𝑅𝑜𝓏𝒹𝓏𝒾𝒶ł 𝒹𝓌𝓊𝒹𝓏𝒾𝑒𝓈𝓉𝓎 𝓅𝒾ą𝓉𝓎

»»────── .⋅ ⚜ ⋅. ──────««

Shaye siedziała na krzesełku, na szpitalnym korytarzu. Patrzyła się na swoje dłonie. Zaciskała palce i rozprostowała je. Uczucie paraliżu zniknęło całkowicie, ale nadal miała wrażenie że mrowi ją skóra. Było to nieprzyjemne doświadczenie. Uczucie bezwładności przerażało ją. Nie mogła walczyć, ani nawet sama się podnieść. Zastanawiała się co by było, gdyby nie starczyło jej sił, aby zasłonić Allison. Tamte ostrza głęboko wbiły się w jej ciało. Jedno nawet w kręgosłup. Wyjmowanie tego zadawało okropny ból. Miała wrażenie że ktoś wyrywa jej kręgi z kręgosłupa. Jednak nie ważne jak bardzo w tamtym momencie cierpiała, nie krzyknęła. Nie pozwoliła sobie na uronienie maleńkiej łzy. Jej ból się nie liczył. Najważniejsze było bezpieczeństwo innych. Szczególnie Allison.

Wszystko się posypało. Lydia trafiła do szpitala. Doznała poważnego wstrząsu mózgu, prawie straciła słuch. Według Malii, kobieta, która ich zaatakowała była banshee. To ona wydała tamten przerażający krzyk, przekrzykując tym Lydie. Słuch Malii się uzdrowił, ale rudowłosa nie miała tyle szczęścia. 

Chelly zginęła. Jessy również. Scott razem z Parrish'em, Isaac'em, Liam'em i Theo, pojechali do mieszkania kobiety. Znaleźli ją martwą. Powiesiła się we własnym mieszkaniu.

Marcus walczył o życie. Poddali go operacji. Nie zapewniło to jednak, że wyszedł z krytycznego stanu. Popadł w śpiączkę. Lekarze twierdzili że było spore ryzyko że się nie wybudzi, ale nie chcieli też całkowicie odbierać nadziei na jego wyzdrowienie.

Shaye nie odważyła się zobaczyć go w sali. Rozpaczny krzyk jego matki dudnił w jej głowie, gdy usłyszała diagnozę lekarza. To przypominało jej, o reakcji swojej mamy o śmierci Aelin. Poczuła się podobnie źle jak tamtego dnia.

Wyrzuty sumienia dusiły ją. Ściągały w dół, a jej brakowało sił. Ludzie ginęli, obcy, ale też i ci na których jej zależało. Zaczęła tracić wiarę, że rozwiążą ten problem. Kto jeszcze zginie? Ile niewinnych osób straci życie, zanim uda im się powstrzymać mordercę?

Jaxon był byłym chłopakiem Eire Smith. Pani Elsher była siostrą, ojca Eire. Forbs miał firmę, która konkurowała z firmą Roy'a Smith'a. Z zeznań rodziny Todd'a, okazało się że przyjaźnił się z Roy'em. Jessy była żoną Roy'a. Księgowa Ally pracowała dla firmy Smith'a. Adwokat Jack prowadził sprawę przeciwko Smith'owi. Nie jasne jeszcze było dlaczego Chelly zginęła. Co wiedziała i co ją łączyło z resztą zabitych?

Ofiary miały jedne konkretne powiązanie, Roy'a Smith'a. Nasuwało to pytanie, jaką rolę odgrywał w tych zabójstwach Roy?

Było jeszcze jedno, przyprawiające o dreszcze. Czym była istota, która zabijała? Nie była to syrena, tak jak początkowo uważali. To coś potrafiło zmieniać wygląd.

Shaye wstała. Musiała się przejść. Zerknęła do sali Lydii. Allison i Stiles trwali przy łóżku rudowłosej. Pozostali pojechali do Eichen. Roy trafił tam po silnym załamaniu psychiatrycznym i do tej pory nie opuścił ośrodka. Mieli go przepytać oraz przypilnować. Mógł być kolejną ofiarą albo sprawcą.

