Ω #4

  Siedziałem cały dzień skulony na łóżku. Brzuch bolał mnie niemiłosiernie, na szczęście Roza wyszedł, po tym, gdy wymusiłem śmiech. Nie wierzę, że uwierzył Donatanowi, w to, co mu powiedział, gdyby omegi umierały z samotności, to żadnej by już na świecie nie było.

Leki powoli zaczęły działać, przynajmniej na tyle, bym mógł zrobić obiad.

Poszedłem więc do kuchni i zacząłem wszystko przygotowywać. Kto by pomyślał, że już tydzień ze sobą mieszkamy. Zostały jeszcze 2 tygodnie... A później pewnie znowu będę musiał mieszkać sam. Gdy tak teraz patrzę na korytarz, to nie wyobrażam sobie, że kiedyś się nie bałem być sam w domu, teraz jest tak cicho i nie podoba mi się to.

I pomyśleć, że kiedyś byłem tak wrogo do niego nastawiony. Myślałem, że wszystkie alfy są takie same, zaborcze, muszą zawsze stawiać na swoim. Widać, że rodzice go dobrze wychowali. Coraz częściej o nim myślę... Nie powiniem, nie mogę... Mimo wszystko ciągnie mnie do niego, chyba to nazywa się być „przeznaczonym" dla kogoś. Gdy byłem dzieckiem, wydawało mi się, że to będzie takie Bum i Wow, jak w bajkach czy coś, a to po prostu zwyczajna miłość.

Moje przemyślenia przerwał dźwięk otwieranych drzwi.

- Dymitr? Jak się czujesz, lepiej? — zapytał Roza stając w przedpokoju.

- Mhmm, już o wiele lepiej, jesteś głodny? Właśnie robię obiad.

- Zjem, jestem strasznie głodny — mówiąc to, usiadł przy stole.

- W ogóle, gdzie jest Leon? Przedszkole jest już chyba zamknięte.

- Ah, tak, poprosiłem ciocie, aby się nim zajęła.

- Rozumiem.

W pewnym momencie wstał i podszedł do mnie, zdziwiłem się, a jednocześnie bałem, nie wiedziałem, co chce mi zrobić, może leki przestały działać? Stracił panowanie nad sobą? Jednak on podszedł i przytulił mnie od tyłu, kładąc swoją głowę na mojej.

- C-co robisz? — spytałem, czując wypieki na twarzy.

- (bełkot)...

- Co mówiłeś? Powtórz, tylko głośno i wyraźnie.

Lecz on zignorował mnie i schował twarz w zagłębieniu mojej szyi. Staliśmy tak przez chwilę w ciszy, którą przerwałem.

- Coś się stało? Powtórzysz, co powiedziałeś wcześniej?

- Nie, nic się nie stało... Po prostu...

- Znowu urywasz? Naucz się kończyć zdania, które wypowiadasz — powiedziałem z teatralnym westchnieniem, poczułem, jak się uśmiecha.

Złapał mnie za ramiona i odwrócił tak, abym stał przodem do niego. Włożył kolano między moje nogi, dociskając swoje biodra do moich. Spanikowałem trochę i położyłem ręce na jego klatce piersiowej, chcąc go trochę odepchnąć, lecz on był silniejszy, nie ruszył się nawet o milimetr.

- Dobrze, dokończę, ale weźmiesz za to odpowiedzialność. — wyszeptał mi do ucha, po czym je ugryzł.

- Wiesz co to przestrzeń osobista? — zapytałem cichutko.

- A wiesz, co to znaczy być miłym?

- Co?

- Kocham cię.

- Co? P-powtorzysz? Chyba źle usłyszałem.

Zachichotał cicho i powtórzył.

- Dobrze usłyszałeś, kocham cię.

- Jak to? — spojrzałem mu w oczy, co okazało się sporym błędem. Jego niebieskie oczy, stały się teraz błękitne, wzrok był zatroskany, jednak mogłem w nim dostrzec nutkę przerażenia i strachu.

- Odpowiedź? — spytał.

