[ one shot ]
letnia noc. wszędzie było duszno; praktycznie nie dało się oddychać. wiał silny wiatr, zwinnie zabierając chęci do życia razem z kolorowymi płatkami kwiatów. Todd Anderson już dawno ich nie miał, więc bez zbytnich trosk otworzył okno, dusząc się w gorącym wietrze. powoli zbierał się do wyjścia, widząc zbliżające się wskazówki zegara do godziny dwunastej.
sam nie mógł uwierzyć, ale po latach samotności w końcu miał przyjaciela. takiego, przy którym rekompensował sobie to, co dostawał od swoich rodziców.
pod kołdrę, niczym tajny agent lub sprytny przestępca, poukładał masę poduszek, które miały imitować spokojnie śpiące, wątłe ciało licealisty.
— dobranoc! — rzuciwszy szybko w stronę domowników, mozolnie wszedł na parapet. każdej nocy się wymykał, więc schodzenie z okna, stawało się coraz mniejszym problemem dla Andersona. choć ta umiejętność kosztowała go doszczętnie zranione nadgarstki. matka skomentowała jego zadrapania w jeden z najbrutalniejszych sposobów — "twój brat to jest taki porządny. on nigdy nie przychodził do domu brudny lub, co gorsza, zraniony!„.
potrząsnął mocno głową. nie chciał o tym teraz myśleć. Neil mu pomoże to wszystko poukładać, a przynajmniej co noc tak robił. wyszedł przez drewnianą furtkę, zamyślony, zapomniawszy o zachowaniu surowych zasad ucieczek z domu. z starych, okalanych rdzą zawiasów wydobyło się głośne skrzypnięcie. pieprzyć. zaczął biec. biegł, ile miał sił w nogach. biegł, aby chwytać dzień. biegł do Neila, aby ktoś w końcu zapomniał o tym, jak cudowny był jego brat.
miał nagły przypływ pewności siebie, którą starał się nasycić się tak jak nigdy dotąd.
duszące powietrze, czuł zgniecione kwiaty pod swoimi zabłoconymi butami. — cholera, biedne kwiaty! sąsiadka mnie zabije! — spojrzał na zniszczone białe hortensje. nie chciał tego robić. żałował. jednak po minucie żałobnej ciszy gnał dalej ignorując wyrzuty sumienia i narastający paraliżujący strach.
po chwili wyczerpującego maratonu, widział jego roztrzepane, brunatne włosy i ułożoną w uśmiechu twarz. jak na każdym spotkaniu — punktualnie siedział na dachu starej kamienicy, machając wesoło nogami nad wieżami betonowego zamku. Anderson przysiadł tuż obok, ale szczelnie obejmując swoje nogi. radość ściekła z niego, jak tylko przypomniał sobie o konsekwencjach swojej mało dyskretnej ucieczki. czuł jak głos jego matki, niczym kamień, maltretuje jego głowę. nie chciał być taki. pragnął choć raz wybrać niemądrze, bez namyśleń, bez strachu o konsekwencje. chciał się wyszczerzyć, dokładnie jak Neil po każdym swoim przedstawieniu. miał nadzieję, że jego przyjaciel zdąży zobaczyć go w stanie, w którym był tak przerażająco rzadko. Perry tylko pragnął zobaczyć jego uśmiech. taki, co istniał tylko dla niego.
— cześć Neil. — nieśmiało przerywając chłopakowi oglądanie gwiazd. — wszystko dobrze? — spytał martwiąc się spokojem bruneta. ostatnio tak bardzo narzucał się Perry'emu... czy to jego wina? powinien mniej rozmawiać o sobie? może powinien rzucić się z dachu i dać reszcie świata tonąć w chaosie?
— nie twoja wina. teoretycznie to twoja... ale nie zrobiłeś nic złego! — Neil poprawił się szybko widząc, jak Tedd topiący się w poczuciu winy, mocno wbija paznokcie w swoje ramiona. przysunął się do niego nieznacznie. nie wiedział, jak zacząć trudny temat. postanowił rozegrać to jak rozegrał to Robert (postać, którą licealista miał zaszczyt ostatnio grać). — chodzi mi o to, że znalazłem twój dziennik, ten w którym piszesz wiersze. jako, że nie byłem pewien do kogo należy, więc przeczytałem kawałek i--
— oddaj mi go. — wydusił z zaciśniętych szczelnie zębów. tak wiele emocji gotowało się w nim jak w garnku. błagał, by to nie była rzeczywistość! błagał, by coś zepchnęło Neila z tego głupiego dachu!
oh. teraz wiedział dlaczego życie karało go samotnością, bo nikt nie chciał przyjaciela, co zrzuci cię z wysokiej kamienicy.
