Żelazna klatka (Rozdział 4)

Wieść o rzezi na zamku Aldera lotem błyskawicy obiegła kraj. Z braku choćby jednego żywego świadka masakry, na jej temat poczęły krążyć legendy, jedna bardziej przerażająca i bezsensowna od drugiej. Wypaczone opowieści dotarły również do syna Aldera przebywającego u swego wuja w południowej prowincji. Jedno co się w nich powtarzało, to zemsta Aremis, choć czy wykonana przez żyjącą, czy też docierająca zza grobu, to już pozostawało tajemnicą.

Żal po śmierci ukochanego ojca przesłonił Selianowi grożące jemu samemu niebezpieczeństwo. Mimo próśb i namów wuja, dopiero w kilkanaście dni po tragicznych wydarzeniach młodzieniec zgodził się ukryć w świątyni Anehela, boga wojny.

Aremis bez trudu uzyskała wieści o miejscu pobytu swej ofiary. Świtało, gdy dotarła do gaju otaczającego świątynię. Bujna roślinność skryła ją przed czujnym wzrokiem kapłanów, tak że spostrzegli ją dopiero, gdy stanęła na progu świętego przybytku. Parterowy, kamienny budynek stanowiący plątaninę wąskich korytarzy i niewielkich salek zniweczył szanse wykorzystania liczebnej przewagi kapłanów.

Od dziecka ćwiczeni do walki mężczyźni stawali jeden po drugim naprzeciw na wpół szalonej wampirzycy. Miecz tańczył w jej ręku, szybszy niż myśl, bardziej zabójczy niż ukąszenie jadowitego węża. Parła do przodu, lekko przeskakując zwłoki piętrzące się przed nią ustawicznie. Wreszcie zabrakło jej przeciwników i królowa, cicha niczym dziki kot, poczęła przeszukiwać kolejne pomieszczenia.

Drzwi do najświętszego sanktuarium wyważyła mocnym kopnięciem i raźno weszła do środka z obnażonym na wszelki wypadek mieczem. Niewielką salkę oświetlały promienie porannego słońca wpadające przez liczne świetliki w ciężkim kamiennym sklepieniu. Zagubiony w ich blasku stał gotowy do walki młodzieniec.

Aremis przypomniała sobie, że Selian był od niej o rok młodszy, właściwie jeszcze chłopiec. Przymrużywszy oczy wampirzyca wpatrzyła się w delikatną, niemal dziewczęcą twarz o szlachetnym nosie i kształtnych ustach. Spadające złotymi falami aż na ramiona włosy otaczały głowę jasną aureolą. Młodzieniec był blady niczym świeżo spadły śnieg, lecz w dużych błękitnych oczach dostrzegła determinację pomieszaną z rozpaczą. W szczupłej dłoni o długich palcach trzymał krótki, lekki miecz, lecz jego zwinne, gibkie ciało zdawało się nazbyt delikatne do walki.

Na widok umazanej krwią Aremis, z iskierkami bitewnego szału czającymi się jeszcze na dnie źrenic, chłopak zadrżał i konwulsyjnie zacisnął dłoń na rękojeści. Pobladłymi ustami z trudem zdołał wyszeptać prośbę do Anehela, by uchronił go od hańby, pozwalając zginąć w walce.

W odpowiedzi, z otaczających ołtarz ciemności rozległ się grzmiący głos, od którego zadrżały ściany świątyni.

– Bezbożna! Jak śmiesz bezcześcić mój przybytek! Wynoś się stąd i błagaj o litość, to może uratujesz swoje nędzne życie!

Na twarzy młodzieńca na moment pojawił się błysk nadziei, lecz zaraz zniknął przegnany szyderczym śmiechem Aremis.

– Anehel, wieki cale żeśmy się nie widzieli. Chodź tu i pokaż się, zamiast odgrywać jarmarczne przedstawienia.

Na długą chwilę w pomieszczeniu zawisła gęsta, ciężka cisza, w której słychać było szybki, nieregularny oddech Seliana. Cicho uderzając okutymi butami o kamienną posadzkę, z mroku przy ołtarzu wyłonił się przystojny mężczyzna w lekkiej zbroi, z mieczem gotowym do ataku. Jego twarz była blada, choć starał się zachowywać pozory godności.

– Esmeris – wykrztusił z trudem, przyglądając się pięknej dziewczynie. – Esmeris, duch ciemności...

– Cieszę się, że mnie poznajesz. Zejdź mi z drogi, to unikniesz kolejnej porażki – mówiła pewnym i pogardliwym tonem, jednocześnie przesuwając po Selianie spojrzeniem, od którego młodzieniec oblał się purpurą.

– Sama mówiłaś, dawnośmy się nie widzieli. Teraz jestem o wiele potężniejszy – głos bożka był wymuszenie hardy i wyzywający.

– A ja wciąż jestem od ciebie silniejsza – spokojnie stwierdziła królewna, wyszczerzając w uśmiechu wampirze kły.

– Zaraz się o tym przekonasz – dodała, a z jej dłoni począł wypełzać cień, szczelnie otulając błyszczącą dotychczas klingę, przywierając do niej i stapiając się z nią w jedność.

W odpowiedzi miecz Anehela zapłonął złocistym światłem słońca. Ostrza zwarły się bezdźwięcznie, jakby mrok pochłaniał ich brzęk. Nie przerywając walki bożek krzyknął do Seliana, nakazując mu ucieczkę. Młodzieniec chciał się zastosować do rozkazu, gdy z posadzki wysunęły się macki cienia szczelnie oplatając mu nogi i przykuwając do miejsca.

