Gra wampirzycy (Rozdział 3)

Ubrawszy się szybko Łowca wyszedł na ulicę, pragnąc zaczerpnąć świeżego powietrza, by do reszty otrzeźwić skołatany umysł po nad wyraz niespokojnej nocy. Niebo ledwie się rozjaśniało na wschodzie i cały świat tonął w przytulnym półmroku. Nagle ciszę poranka przerwał miły, melodyjny głos skromnie ubranej dziewczyny.

– Ach, to pan! Jakże miło znów pana widzieć! Ale cóż pan tu robi o tak wczesnej porze, zamiast spać i nabierać sił przed walką? ­– Łowca spojrzał zdziwiony na swoją nową znajomą, która jak się zdawało pojawiła się znikąd.

– Dzień dobry! Źle spałem i pomyślałem, że spacer dobrze mi zrobi, ale pani... – odparł bez przekonania, niepewny czy nie jest to dalsza część jego snu.

– Widzi pan, kiedy wróciłam wczoraj do domu, okazało się, że memu biednemu ojczulkowi znowu się pogorszyło. Postanowiłam więc zebrać dla niego trochę ziół, ale to trzeba koniecznie robić o rannej rosie, inaczej będą do niczego nieprzydatne – szczebiotała, piękna i uwodzicielska, doskonale znając swój nieodparty urok. – Może zechce mi pan towarzyszyć. Łąka, na którą się wybieram jest niedaleko stąd – dodała niewinnie, spuszczając wzrok i tylko spod długich rzęs obserwując swoją ofiarę.

– Z największą przyjemnością dotrzymam pani towarzystwa, oczywiście o ile nie będę pani przeszkadzać – odrzekł jak zwykle dworny Łowca, zupełnie nieprofesjonalnie połykając zarzucony nań haczyk.

– Sprawi mi pan tym wielką przyjemność. Ale chodźmy, zanim słońce całkiem wzejdzie – ponagliła go, żądna podziwiać skutki własnej przemyślności.

Poszli więc, a Łowca wbrew swej woli nie mógł skoncentrować się na niczym prócz swej ślicznej towarzyszki. Wpatrywał się w nią nachalnie, dziwiąc się swemu brakowi wychowania, nie potrafił się jednak opanować. Był prawie pewien, że musiała czuć palące spojrzenia, jednak nie peszyło jej to wcale i zachowywała się zupełnie swobodnie.

Jak powiedziała, cel ich małej wycieczki nie był odległy i wkrótce znaleźli się na rozległej, samotnej polanie pośród strzelistego, ciemnego lasu. Drzewa wznosiły się tu nieprzeniknionym, ponurym murem, niby przytłaczające ściany jakiejś pradawnej warowni. Cichy poszum zdawał się stanowić groźbę. Nawykła do atmosfery świerkowego boru dziewczyna czuła się w nim jak u siebie w domu i jej dźwięczny głosik nie milkł nawet na chwilę.

Szczebiotała o błahych, codziennych sprawach, jednocześnie wprawnie wyszukując potrzebne jej zioła. Przy słabym świetle poranka bezbłędnie rozpoznawała niewielkie roślinki i zerwawszy je delikatnie, z troską wkładała do sporego, wiklinowego kosza, który niosła na lewej ręce.

Kosz był już prawie pełen, gdy z rozbrajającym uśmiechem podała Łowcy niewielki kwiatek o szmaragdowych płatkach, prosząc by go powąchał. Uczynił zadość jej życzeniu, oczarowany jej niewinną słodyczą, nie spuszczając z niej wzroku ani na chwilę i delektując się jej niepowtarzalną urodą.

Delikatny zapach ziela powoli wnikał do jego umysłu, przenikając do krwi, do serca. Łowca poczuł, że cały płonie od środka, nagle owładnięty pożądaniem nad którym nie mógł i nie chciał zapanować. Przez krótką chwilę jak przez czerwoną mgłę widział jej czarne jak noc oczy i koralowe, lekko rozchylone usta, drżąc na całym ciele. Potem wzrok mu się wyostrzył, a purpurowy opar legł jakby na jego umyśle, dusząc wszelkie racjonalne pobudki.

Zmiana odmalowała się na jego twarzy, a młoda kobieta cofnęła się ze strachem, w każdej chwili gotowa poderwać się do ucieczki. Łowca, pozbawiony już zupełnie kontroli nad sobą, wyciągnął zachłanne ręce w stronę upragnionego ciała. Dziewczyna jednak okazała się szybsza. Wymknęła się zwinnie i niczym spłoszona sarna pomknęła przez łąkę, by ukryć się w bezpiecznych ciemnościach lasu.

