Ω #9
Dymitr, dostałem twój list. Wszystko z tobą dobrze?! Strasznie się martwię! Zniknąłeś tak nagle, nie wiedziałem co ze sobą zrobić... Nie strasz mnie już tak nigdy. Chciałem do ciebie przyjechać, jednak nie podałeś mi namiarów, na kopercie także nie było adresu zwrotnego. Nie wiem co mam sobie myśleć. Jeśli chcesz to zakończyć... po prostu napisz... Nie. Wiesz, jednak rozmyśliłem się. Nie chcę tego od ciebie słyszeć. Błagam, wróć do mnie Skarbie. Jesteś jedynym sensem mego życia. W chwili, gdy mnie pocałowałeś, byłem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Proszę, nie odbieraj mi tego. Powtórzę to, tyle razy ile tylko chcesz. Kocham cię. Kocham cię najmocniej na świecie. Na odwrocie kartki masz adres. Jeśli mnie kochasz, proszę, przyjedź tam za tydzień, w sobotę o trzeciej w nocy. Ucieknijmy razem, abyśmy mogli żyć w spokoju, oraz żebyśmy mogli założyć rodzinę. Mam nadzieję, że też tego chcesz.
Będę czekał
Twój Roza
Po przeczytaniu listu łzy same cisnęły mi się do oczu. Nie zapomniał o mnie... On... On mnie nadal kocha. Zacząłem śmiać się jak pojebany. W jednej chwili wszystkie moje troski zniknęły, w moim sercu i umyśle był tylko on... Ja go kocham. Teraz wiedziałem, co muszę zrobić. Muszę się z nim spotkać... Tylko czy ja wytrzymam aż tydzień? Nareszcie go spotkam.
- Co jest? — spytał Ruth ze zdziwieniem w głosie.
- To... to nic ważnego — starałem się przybrać wyraz twarzy, który miałem na co dzień, jednak poker face mi się nie udał, ponieważ obaj patrzyli na mnie podejrzliwym wzrokiem.
- Przecież widzę... Dymitr, o co chodzi, kim jest „Roza"? — dopytywał niby brat.
- ...jak ci tam... — zapomniałem jego imienia...
- James... — powiedział zmarkotniały.
- Właśnie, po prostu, to list od mojego przyjaciela Ethana Rozackiego, czyli Roza — zmyśliłem.
- Hmm... I co takiego pisze? — dopytywał Ruth.
- Martwi się moim zniknięciem... jako jedyny z ludzi, którzy mnie otaczali.
- Rozumiem, cieszę się twoim szczęściem... James, może dajmy mu już odpocząć, co? Dużo wrażeń jak na jeden dzień
- Też prawda, dobranoc.
- Ta, dobranoc — powiedziałem cicho.
Mam nadzieję, że nic nie będą podejrzewać. Starałem się ukryć moje myśli, jednak podczas czytania listu, jedynie litery składające jego imię były w mojej głowie. Szczerzę, wątpię, że uwierzą, jednak nie mogą się dowiedzieć o spotkaniu... To jedyne, do czego nie mogę dopuścić.
Tydzień strasznie się dłużył, gdy wyczekiwałem na ten jeden dzień. Tą jedną, jedyną sobotę... Mimo że mróz szczypał mnie w policzki i nosek, byłem bardzo szczęśliwy, każdy dzień był wyjątkowy. Niestety, jedyną zmorą w tym pięknym niczym jak w adwent oczekiwaniu, był James. Łaził za mną wszędzie, nigdzie nie mogłem zostać sam. Bałem się, że mógłby zauważyć, że coś kombinuje, jednak gdy nadszedł piątek, on nie zmienił swojego zachowania, oby to znaczyło, że nic nie wyniuchał.
Dlaczego zawsze piątek podczas lekcji jest aż tak okrutnym dniem tygodnia? Mógłbym rzecz, że nawet gorszym niż poniedziałek. W sumie jedynym plusem tego ciągnącego się dnia, była możliwość odwrócenia uwagi Jamesa, od Rozy.