— Todd, daj mi skończyć. — Perry był bardzo pewny siebie. — jego wewnętrzny Robert, także taki był. — zawsze mi mówiłeś, że dajesz sobie radę, że wystarczy ci trochę ponarzekać na moim ramieniu... jednak tu piszesz zupełnie coś innego. mam wrażenie, że powinienem ci nieustannie przypominać o fakcie, iż jestem twoim przyjacielem.
— jak próba? rozmawiałeś z tą dziewczyną, o której ostatnio tak nawijałeś?
brunet westchnął z rezygnacją. on chyba nigdy nie zrozumie.
— jesteś ważniejszy niż próba, Toddie. rozmawiamy tu o tobie i o tym jak ci pomóc, choć wiem, że nie jest ci to na rękę. nie wspominałeś mi o obelgach, próbie samobójczej i całym żalu jaki do siebie czujesz. dlaczego się winisz? — zapytał ciszej. próbował dotrzeć do niego przez fakty, jednak dalej starał się być jego przyjacielem i pokazać mu, że zawsze znajdzie się ktoś, kto go znajdzie w odmętach bałaganu jego głowy. tylko potrzeba chęci.
— nie rozumiesz...
— to mi wytłumacz! zamierzam być z tobą na zawsze — splątał razem ich palce i musnął je ustami — więc życie wieczne w niewiedzy mogłoby być uciążliwe.
— z tą próbą samobójczą to brzmi, jakbym był obrażonym dzieciakiem, co zrobiłby wszystko, aby ktoś się nad nim zlitował, prawda? — spytał wpatrzony w niebo Anderson. tęsknił za pewnością siebie; to uczucie było takie sycące.
— pytasz o to złą osobę... — zachichotał zażenowany Neil, przypominając sobie sytuacje sprzed kilku miesięcy. jak przerażony ojciec zaakceptował jego hobby, dopiero, gdy przyłożył sobie rewolwer do młodocianej skroni. — jednak my, jako niedoszli samobójcy, pokazaliśmy, że dla naszego spełnienia zrobimy wszystko. nie jesteśmy głupimi dzieciakami opowiadającymi bajki.
— z twojej perspektywy wszystko ma uzasadnienie. ty masz cel. ja nie mam nic. ja chcę tylko spokoju. — westchnął zadumany. — ja tylko pragnę, aby moi rodzice już nigdy nie mówili mi, że jestem gorszy od brata. nigdy! wyjechał i niech nie wraca.
— jesteś lepszy niż twój brat. dużo lepszy.— Neil wyszeptał to prosto do ucha Andersona, aby za chwilę znaleźć jego wysuszone usta i nawilżyć je swoimi. trwali tak minutę lub dwie. nikt nie liczył, nikt nie myślał. wpijali się ostrożnie w swoje wargi, bez namiętności, bez pożądania. oczyszczali się przyjacielskimi pocałunkami. brunet oderwał się od Todda, aby zobaczyć jego szeroki uśmiech. zawsze po zbliżeniach się szczerzył.
— jestem tu i zawsze będę. nie próbuj wierzyć swoim rodzicom, nie, gdy cię poniżają. podejdź do mnie, ja cię prawidłowo wychowam.— jeszcze z ciężkim oddechem nad szatynem szeptał sentencje na gorsze chwile dla zwiędłych kwiatów. nawet nie zauważyli, że aktor wisiał nad poetą. śmiali się jak głupi. całowali się jeszcze trochę, aby później obydwoje mogli rozluźnieni marzyć w betonowym królestwie, przyglądając się ostatnim tchnieniom ciał niebieskich.
— napiszesz dla mnie wiersz o gwiazdach?
— a ty zostaniesz moją gwiazdą?
<><><>
dziękuję za przeczytanie!
szczerze mówiąc to jest dość nudnawe, zwykły romans bez określonego tematu.
jednak podoba mi się ich relacja. są przyjaciółmi, ale czasem się całują, aby poprawić sobie humor. nie ma tam nic konkretniejszego, bo uznałam tą parę na bardzo niewinną. dostajecie taką małą rekompensatę za przerwę od prac.
mam nadzieję, że miło spędziliście czas, słonecznego dnia i gwieździstej nocy;;;;;;
niech Neil wyssie soki z Todda!
[ o mój Keatingu, to brzmi okropnie. wersja z Knoxem i Chris była lepsza ]
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top