Film puszczony na imprezie halloween'owej wydawał się nielogiczny. Morderca twierdził że zginą ci którzy na to zasługują. Czym ci ludzie sobie zasłużyli?

Shaye przechadzała się korytarzami szpitala. Rozmyślała o wszystkim i szła gdzie nogi ją prowadziły. Dopiero gdy zatrzymała się przy jednej z sali, zdała sobie sprawę że przyszła pod salę gdzie leżał Marcus. Zobaczyła go przez szybę. Był podłączony do maszyny monitorującej funkcje życiowe. Ugryzienie powinno było go uratować. Może nie zadziałało, tak jak było w przypadku jej siostry. Ta myśl była jak cios w twarz. Nie chciała aby ktokolwiek ginął z jej powodu. Nie chciała niczyjej krzywdy.

— Masz czelność jeszcze tu przychodzić.

Shaye spojrzała w bok. W jej kierunku szła matka Marcus'a. Była w towarzystwie o kilka lat młodszego mężczyzny.

— To twoja wina! — wykrzyknęła z wściekłością wskazując palcem na zielonooką. Chciała rzucić się na Shaye, ale mężczyzna zatrzymał ją. — Puszczaj mnie! To jej wina! Wplątała go w to wszystko. Zabiłaś mojego syna! Zapłacisz za to! Słyszysz mnie potworze?! Zapłacisz za to!

Mężczyzna prosił aby się uspokoiła, ale ona nie zamierzała odpuścić tak łatwo. Zaczęła obwiniać zielonooką o wszystko, nazywając ją przy tym potworem, który nie miał prawa żyć.

Shaye  wycofała się. Szła szybkim krokiem, prawie biegła. Musiała odejść jak najdalej. Słowa kobiety były jak ostrza. Cięły głęboko. Łzy pojawiły się w jej oczach. Bolało to bardziej niż fizyczne obrażenia. Wypalały blizny na jej duszy, a ich nie można było się już pozbyć.

Nie prosiła Marcus'a o pomoc. Chciał się z nią zaprzyjaźnić i najwyraźniej uznał, że jeśli pomoże im zdobyć jakąś informację o mordercy, to może wtedy Shaye bardziej go polubi. Było jej, go żal. Nie zasłużył na to co go spotkało. Może gdyby była dla niego milsza, to nie wplątałby się w sprawę zabójstw i nic złego by mu się nie stało.

W momencie gdy do niej zadzwonił, wiedział że może umrzeć. Chciał jej przekazać kim był morderca, ale nie zdążył. Wspominał że kogoś widział, że ona żyje. Kto żył? Udało mu się połączyć wszystkie fakty albo dowiedział się czegoś czego nie powinien. Był niepotrzebną ofiarą.

Shaye wyszła z szpitala. Musiała się przewietrzyć. Usiadła na ławeczce przy budynku. Wieczór był chłodny. Łzy spłynęły po jej policzkach. Czuła się sfrustrowana i bezsilna. Nie ważne jak bardzo starała się, sprawy nie szły po jej myśli. Błędy przeszłości ciążyły jej jak kule u nogi, a gdy myślała że się od nich uwolniła, los dołożył jej kolejne obciążenie. Śmierć Eire i krzywda, która przydarzyła się Marcus'owi. Bała się że kolejną osobą, której przydarzy się coś złego będzie Allison, może i Theo, a nawet jej rodzice. Gdyby któreś z nich umarło, nie przeżyłaby kolejnej straty.

Uniosła głowę do góry, na księżyc. Świecił na niebie jasno, jakby w ten sposób chciał wskazać zagubionym odpowiednią ścieżkę. Dać nadzieję.

Przez umysł Shaye mignęło wspomnienie. Otarła rękawem bluzy policzki i odetchnęła głęboko, uspokajając się. Obraz w książce w domu Argent'ów. Rysunek wysokiej ciemnej postaci o długich i chudych kończynach. Bez twarzy, bez jakichkolwiek cech, które mogły przypisać mu wygląd. Tamta istota w szkolę, przez krótki moment tak wyglądała, zanim z syreny przekształciła się w kanime.

Shaye wróciła do szpitala i udała się do sali Lydii. Dowiedzenie się z jaką istotą mają do czynienia, ułatwi im walkę, a może nawet tym tropem dotrą do mordercy.

