Epilog
Latarnik leżał skulony na łóżku, trzęsąc się ze strachu. Po jego policzkach płynęły łzy. Czuł się wystraszony, bezsilny. Ciągle była noc. Nie podnosił wzroku ponad swoje dłonie, którymi się zasłaniał, częściowo dlatego że czuł się obserwowany, jakby opiekun wrócił i stał teraz nad nim, by skarcić go za jego „nieczyste" myśli.
Książka nadal leżała na półce po drugiej stronie pomieszczenia. Chyba nawet zdołał zejść z nią na dół, ale nie zdołał już otworzyć drzwi. Nie pamiętał jak daleko sięgnęły jego faktyczne czyny, a od którego momentu zaczął zwyczajnie marzyć, powróciwszy na górę.
W końcu po godzinach męczarni jaką był dla niego strach, na grzbiet jego dłoni padły złociste promienie wschodzącego słońca. Odważył się wtedy zrobić szparę w palcach dłoni i przez nią spojrzeć.
Po kilku sekundach oderwał ręce od twarzy spojrzał na swoją dłoń. Nadal była rozcięta i ubrudzona popiołem. Zerknął na środek pokoju, na piecyk boleśnie uświadamiający go co musiał znowu zrobić.
Wstał więc, trzęsąc się i ledwo ustając na nogach. Pociągnął nosem i wzdychnął. Z mozołem podszedł do piecyka i ostrożnie, powoli zaczął w nim rozpalać. Słońce wypełniło już całe pomieszczenie swym złocistym światłem. Latarnik nie zwracał już uwagi na to jak błogie ono było. Nie czuł już w sobie nieprzyjemnego mroku płynącego z księgi, dlatego że się poddał. Przestał mu ten obślizgły rak jego duszy przeszkadzać, bo przestał z tym rakiem walczyć.
Kiedy rozpalił już ogień, przymknął drzwiczki, wstał i podszedł do okna, za którym było już widać prawie całe słońce. Nie czuł nic. Jego wyraz twarzy był skamieniały i pusty.
Usiadł nagle na podłodze, wręcz na nią spadając. Zamknął oczy. Nic w sobie nie widział i nic w sobie nie słyszał. Nie widział niebieskiego płomienia, nie słyszał muzyki, nie widział mroku, nie widział światła... siedział... pusty. Otworzył oczy i może czułby się smutny, gdyby jeszcze potrafił.
Minęło stanowczo za dużo czasu, kiedy tak siedział. Z każdym mijającym dniem słońce ogrzewało, go swym blaskiem, każdej nocy księżyc oświecał mu plecy błękitem. Światło zza pleców nigdy więc już nie odbiło się w jego błyszczących oczach. Wstawał tylko z tej pozycji, by rozpalić rano w kominku, a potem do niej wracał.
Długo później, jego siwa, starcza broda sięgała już do ściany pod oknem.
Pewnego dnia, jak zawsze, słońce oświeciło jego głowę. On się już jednak nie poruszył. Jego głowa zwisała bezwładnie na klatkę piersiową. Tego dnia i nigdy później, nie rozpalił już w swym kominku, a jedna gwiazda, najbliższa od księżyca, na błękitnym oceanie nazywanym przez nas niebem, zgasła bezpowrotnie.
Czy twoje życie to palenie w kominku?
Czy robisz coś oprócz tego, co musisz?
Czy patrzysz na świat, jak latarnik niegdyś na horyzont? Z chęcią, lecz bez czynu, a nawet marzeń?
Zwykłe słowa mogą człowieka niszczyć od środka zamiast go wznosić... a mogły one latarnika wznieść... i w wyobraźni nawet już to zrobiły.
Latarnik sam się zniewolił, bo każdy jest swoim opiekunem. Bądź więc dla siebie dobry, jak prawdziwy opiekun.
Zawsze znaj swe imię. Nie daj go sobie nadać, ani tym samym odebrać. Wiedz kim jesteś.
Trzeba się marzeniami kierować, a nie tylko nimi żyć, bo wtedy już zawsze będą tylko marzeniami.
Quid expectantes, Domine? - Na co czekasz, Człowieku?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top