Opanowany szałem mężczyzna nie miał zamiaru tak łatwo dać za wygraną. Rzucił się w nieprzytomny pościg, czując jak krew coraz szybciej pulsuje mu w skroniach, jakby chciała je rozsadzić. Zgubił się wkrótce, lecz nie przerywał biegu, gnany jakimś nieznanym mu dotąd szaleństwem, rozpalony i ledwie na wpół świadomy tego co się z nim dzieje.

Wreszcie wyczerpany do granic możliwości, z łomoczącym sercem, upadł ciężko na ziemię pomiędzy powyginanymi korzeniami wielkiego starego smreka. Dyszał ciężko, niczym ranny jeleń, gdy myśliwy już go dopada, a upływ krwi nie pozwala zrobić choćby jednego kroku więcej. Świat przez długą chwilę wirował w zawrotnym tempie, rozmazując się przed oczami Łowcy, aż poczuł mdłości. Mężczyzna zwinął się konwulsyjnie, a potem zrobiło się zupełnie ciemno i cicho.

Stojące już wysoko na niebie słońce poraziło go swym gorącym blaskiem, gdy ocknął się wreszcie z omdlenia. Oślepiony, zamrugał intensywnie, na próżno starając się odgadnąć, gdzie się znajduje. Z wysiłkiem podniósł się na łokciu i przez zmrużone oczy dostrzegł klęczącą przy nim dziewczynę, z wyrazem zatroskania na pięknej buzi. Odetchnęła z ulgą widząc, że się zbudził i uśmiechnęła się do niego przyjaźnie.

Długą chwilę Łowca siedział bez słowa oparty o drzewo, próbując uświadomić sobie co się właściwie stało. Jego twarz oblał szkarłatny rumieniec, na wspomnienie amoku w który popadł. Nie śmiąc podnieść wzroku, na tę którą jeszcze niedawno prześladował, bez powodzenia usiłował pojąć, dlaczego się nim opiekuje, zamiast pozostawić go jego własnemu losowi lub oddać w ręce prawa.

– Pani, wiem że słowa nic nie zmienią, ale... przepraszam panią za moje... niegodne zachowanie. Nie wiem, sam nie wiem co mnie napadło. Jeszcze nigdy... nie zdarzyło mi się coś, coś podobnego... Naprawdę, nie wiem czy może mi pani uwierzyć, ale przysięgam, nigdy bym nie chciał pani skrzywdzić! Ale stało się coś... ze mną... Coś dziwnego... Nie panowałem nad sobą zupełnie... Czy, czy może mi pani to ... wybaczyć? Przysięgam, nigdy się to już więcej nie powtórzy, bo... bo nigdy więcej już pani nie zobaczę – ciągnąłby pewnie dalej swe niezdarne przeprosiny, które musiały być prawdziwą muzyką dla jej uszu, lecz najwyraźniej uznała że dosyć się już upokorzył i pełnym łagodności gestem położyła palec na jego ustach.

– Proszę mnie nie przepraszać. To nie pana wina, lecz moja. – Jakże blisko była prawdy, nawet mnie zmyliła na chwilę. Ale przecież nie mogła przerwać gry w tym momencie. Widząc zdumienie na jego twarzy szybko ciągnęła dalej, nie pozwalając mu na zadawanie zbędnych pytań.

– Naprawdę tego nie chciałam, zrobiłam to niechcący, przez czysty przypadek. Chociaż właściwie przez własną lekkomyślność. Nie powinnam była zakładać, że nie płynie w panu chociaż kropla krwi elfów – usprawiedliwiała się niezdarnie, jak przyłapana na gorącym uczynku pensjonarka. Gdyby tylko wiedział...

Któż, jak nie ona miałby potrafić wyczuć elfią krew. Nie miała przecież wątpliwości wtedy, gdy pierwszy raz się spotkaliśmy, znała moją naturę i wszystkie moje słabości...

– Ale to zrobiłam – kontynuowała, a ja z zapartym tchem przysłuchiwałem się cudownej powodzi kłamstw, jakże podobnej do tej, którą kiedyś zwiodła moje zmysły – dałam panu powąchać to nieszczęsne ziele, bo... Ach, jaka jestem głupia! Musi pan przyznać! Bo... chciałam się dowiedzieć, czy się panu podobam – dokończyła wreszcie, jakby z trudem zmuszała się do tego wyznania.

Była prawdziwą mistrzynią gry aktorskiej. Nawet wiedząc, że wszystko jest podstępem, nie mogłem oprzeć się wrażeniu jakie wywierała. Łowca musiał czuć się podobnie, znałem przecież tak dobrze to uczucie. Wtedy, gdy prosiła mnie o pomoc, gdy mówiła że musimy się rozstać na wieki. A potem, kiedy przysłała wiadomość przez srebrnoskrzydłego orła, bym przybył do zamku ją uratować! Czar działał, choć nie było już jej nawet w pobliżu!