Idealny plan, w idealny dzień, o idealnej porze. Spadłem ze schodów „przypadkiem" oraz „przypadkiem" skręciłem sobie kostkę.
Oczywiście James i Ruth strasznie panikowali, ale dzięki temu zostałem zwolniony z dwóch ostatnich lekcji, na których oni musieli być. To była szansa.
Szybko wywaliłem książki z plecaka, po czym spakowałem trochę jedzenia oraz różne potrzebne rzeczy. Kostka nie bolała mnie bardzo, więc, by nie zostać uchwyconym przez kamery, zszedłem w dół po balkonach. Jestem piepszonym farciarzem. Po ok. półgodzinie byłem już poza kampusem oraz kierowałem się w stronę dworca, do miejsca, w którym mieliśmy się spotkać.
O godzinie szesnastej siedziałem już sobie wygodnie na krzesełkach. Niestety musiałem tutaj czekać aż do trzeciej nad ranem... Jednak wytrwam, uda mi się. Jak tak teraz myślę, co zrobiłem, to okazuje się to być ogromną głupotą. Mam jeszcze szansę wrócić... Nie, nie mogę się teraz wahać. Zdecydowałem.
Nagle ktoś zakrył mi oczy dłońmi.
- Zgadnij kto to? — spytał z nadmiernym szczęściem w głosie.
- Mama? — odpowiedziałem.
- Pudło, głupku, a oto twoja kara — powiedział, po czym pocałował mnie w usta.
To był jego głos, jego dłonie, jego usta... To był Roza, mój Roza.
- Tak bardzo tęskniłem — mówiąc to rozpłakałem się.
- No już, ciii, teraz nie wolno ci płakać, chcę widzieć, jak się uśmiechasz, twoje łzy sprawiają mi ból.
- Roza, to nie łzy smutku, lecz radości, wciąż nie wierzę, że nadal tutaj stoisz...
- A co? Miałbym uciekać? Jedyne, co może nam uciec, to pociąg do Niemiec.
- Co? Czemu do Niemiec?
- Hm? Nie wiedziałeś? Yhh, ale ja jestem głupi, zapomniałem ci powiedzieć, mam tam dom. Mój... znaczy się, my mamy tam nasz dom, prawda?
- Oczywiście!
- A teraz chodź, bo serio nam ucieknie!
- Roza...? — zacząłem, podczas gdy zmierzaliśmy w stronę odpowiedniego peronu, trzymając się za ręce.
- Tak?
- Mieliśmy jechać o trzeciej nad ranem, a jest wpół do siedemnastej, nie możemy jeszcze jechać.
- Możemy, możemy, spokojnie, już wszystko załatwiłem, chodź, wsiadaj.
Zrobiłem to, o co poprosił. Teraz siedzieliśmy w pociągu, już nic, ani nikt tam nie przeszkodzi. Byłem szczęśliwy w jego objęciach. Zapomniałem o Ruth'ie oraz o Jamesie, o wszystkich zmartwieniach.
*W tym samym czasie w akademiku*
-Cholera, spóźniliśmy się? - powiedział Ruth.
-Najwyraźniej. Jego rzeczy są porozrzucane po mieszkaniu, spieszył się. - odpowiedział mu James.
-Mam nadzieję, że jeszcze nie jest za późno...
-Spokojnie, ma chipa, znajdziemy go.
-Gdzie teraz jest?
-Od dwóch godzin na dworcu. Pospieszmy się.
-Racja.
•×•
Mam nadzieję, że rozdział was na razie nasycił :)
Nie dawno pewna osoba zaproponowała mi maraton, i teraz pytanie. Chcielibyście coś takiego?
Jeśli tak, to w jaki sposób (będę robiła to pierwszy raz) rozdział na dzień? Godzinę? Czy może wrzucić wszystko? (Jeśli się zdecydujecie, to postaram się przygotować jakieś 6-7 rozdziałów)
Decyzja należy do was :)
Słowa: 921
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top