Prolog

Jedynym co rozświetlało pokój były lampki, podobne do tych, które wiesza się w te ciepłe swiąteczne dni. Ściany były na przemian perliście białe jak i ciemnofioletowe. Na jednej z fioletowych ścian nie dało się nie zauważyć ogromnego okna, zasłoniętego przez złote nieprzezroczyste firany.
Przechyliłem się, zauważając, że siedzę. Schowałem się za zasłony. Skądś znałem ten widok, tę ulicę. No tak, ja przecież przy niej mieszkam i jestem we własnym pokoju.

Nagle zauważyłem jakieś dziwne czerwone światła. Przypominały one świetliki. Chodnikiem szedł mężczyzna. Nie przypominał nikogo kogo znałem. Chwilę później był już tylko kawałem zimnego mięsa. Jego krew stała się pożywieniem dla "światełek". Przerażony wróciłem do poprzedniej pozycji. To nie mogło być prawdziwe.

Tylko nie to, to nie mogą być one- pomyślałem spanikowany. Zauważyłem ,że podobne stworzenia latały w kącie, niedaleko mojego biórka. Jednak tym razem były również  granatowe i białe oraz było ich znacznie mniej.
-Nie widziałeś ich wcześniej, co?- usłyszałem tuż za prawym uchem szyderczy i ochrypły głos. Przeszedł mnie dreszcz. Nie byłem w stanie spojrzeć na tą kreaturę, na mojego rozmówcę- Jestem w stanie pokazać Ci ich wiele więcej.

Po czym zobaczyłem różnej wielkości, potężne zakapturzone istoty. Usłyszałem krzyk. Rozglądnąłem się w poszukiwaniu ofiary. Chwila... to był mój krzyk, ale to nie ja krzyczałem.
Uniosłem się w powietrzu... Teraz rozumiem...
Tak, to ja jestem kreaturą.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top