Ω #7

*Miesiąc później*

  Powoli przywykłem do tego, że moich rodziców już nie ma. Tak jak to było zamierzone, przystąpiłem do treningu.

To. Jest. PIEKŁO.

Ośrodek niby wygląda jak normalna szkoła, są klasy, podręczniki... Jednak nie. To nie jest zwykła szkoła. Pobudkę mamy o piątej nad ranem, do pokoi wracamy ok. siedemnastej... Nasze „mundurki" składają się z czarnej koszulki z krótkim rękawem i spodni tego samego koloru. Codziennie mamy 4h ćwiczeń. Biegi, pływanie, skoki, strzelanie z łuku, oraz broni palnej. To jakiś mordor. Co więcej, każą nam biegać w słońcu w mundurkach... Jak na razie nadążam, jednak moja wytrzymałość leży i kwiczy. Jedyne, co jest tutaj dobre, to, że nikt nikogo nie popędza, jednak ci leniwi są karani. Mieszkamy jak w akademiku. Przynajmniej raz w miesiącu jest próbna ewakuacja.

 Na razie, jesteśmy jedyną klasą. Jest nas w sumie 12 osób. Z czego wszyscy to mężczyźni, dziewczyny są w oddzielnym budynku, do którego nie mamy wstępu, nawet jeśli tylko chcemy popatrzeć.

Dzięki różnym chemikaliom częściowo wymazali mi geny, przez które miałem ruje. Co prawda, w tym okresie trochę boli mnie brzuch, jednak jest sto razy lepiej niż przedtem.

Właśnie siedziałem w pokoju, po skończonych lekcjach, a raczej dogorywałem, nie miałem nawet siły palcem ruszyć. Dobrze, że mój współlokator jest wytrzymalszy, dla niego te lekcje, to nic.

- Ruth (czyt. Ruts) Daj wody... Pić... — powiedziałem do swojego współlokatora. Był to wysoki, czarnowłosy chłopak z piwnymi oczami.

- Mam dla ciebie misje, posłuchaj — odpowiedział.

- Cooo? Pojebało...?

- Słuchaj uważnie, dobra?

- Dobra

- Gdzie leżysz?

- Na kanapie...?

- Co jest przed tobą?

- Stolik?

- A na stoliku?

- Butelka z wodą, którą chce, żebyś mi podał.

- Znasz cel, teren, a twoją misją jest wyciągnąć rękę i złapać butelkę, proste?

- Jesteś wredny... No podaj no...!

- Masz siłę wrzeszczeć, to masz też siłę, żeby sięgnąć po wodę, ja idę do kuchni, zrobię kolacje.

Fuknąłem na niego. Mógł mi ją podać, ale jak zwykle stroi sobie ze mnie żarty... W chwili, gdy wziąłem pierwszy łyk wody, rozbrzmiał dzwonek do drzwi.

- Dymitr, rusz dupę i otwórz, bo ja mam jajecznice na ogniu! — wrzasnął z kuchni.

- Się robi... — powiedziałem od niechcenia.

Podszedłem powoli pod drzwi i otworzyłem je. Moim oczom ukazał się staruch Deron.

- Coś taki zdziwiony — powiedział — choć na chwilę do biura, ktoś tam na ciebie czeka.

- J-już...

Powiedziałem tylko Ruthowi, że wychodzę na chwilkę, i zaraz dogoniłem Derona. Powiedział, że ktoś na mnie czeka. Byłem ciekaw kto, moją pierwszą myślą był Roza, ale on nie wiedział, gdzie jestem. Wprawdzie wysłałem mu list, lecz nie otrzymałem odpowiedzi, a co jeśli coś mu się stało, a co jeśli wzięli jego zamiast mnie? Nie, to było kłamstwo, jest silny, jego rodzina na pewno by go ochroniła, mimo że są naszymi wrogami, pod tym jednym względem muszę im zaufać.