- Ja...

Nie skończyłem wypowiedzi, ponieważ nagle usłyszałem dzwonek do drzwi.

- Zignoruj... dokończymy to, co zaczęliśmy — uśmiechnął się i złączył nasze czoła.

- Roza! Dymitr! Wróciliśmy! Wiemy, że tam jesteście!! Otwórzcie drzwi! — zza drzwi usłyszeliśmy ojca Rozy.

- To ja lepiej pójdę otworzyć. — popędziłem szybko do drzwi, jednocześnie uciekając z tego chorego Alcatraz.

- Dzień dobry państwu! — powiedziałem z udawaną radością.

Ojciec Rozy był bardzo wysoki, miał czarne oczy i blond włosy, natomiast jego matką był niebieskooki szatyn. Od razu widać, że wygląd odziedziczył po matce.

- Och, ty pewnie jesteś Dymitr, tak? Dziękujemy za opiekę nad naszym synem! — powiedział jego matka.

- Mamo! Mieliście przyjechać za 2 tygodnie! — usłyszałem rozżalony krzyk Rozy z korytarza.

- Tak, tak jednak udało nam się szybciej wrócić, dzięki rodzicom Dymitriego — mówiąc to, ojciec Rozy uśmiechnął się do mnie.

- Proszę, niech państwo wejdą, akurat przygotowywałem obiad, powinien być za pół godziny.

- Jesteś bardzo miły, dziękujemy za zaproszenie, jednak nie możemy skorzystać. Nasz syn na pewno narobił mnóstwo problemów, zabieramy go od razu, nie będziemy przeszkadzać.

- Ależ państwo nie przeszkadzają, ale skoro tak, to pomogę mu się spakować.

- Dobrze, to my poczekamy w samochodzie — mówiąc to, wyszli z mieszkania.

- Szlak! - jęknął Roza.

- Nic nie poradzisz, idź, się zbieraj.

- Pójdę, jeśli dasz mi odpowiedzieć — powiedział stanowczo, patrząc mi w oczy.

- Roza, zamknij oczy.

- Po co?

- Po prostu je zamknij.

- Dobrze, ale nie bij mocno — zacisnął powieki.

Podszedłem powoli do niego, złapałem go za brzeg koszulki i przyciągnąłem, powoli całując.

- To jest moja odpowiedź, a teraz idź się pakować.  



α #4.5

  Wracałem właśnie do domu z rodzicami. Mimo że nie widzieliśmy się od bardzo długiego czasu, nikt nie odezwał się ani słowem. Powietrze było tak gęste, że można by go ciąć nożem, dusiłem się. Nie mogąc doczekać się powrotu do domu, patrzyłem przez okno.

- I jak, zbliżyliście się? Zakochał się już? Złapałeś go? — Zapytał mój ojciec.

- N-ie... To znaczy tak! Znaczy, wiem już, że też mnie kocha, potrzebuje czasu.

- Miałeś go wystarczająco dużo! — Wrzasnął na cały samochód.

-W-wiem... Ale sam mówiłeś, że to delikatna sprawa, nie mogę tego zepsuć!

- Spokój!! Żadnych krzyków w aucie! — Krzyknął mama.

- A sam drzesz się najgłośniej... — wybełkotałem, lecz on, zamiast mi odpowiedzieć, zmierzył mnie wzrokiem, że aż mi ciarki przeszły.

- Ekhem — Odkaszlnąłem — Mimo wszystko, za tydzień będę mógł go już zabrać.

-Mam taką nadzieję, do tego czasu, włos ma mu z głowy nie spaść, jest cenny, zrozumiano? — Podkreślił ostatnie słowo.

- Oczywiście.

Dalsza jazda minęła nam w ciszy, tak samo, jak powrót. Miałem swoją misję, swój cel, nie mogłem tego zepsuć. Żaden bachor mi w tym nie przeszkodzi.  

•×•

I jak myślicie, kim tak naprawdę jest Roza? :)

(Szczerze? Sama to rozkminiam xD)

Słowa: 978

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top