– Jesteś złym doradcą, Anehel. Chcesz, żeby chłopak przegapił taką świetną walkę – zaśmiała się wojowniczka, wykonując jednocześnie efektowne cięcie z półobrotu.

Bawiła ją ta walka, tylko dlatego jeszcze nie skończyła jej jednym pchnięciem. Anehel jak zwykle uderzał na oślep, choć z ogromną siłą. Padłaby martwa na miejscu, gdyby któryś z jego ciosów jej dosięgnął. Byli niczym ociemniały niedźwiedź i zręczny myśliwy, zwinnie unikający uścisku zwierzęcia, lecz uderzający tym celniej.

Wreszcie znudziła się i jednym celnym zamachem wytrąciła broń z ręki przeciwnika. Z przyjemnością dostrzegła rozszerzone strachem oczy Seliana obserwującego jej śmiertelne igraszki. Anehel był teraz na jej łasce. Czubkiem miecza dotknęła jego gardła. Widziała jak oddycha ciężko z pozornym spokojem oczekując ostatniego pchnięcia. Niemal słyszała oszalały łomot jego serca.

Uśmiechnęła się okrutnie. Delikatnie, tak tylko by go lekko zadrasnąć, przesunęła po jego szyi, aż popłynęła wąziutka strużka krwi. Nim zdążył zrozumieć co się dzieje, bożek upadł nieprzytomny od szybkiego jak myśl uderzenia ciężkiej pięści Aremis.

Mierząc Seliana wzrokiem podeszła do niego powoli, z łakomym uśmiechem na krwistoczerwonych wargach. Mimo spętanych nóg młodzieniec nie zamierzał poddać się bez walki, wciąż dzierżąc w dłoni swój mieczyk. Esmeris dmuchnęła tylko delikatnie i nagle silny poryw wiatru wyszarpnął broń z dłoni chłopaka. Na jego twarzy odmalowały się rozpacz i trwoga. Stał teraz zupełnie bezbronny, nie mogąc się ruszyć, nie mogąc się jej opierać.

Och, czemuż nie przebił się własnym mieczem, gdy miał jeszcze taką możliwość! Podniósł jednak dumnie głowę, najwyższym wysiłkiem woli opanowując drżenie całego ciała. Przynajmniej nie okaże jej strachu. Esmeris zmysłowo oblizała usta i powoli zbliżyła się do przerażonego młodzieńca. Za jej plecami rozległ się cichy chrzęst. Krótki błysk stali przeszył powietrze, w stronę chłopaka leciał upragniony, zabójczy sztylet. Jeszcze chwila, a byłby go dosięgnął, ocalił. Aremis okazała się szybsza.

Tygrysim skokiem rzuciła się na swą ofiarę, przygniatając ją do ziemi, pozwalając by nóż przefrunął ponad ich głowami. Nie odwracając się nawet, królowa wyciągnęła rękę w stronę leżącego bożka. W mgnieniu oka oplotły go czarne macki, tak iż widoczna pozostała jedynie głowa. Selian wił się pod ciężarem ciała Esmeris, na próżno próbując się uwolnić. Górując nad nim siłą i umiejętnościami bez trudu całkowicie go obezwładniła.

Drżał już tylko lekko i przygryzał wargę, tak aż popłynęła krew. Aremis spiła ją, przymuszając młodzieńca do pocałunku. Stanowczym ruchem przytrzymała i obróciła jego głowę, tak by obnażyć długą i zgrabną szyję. Poczuł jej ciepły język przesuwający się pieszczotliwie po jego skórze i świat zawirował mu przed oczami. Do przytomności przywrócił go krótki, ostry ból, gdy kły wbiły się w ciało. Młodzieniec jęknął cicho, szarpnął się rozpaczliwie, lecz nic nie mógł zrobić.

Obraz jej twarzy na nowo zaczął się rozmazywać mu przed oczami i czuł już tylko to nieustanne ssanie. Słabł coraz bardziej, tak że nie musiała go trzymać. Minęła wieczność nim wampirzyca podniosła się syta i zadowolona. A on wciąż żył. Co to miało oznaczać? Czy szykuje dla niego inne tortury? Selian leżał teraz u stóp swojej królowej wpatrując się w nią z przestrachem, niezdolny się poruszyć. Gdyby go chociaż szybko zabiła...

Uśmiechnęła się pogardliwie i wyszła. Młodzieniec zemdlał.

* * *

Pustynia Śmierci, jakaż ona piękna. Słońce przemienia w złoto piaski, a skały w najczystszy heban. Jakże ono rozkosznie oślepia. I ogrzewa. A oto i rogaty rycerz. Jest w pełnej zbroi, lecz już zdejmuje swój hełm. Kochany, jak dobrze, że jesteś. Spełniłam już swoją zemstę, dotrzymałam słowa. Jeszcze czuję w ustach słony smak krwi, taki dobry.

Obejmujeszmnie czule, choć masz na sobie stalową zbroję. To nic, że wpija mi się w ciało.Jest cała gorąca od słońca. Obejmujesz mnie ciasno, ach tak ciasno, ze nie mogęsię ruszyć, jakbym była w stalowej klatce. Twe usta przywierają do moich.Mają cudowny smak krwi. Jak mi dobrze. I słychać krzyk kruka...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top