Nawet nie zauważyłem, gdy zbliżyliśmy się do drzwi, które zaraz zostały otwarte. Na dworze leżał śnieg, była zima, w pomieszczeniu także panował mróz. Czy w tym pokoju wszystkie grzejniki są zakręcone?

Mniejsza, zaraz przy wejściu, moje oczy skierowały się na Elenę siedzącą za biurkiem, oraz chłopaka, wyglądał na starszego ode mnie. Miał czarne jak heban włosy, które przypominały, te Rozy, oraz złote oczy.

Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, chłopak rzucił się na mnie i zamknął w szczelnym uścisku.

- Tak się cieszę, że żyjesz, Dymitr! — łzy spływały mu po policzkach, i kapały na moje ramię. Miał niski, dojrzały głos, lecz teraz był pełen entuzjazmu.

- Yyyy... Kim jesteś? — Spytałem zmieszany.

- Co? - zapytał — Nie poznajesz mnie? — patrzył mi prosto w oczy, niestety nie wytrzymałem napięcia i odwróciłem wzrok.

- Dlaczego miałbym poznać kogoś, kogo w życiu nie widziałem?

- Eleno! Coście mu zrobili?! - odwrócił się ode mnie, podszedł do biurka i walną w nie pięścią — Czemu on nie pamięta!

- Ehh... Minęło 16 lat, miał wtedy 2 miesiące, jakby mógł cokolwiek pamiętać, głąbie — walnęła go otwartą dłonią po głowie.

- Emm... Mogę wiedzieć co się tu dzieje? — byłem już kompletnie rozkojarzony, natomiast Deron poklepał mnie po ramieniu, jego postawa mówiła, nie, wręcz krzyczała „Trzymaj się".

- Ehh... - westchnęła kobieta — Może najpierw usiądziesz? Ty też James.

Albo mi się wydawało, albo ta rozmowa zmierzała w złym kierunku... Mam się bać? Pomyślałem.

- Może powinieneś — powiedział szeptem chłopak, po czym uśmiechnął się przyjaźnie.

Siedziałem jeszcze bardziej zszokowany, on umie czytać w myślach...?

Jednak on, tylko kiwnął głową, przytakując, nie spuszczając ze mnie oczu.

- No to zaczynam monolog — powiedziała Elena — To jest James Innocenty. Nie jest twoim bratem, jednak istnieje w rejestrze rodzinnym. Twoi rodzice ukrywali go, lecz on obserwował cię 24h na dobę, przez siedem dni w tygodniu, można by rzec, że jest twoim przyrodnim bratem, ma 18 lat i niestety, lub stety, zależy to do ciebie, potrafi czytać w TWOICH i wyłącznie TWOICH myślach, podejrzewamy, że to przez waszą spójność genów, to znaczy, że po usunięciu modyfikacji, które powodowały ruje, wasze geny się pokrywają, koniec. Co o tym myślisz?

- Mogę to podsumować? — spytałem.

- Udzielam głosu — odpowiedziała.

- Czyli to znaczy, że od mojego urodzenia, obserwuje mnie jakiś pojeb, którego cień przed pójściem spać widziałem w pokoju, przez całe życie myśląc, że to jest duch. Jednak okazuje się, że ów pojeb jest moim przyrodnim bratem, który potrafi mi czytać w myślach?

- To tak w sporym skrócie — powiedział Deron.

- To ja może wrócę do pokoju i to przemyśle... — powiedziałem wstrząśnięty.

- Dymitr... — zawołał jeszcze za mną James, jednak nawet go nie słyszałem. Nie, słyszałem go, ale raczej nie chciałem słyszeć.  

*2h później*

  Po licznych przemyśleniach wiem jedno.

Za wszelką cenę drania trzeba unikać.  



Przynajmniej taki miałem zamiar, jednak przeznaczenie bywa złośliwe...

  •×•  

Zawsze przy publikowaniu rozdziału, boję się, że wam się nie spodoba ;-;
Co jest ze mną nie tak ;/
Do następnego :)

Słowa: 928

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top