Ω #11

  Tym razem, gdy się obudziłem, byłem przypięty kajdanami do stołu operacyjnego. Szarpałem się przerażony, jednak to nic nie dało. Dopiero wtedy zauważyłem, że pobierają mi krew z żyły. Co tu się wyprawia?! Krzyczałem w myślach.

- Tętno w normie — powiedział jeden z lekarzy krzątających się przy mnie.

- Ciśnienie zaniżone, robimy przerwę — powiedział inny.

Po tym zdaniu zakręcili dopływ krwi do rurki. Moje ciało było strasznie ociężałe, nie miałem nawet siły podnieść palca. Jednak dalej nie miałem pojęcia co się tutaj dzieje, gdzie jest Roza? Czy... on mnie zdradził? Teraz rozumiem... Byłem głupi... Zemdlałem w jego ramionach... A on przyniósł mnie tutaj heh, śmiechu warte... W sumie, teraz gdy tak myślę, to nawet nie była miłość, może raczej zauroczenie i sfrustrowanie seksualne? Zresztą nieważne i tak nikt mnie teraz nie uratuje, jestem skazany na leżenie tutaj i ratowanie jakiegoś chorego pojeba, który ma zamiar zniszczyć świat. Ale mnie nabrało na przemyślenia. Skoro już tak myślę, czemu by nie podsumować swojego życia? Przynajmniej, gdy się załamie, będzie mi wszystko jedno, czy żyję, czy może już mi grób kopią. A więc zaczynając:
Gówno społeczne poszło sobie do liceum, ukrywając, kim jest, jednak koleś z pojebanej sekty zamieszkał z gównem. Rozkochał go w sobie, aby następnie wystraszyć go morderstwem rodziców. Jednak jego plany krzyżuje jakiś list. Gówno ucieka, idzie do kolejnej pojebanej organizacji charytatywnej z jakąś cycatą babką na czele. Owa babka opowiada mu pojebaną historię, aby później wysłać go na mordor. Gówno dowiaduje się, że ma „brata" prześladowcę, jego ukochany pojeb wraca i zabiera go do chorego laboratorium, gdzie pompują z gówna krew, by uratować jakiegoś żigolo, podróbkę Hitlera. EKSTRA.
Zacząłem się śmiać sam z siebie. Jedynie mój współlokator jest normalny. Właśnie! Ruth! Jestem ciekaw, czy zauważył moje zniknięcie. Raczej wyjdzie mu na dobre nieprzebywanie ze mną. Dyrektor zaoszczędzi... Same plusy.

Przez cały czas śmiałem się psychicznie, przez co jeden z lekarzy zwrócił na mnie uwagę. Patrzył się dziwnie, nie mogąc zrozumieć, jak można się śmiać, gdy jest się w takiej sytuacji. Tak nie może być. Muszę stąd uciec. Nawet jeśli, ja nie mam po co żyć, jestem pewny, że na świecie jest mnóstwo ludzi, którzy kochają życie. Nie mogę dopuścić, by zniszczył świat.

Heh, heroiczne myśli drogi Dymitrze, jednak najpierw byś się uwolnił. Ironia losu, sama w sobie. No cóż, karma wraca... A nadzieja? Poszła do lasu na grzyby najprawdopodobniej.

- Halo? — mówił do słuchawki jeden z lekarzy — Pacjent dziwnie się zachowuje, potrzebujemy psychologa.

- Tak wiem, no ale co ja mam zrobić — mówił dalej - dobra, dobra, rozumiem. Ale, że co? Że ja? Nie mam takiego wykształcenia... Tak, jestem na stażu. Yyyy, ma niskie ciśnienie, więc zrobiłem przerwę, żeby nam nie zszedł. Nie mogę! Dopóki to nie jest rozkaz z góry, mam to gdzieś. Tak. Tak! Do widzenia!!

- Problemy w pracy? — zapytałem. Zawsze warto, jest mieć, choć jednego sprzymierzeńca.