— Hej, Allison... — odezwała się ściszonym głosem Shaye, gdy weszła do sali. Lydia spała i odpoczywała, więc nie chciała jej obudzić.

— Tak, skarbie? — Allison wstała z krzesełka i podeszła do zielonookiej, która stała przy wyjściu. — Płakałaś? — zmarszczyła brwi z zmartwieniem. Delikatnie objęła swoją dziewczynę i przytulił ją czule. 

— Tak, ale to nie ważne — Shaye odwzajemniła uścisk. Przez chwile trwały w tej przyjemnym stanie, ale w końcu zielonooka wycofała się. — Twój tata jest w domu?

— Tak. Czemu o to pytasz?

— Chyba wiem co to za istota zabija ludzi. Widziałam rysunek w jednej z książek twojego taty. Chyba mamy nowy trop.

— To świetnie — uśmiechnęła się lekko Allison. Zerknęła na śpiącą Lydie. — Pojedź do mnie. Dam znać tacie. Chciałabym zostać z Lydią, jeśli nie masz nic przeciwko.

— W porządku. To twoja przyjaciółka — zielonooka posłała brunetce uśmiech. Przez chwilę wpatrywała się w piękne brązowe tęczówki Allison. Tak bardzo ją kochała, że była gotowa oddać za nią życie. W szkole to udowodniła, zakrywając ją swoim ciałem przed tamtymi ostrzami. — Kocham cię — szepnęła.

— Ja ciebie też kocham — na twarzy Allison zagościł radosny uśmiech. Pochyliła się ku zielonookiej i złączyła ich wargi. Zamierzała złożyć krótki pocałunek na ustach swojej dziewczyny, ale Shaye przedłużyła pocałunek. Pogłębiła go sprawiając że stał się bardziej pragnący i namiętny.

Shaye oparła swoje czoło o czoło Allison. Chłonęła jej ciepło i zapach, jakby próbowała zapamiętać każdą jej część.

— W porządku? — zapytała z zmartwieniem Argent. To było urocze, że Shaye okazywała swoją łagodniejszą i czulszą stronę, ale też wywołało w brunetce niepokój. Bardzo martwiła się o swoją dziewczynę. Starała się na każdym kroku ją wspierać i pokazać że ma w niej oparcie. Wiedziała że śmierć Eire i to co spotkało Marcus'a, mocno odbiło się na zielonookiej, choć Shaye zapewniała że daje radę.

— Tak. Już pójdę. Uważaj na siebie.

— Ty też.

Shaye uśmiechnęła się lekko, po czym opuściła salę. Jej uśmiech od razu zniknął. Nic nie było dobrze, ale nie chciała obciążać własnymi problemami Allison, ona i tak miała ich wystarczająco dużo.

Allison podeszła do krzesełka, na którym leżała jej kurtka. Wyjęła z kieszeni telefon i napisała do taty wiadomość że Shaye przyjedzie do ich domu w sprawie potwora.

W momencie gdy brunetka chowała telefon do kurtki, do sali weszła pielęgniarka, a raczej wyglądała na pracownicę szpitala. Przyniosła nową kroplówkę, którą chciała podać nadal śpiącej Lydii.

— Co pani robi? — zapytał Stiles. Kobieta chciała zmienić kroplówkę, mimo że ta pierwsza nie skończyła się jeszcze.

— Wszystko w porządku Stiles. To tylko kroplówka — oznajmiła pielęgniarka, łagodnym i hipnotycznym tonem. To sprawiło że Stilinski od razu odpuścił.

Allison i Stiles nie zdawali sobie sprawę, że była to syrena. Nie wiedzieli że używała śpiewu aby wywołać u nich halucynacje. Niczego nie podejrzewali. Siedzieli przy Lydii myśląc że ją chronią, a zagrożenie było tuż obok.

Lydia zaczęła się przebudzać. Rudowłosa zamierzała rozchylić wargi, ale syrena zakryła jej usta dłonią. Podłączyć jej kroplówkę z środkiem nasennym.

— Śpij... — zanuciła cicho syrena, widząc jak rudowłosa zamyka na powrót oczy. Zadowolona odwróciła się. Sięgnęła do kurtki Allison i zabrała jej telefon, po czym opuściła pomieszczenie.

*************************************

Jak podobał wam się rozdział?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top