– To czysta próżność z mojej strony... Na człowieka to ziele działa o wiele łagodniej, po prostu przez chwilę staje się całkowicie prawdomówny. Rozumie pan, po prostu nie może niczego ukryć. Ale na elfy działa inaczej... trochę jak zbyt mocny lubczyk, ale straszniej, bardziej nieodwracalnie.

Zdumiewała mnie jej pasja do wymyślania najdziwaczniejszych historii i podawania ich jako prawdy. Moja pani doskonale znała się wszak na zielarstwie i wiedziała, że niewinny szmaragdowy kwiatek niechybnie powodował chwilowy amok u przedstawiciela każdej inteligentnej rasy. Cóż, Łowca sam był sobie winien. W jego zawodzie znajomość zielarstwa, chociażby w niewielkim stopniu, mogłaby okazać się bardzo przydatna.

Chociaż z drugiej strony, Księżna nawet mnie potrafiła zwieść, gdy pokazała mi ziele, którego nigdy wcześniej nie widziałem. Ja, książę elfów, stanowiący niemal jedno z otaczającą mnie przyrodą! Cóż za ironia. Ziele, które odebrało mi zmysły i uczyniło bezbronnym wobec niej.

– Bo widzi pan, w elfach nie budzi miłości, jeżeli jej nie ma. Ale jeśli jest jej choćby krztyna, wznieca prawdziwy ogień. Elfy jednak doskonale panują nad swoimi emocjami, choć odczuwają dużo głębiej niż zwykli śmiertelnicy.

Cudna wampirzyca przechodziła samą siebie. Jakby zapomniała o moim wspaniałym opanowaniu, gdy ze łzami w oczach błagałem ją, by nie odchodziła. Jak wyłem z rozpaczy, gdy myślałem, że nigdy już jej nie zobaczę, jak śpiewałem i tańczyłem, gdy wreszcie dała znak życia, choć żeby ją uwolnić miałem zaryzykować straszną śmierć.

­– Tylko, że pan ma ich krwi zaledwie kroplę. - Dokończyła wywód, pozwalając mu samemu wyciągnąć zeń wnioski. Nie zawiodła się, znała mężczyzn z ich skłonnością do liniowej logiki.

– I dlatego czuję ogień nad którym nie potrafię zapanować. Czy, czy da się to jakoś odwrócić? – spytał z nadzieją w głosie, lecz ona w odpowiedzi pokręciła tylko przecząco głową. – W takim razie, dla pani bezpieczeństwa, nie mogę już pani nigdy więcej zobaczyć – starał się, by zabrzmiało to zdecydowanie, lecz głos załamał mu się lekko w połowie zdania.

Zupełnie jak ja, gdy żegnałem się z nią, bo rzekła, że nie pisane być nam razem, że jej matka oczekuje jej powrotu do świata, do którego nie mogłem za nią podążyć.

– Ach nie, to byłoby straszne!!! To wszystko moja wina i chętnie podejmę to ryzyko! – Wykrzyknęła z uroczą desperacją, która potrafiłaby zmiękczyć nawet kamień. Może za wyjątkiem tego, który miała zamiast serca.

– Ależ nie może się pani tak narażać! Przecież nie wiadomo kiedy znowu mnie to najdzie – wciąż nie dawał się wybić z roli bohatera.

– Z pewnością nie tak prędko. Kropla krwi elfów płynie teraz gdzieś przez pana ciało. Dopóki nie powróci do serca jestem całkowicie bezpieczna.

– Ale gdy powróci... – łowca protestował coraz słabiej i stało się jasne, że tę walkę już przegrał.

– Umknę tak jak tym razem – przerwała mu z rozbrajającym uśmiechem przez łzy. – Wszystko będzie dobrze, tylko nie wolno panu o mnie myśleć... w ten sposób. Przynajmniej nie zbyt mocno. Rozumie pan?

Oczywiście, że rozumiał, tak jak ja rozumiałem, że ona musi odejść, choć nie potrafiłem się z tym pogodzić.

– Tak, postaram się – odparł słabo, zupełnie już pokonany.

– Aleteraz muszę już iść do mego tatki. Służąca zabrała wprawdzie zioła ipowiedziałam jej co ma z nimi zrobić, ale tato na pewno mnie potrzebuje. Do zobaczenia – rzekła i nie czekając naŁowcę, pobiegła w stronę miasta, wkrótce kryjąc się między drzewami. Niemusiałem podążać za nią wzrokiem, by wiedzieć, że za chwilę przemieniła się wsrebrzystego orła i pełnym gracji lotem skierowała się do zamku.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top