- Ja ci tu życie właśnie ratowałem... — powiedział.

- Dziękuje?

- Luzik, chcą, żebym z ciebie dalej krew pobierał... Najpierw musisz się zregenerować... Ehh upierdlistwo...

- Gdybym umarł, przynajmniej koleś aka Hitler, by świata nie zniszczył — zaśmiałem się.

- Ta, w sumie masz rację, ten facet jest zdrowo rąbnięty — uśmiechnął się — jednak uratował mi kiedyś życie... muszę się mu odwdzięczyć...

- Wykonujesz po prostu rozkazy z góry, rozumiem twój ból. W sumie nie mam nic przeciwko temu, bym sobie leżał wygodnie i spał 24 godziny na dobę. Marzenia się spełniają.

- To ty nie wiesz? — spytał.

- Czego niby?

- Tu nie chodzi tylko o krew...

- Co...?

- Oni chcą... — tutaj przerwał mu inny lekarz.

- Ej, Eldor! Zmiana!

- Idę! — odkrzykną — sorki stary — szepnął jeszcze do mnie na pożegnanie i wyszedł. Znowu zostałem sam, zajebiście.

Co godzinę zmieniał się lekarz dyżurujący przy mnie, lecz podobno ten chłopak, Eldor został przeniesiony, przynajmniej, tak słyszałem.

Czułem, jakbym leżał tutaj już wieczność. Ciekaw jestem, co u Jamesa i Ruth'a. Szukają mnie? Może dali sobie spokój...? Hmmm, skoro James pilnował mnie od praktycznie początku mojego życia, to ciekaw jestem, czemu teraz tego nie robił... Skoro Elena pozwoliła mu przebywać w szkole, to czy nie mogli go przydzielić ze mną do pokoju? Nie to, że z Ruth'em było mi źle, tylko po prostu brak w tym logiki...

Moje przemyślenia przerwał głos jakiegoś chłopaka. Nawet nie zauważyłem, kiedy tutaj wszedł.

- Więc to ty utrzymujesz mnie przy życiu... — powiedział młody chłopak. Był drobniutki, siedział na wózku. Miał zapadnięte policzki, jego skóra była chorowicie blada, a oczy bez blasku, takie... matowe. Nawet przez szpitalną koszulę, mogłem dostrzec, jak bardzo był wychudzony.

- Kim ty jesteś? — spytałem.

- Wybacz, nie mogę zdradzić ci mojego imienia, Veni — uśmiechnął się delikatnie — jednak możesz nazywać mnie Ren.

- Ren? Skąd wiesz, co było na kartce?! — jego słowa tak bardzo mnie zszokowały, że aż usiadłem, przez co zakręciło mi się w głowie.

- Spokojnie, nie wstawaj tak nagle... Połóż się — mówił dalej tym swoim spokojnym, bezuczuciowym głosem — Wszyscy cię znają pod tym imieniem, ponieważ jest ono twoim prawdziwym.

- Co? Ren, kim ty jesteś? Nie... Czym JA jestem?

- Czym jesteś? — zaśmiał się — Zabawne, wyglądasz jak mały kotek, który nagle został odebrany od mamusi i przekazany w ręce nowego właściciela. Przestraszony, zakłopotany... kocham patrzeć na zwierzęta w takim stanie.

- Zwierzęta? — teraz boję się nie na żarty.

- Tak... Jesteś tylko koteczkiem, który ratuje swojego właściciela.

- Właściciela?

- Tak, od teraz, już na zawsze... Jestem twoim panem — jego uroczy uśmiech wyrażał więcej niż jego słowa.

Teraz już wiedziałem, co próbował powiedzieć mi Eldor...

Ja po prostu mam przejebane...

Mieć przejebane... To nawet za mało powiedziane...

- Przepraszam, lecz muszę już iść... Obowiązki wzywają... Przyjdę też jutro... Czekaj na mnie — uśmiechnął się w ten swój przerażający sposób.

