzucić z siebie wszystko naraz, ale wiedziała, że wystraszyłaby go tym za bardzo. Zacisnęła palce na swoich kolanach, biorąc głęboko oddech. Nienawidziła brać na siebie takiej odpowiedzialności. Wszystko, co by teraz nie nie powiedziała, jakoś po prostu jej nie pasowało do sytuacji.

— Od dwudziestu pięciu lat — odpowiedziała zgodnie z prawdą, przez co zarówno Clarence, jak i Dylan patrzyli na nią, jakby wyrosła jej dodatkowa głowa.

Tego wieczora nawet najłatwiejsze pytania były tymi najcięższymi.

— Nie wiem, czy ty masz nas za idiotów, ale nie pogardzilibyśmy prawdą. — Clarence patrzył na nią wymownie, a za jego przykładem oczywiście musiał pójść jego najlepszy przyjaciel, który był zaskakująco milczący.

Ona od początku wiedziała, że cały ten teatrzyk ze szkołą nie miał najmniejszego sensu, ale dwójka dorosłych, doświadczonych przez życie, przecież wiedziała lepiej. Właśnie wtedy postanowiła, że już w życiu nikomu nie ulegnie. Za dużo z tym było zachodu.

— Mówię prawdę. Mam dwadzieścia pięć lat. Lepiej zapytaj swoich rodziców, ile oni mają — poradziła, prychając.

Clarence patrzył na nią i o dziwo jej uwierzył. Przecież nie mogłaby być tak poważna i kłamać mu prosto w oczy. Zresztą, nie miała najmniejszego powodu, żeby to zrobić.

— Jak się poznaliście? — zapytał, porzucają zawiłości z wiekiem. Chyba nie chciał wiedzieć, czy to naprawdę była prawda.

— Lepiej usiądź, bo mam ci do powiedzenia więcej niż myślisz — westchnęła, wiedząc, że już nie miała szansy, żeby się z tego wycofać.

— Dzięki, jednak postoje.

— Jak wolisz. — Wzruszyła ramionami, biorąc głęboki wdech.

To będzie cholernie długa rozmowa, mimo że będzie w gruncie rzeczy tą najkrótszą.

* Sześćdziesiąt osiem stopni Fahrenheita to dwadzieścia stopni Celsjusza.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top