Nie przychodź... błagam, pomyślałem.

Po jego wyjściu leżałem spokojnie, myśląc nad tym, co chciał mi powiedzieć. Wychodzi na to, że to jego utrzymuje przy życiu, ale czemu to muszę być akurat ja? Oni nie wiedzą, że mam częściowo wymazane DNA i o co chodziło z tym Veni? To moje prawdziwe imię? Nie. Mam na imię Dymitr Innocenty, nie Veni. To nie pora na zadawanie sobie bezsensownych pytań, na których i tak nie znam odpowiedzi. Muszę stąd jak najszybciej uciec. Powoli wstałem do siadu, rozglądając się po pomieszczeniu. Panował półmrok, w zasadzie od gapienia się w lampę na suficie, nic nie widziałem, dopiero po chwili, gdy moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności, mogłem dostrzec różne elementy. Pokój był raczej w jakimś jasnym odcieniu. Teraz gdy tak patrzyłem, zorientowałem się, że pokój nie ma sufitu, lecz aluminiową kratkę, która ma podtrzymywać wiszące kable, których naprawdę było sporo. Oprócz tego wszędzie stały jakieś maszyny, które albo pikały, albo brzęczały. Ten dźwięk mnie wkurzał. Przypatrywałem się każdej możliwej rzeczy, która pomogłaby mi stąd zwiać, musiałem jednak też, wiedzieć mniej więcej dokąd prowadzą korytarze, oraz którymi mam iść. Podczas drogi z Rozą straciłem przytomność, więc niestety nie mogłem odtworzyć jej w pamięci. Jestem głupi.

Drzwi ponownie się utworzyły, a w nich ponownie ukazał się Ren.

- Jak się spało? — zapytał tym swoim okropnym głosem.

- Czym ty jesteś?

- Teraz już nawet nie myślisz o mnie jak o człowieku, tak?

- Bo na pewno nim nie jesteś.

- Mylisz się, jestem człowiekiem jak ty.

Podczas tej rozmowy, coraz bardziej się przybliżał, wychodząc z cienia i stając w nikłym świetle lampy. Lecz to światło wystarczyło, bym zauważył, że nabrał kolorów na twarzy, oraz trochę lepiej wyglądał. Jego policzki, unormowały się, pokazując tym samym delikatne rysy twarzy, które wcześniej były niewidoczne. Chcąc nie chcąc, musiałem to przyznać. Był nawet przystojny, jednak jego niedożywienie zabierało mu całą urodę.

- Jak się czujesz, nic cię nie boli? Dasz radę wstać? — ciągle dopytywał, nie dając mi tym samym zebrać myśli. Stał się rozmowniejszy.

- Myślę, że tak... a zresztą, co cię to obchodzi?

- Uwierz mi, bardzo — popatrzył na mnie poważnie, przez co wstrzymałem oddech ze strachu, on nie jest normalny.

Uśmiechnął się przyjaźnie, jednak ja wiedziałem, że nie miał dobrych zamiarów. Uniósł lewą rękę na, której luźno wisiała bransoleta. Nacisną guzik, który się na niej znajdował. W jednej chwili, pomieszczenie począł wypełniać dym. Zacząłem się dusić.

- Spokojnie, to tylko środek usypiający. Poddaj się mu. — mówiąc to, powoli zamykał powieki, zasypiając. Jednak ja, nie poddam się bez walki.

Odpiąłem wszystkie kable, jakie przyczepione były do mojego ciała, nadal osłabionego przez anemię. Zebrałem wszystkie siły, chcąc dostać się do drzwi. Okazały się być otwarte. Pchnąłem je, najmocniej jak mogłem. Obraz powoli rozmazywał mi się przed oczami. Wypadłem na jasny korytarz. Przede mną stało czworo ludzi, jednym z nich był Roza. Następnym wspomnieniem są zaskoczone spojrzenia w tym jedno przerażone. Żegnaj świecie, witaj pustko.

  •×•    

Słowa: 1438

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top