3. Wyznanie Wiary
Noce były wyjątkowo zimne i puste w szkole przymusowej dla Indian. Zupełnie tak, jakby większość łózek zajmował Wiatr ze swymi wiernymi kompanami — Chłodem i Zimnem. Zaglądali pod łóżka, szukając potworów i wyciągali przed drzwi cienie czy to ojca Becka, czy to sióstr, które chodziły po korytarzach, sprawdzając czy dzieci śpią. Bo potwory nie zawsze kryją się pod łóżkami.
Dzieci. Indiańskie pociechy już tylko umownie nimi były, gdyż cały Wszechświat zdawał się pędzić je ku dorosłości. Tak, jakby dopiero co stały się gwiazdami, a już miały spaść na ziemię. Bo czy nie tego właśnie chcieli ewangelizatorzy? Pomylili pojęcia i zamiast nieść Dobrą Nowinę, nieśli Testamenty, pod którymi kazali się im podpisać.
Ka'kwet przycisnęła ręce do piersi i przygryzła usta aż do krwi. Nie dawano jej wody od poprzedniego południa i suchość w gardle drażniła ją niemiłosiernie. Zlizała z ust kropelki krwi i kilka łez spłynęło jej po policzkach. Było jej tak okrutnie zimno...
Zatrzęsła się od Chłodu, który objął ją lekko, po czym odepchnęła go, zrzucając z siebie cienki pled. Zarzuciła na ramiona szary sweter i spojrzała na swoje śpiące koleżanki. Zegar wybił trzecią w nocy.
— Boicie się przyjścia duchów o trzeciej — szepnęła. — Boicie się piekła, a sami je budujecie. Proszę, będziecie mieć swoje piekło i swoje duchy. — Wcisnęła do kieszeni świeczkę oraz kilka zapałek, które leżały na komodzie po wieczornej modlitwie.
Cicho, uważając na skrzypiącą podłogę, wymknęła się w kierunku schodów, które prowadziły do kaplicy. Wiedziała, że o tej godzinie siostry już dawno spały i żadna nie pomyślałaby nawet o wstaniu w Godzinę Duchów. To dało jej wolne pole do działania. Niewiele myśląc, wkradła się do kaplicy i spojrzała na ciche, puste ławki, nawet nie będące w stanie skrzypnąć. Czy siedziały w nich owe Zjawy i Duchy? Nie wiedziała. Spojrzała tylko na krzyż, który wisiał nad ołtarzem, po czym zawiesiła wzrok na postaci Jezusa.
Pozwólcie dzieciom przychodzić do Mnie.
Kilkoma sprawnymi ruchami zdjęła krucyfiks ze ściany, zostawiając w niej ślady po gwoździach. Kaszlnęła i przycisnęła do siebie symbol chrześcijan, po czym z lękiem popatrzyła na okno.
— Przepraszam cię strasznie — szepnęła, jak gdyby to było jej wyznanie wiary. — Ja wiem, że ty jesteś dobry, Namid mi mówił. Jesteś dobry... — Pocałowała figurkę w czoło. — Ale nie nauczyłeś tego tak dobrze tych ludzi, wiesz? Dlatego oni nie umieją uczyć. Nie uważali na twoich lekcjach.
Wyszła z kaplicy, po czym skierowała się na dwór, do stodoły z sianem, gdzie czekał już Namid z kilkoma pledami w dłoniach i bochenkiem chleba. Okrył jej ramiona i spojrzał na krzyż, który przyciskała do piersi. Wiatr zaśmiał się z nich szyderczo, świszcząc w powietrzu wraz z pierwszym śniegiem, który przywołał nad Kanadę. Śnieg, ten lodowaty i oziębły towarzysz Wiatru, padał na widok dwójki Indian, stojących pośrodku bezradnego świata.
— Po co ci On? — Chłopak wskazał na krzyż, który tuliła.
— On na to nie zasłużył, Namid. — Zarzekła się. — Dziewczynki wiedzą, że mają uciekać tylnymi drzwiami. Ojciec Beck śpi przy stodole, siostry też. Wszyscy śpią... — Głos jej zadrżał, a oczy błysnęły z niemocy. Czarnowłosy Indianin przyjrzał się jej, po czym delikatnie, by jej nie wystraszyć, wytarł wierzchem dłoni jej usta, na których łzy wymieszały się z krwią.
— Więc czas na pobudkę — powiedział pustym głosem, tak wypaczonym z emocji, że to aż zabolało. — Już trzecia godzina dnia...
Pierwsze iskry poleciały w niebo wraz ze świstem wiatru.
***
Pod powiekami Ka'kwet zasnął ogień. Iskry poukładały się pomiędzy ciemnymi rzęsami i dawały dziwne, acz przyjemne ciepło. Była noc.
Kiedy zapłonęła szkoła, Ka'kwet i Namid byli już daleko w lesie, widząc jedynie czerwoną łunę na niebie. Nie było słychać tak uwielbianych przez ojca Becka modlitw; tylko krzyki i płacz, słowa nienawiści. Biali ludzie myśleli, że swoimi brudnymi łzami ugaszą więzienie, które stworzyli.
W pokojach zostały jedynie cienie Hannah i Johna, zaś nosiciele tych imion przemierzali ciemny las w obawie, że biali ludzie prędzej czy później zrzucą winę na nich, znajdą ich, a gdy nie będzie już szkoły, zbudują cmentarz, gdzie ich pochowają. Te myśli biegły za nimi jak odgłosy pogoni, jednak zdawały się być najmniejszą przeszkodą.
Padał śnieg. Było coraz zimniej i kanadyjskie powietrze przesiąkło mrozem i dymem. Indianka kaszlnęła i upadła w brudny puch, drżąc z zimna i zgrabiałymi dłońmi przyciskając do siebie drewniany krzyż.
— Ka'kwet... — Namid pochylił się nad nią i delikatnie wziął ją na ręce. — Nie możemy się zatrzymać, dobrze? Musimy iść. — Okrył ją na wpół porwaną chustą i spojrzał na niebo, próbując za pomocą gwiazd wyznaczyć kierunek ich drogi. Zito Paha. Zielone Wzgórze.
— Złapią nas, Namid — szepnęła.
— Nie złapią. — Sięgnął wolną ręką do gałęzi drzewa i potrząsnął nią, by zakryć ślady nowym śniegiem. Urwał jedną z gałęzi sosny i oberwał jej igiełki, zgniatając je w dłoni. Złączył je ze śniegiem i po chwili wtarł tę iglastą papkę w skórę dziewczyny. Syknęła z zimna, jednak on nie cofnął ręki. — Muszą zgubić nasz zapach, jeśli wezmą psy. Musimy pachnąć jak las.
Muszą zgubić pamięć o nas i uczynić nas martwymi dla siebie. Wtedy będziemy żyć.
***
Pierwsze noce mają to do siebie, że są pełne ciepła, bo człowiek czuje jakąś ekscytację, adrenalinę i chce iść dalej. Drugie i trzecie zaś bywają bardziej chłodne, pozbawione tego czegoś, co by je czyniło niezwykłymi. Także są wędrówką, lecz im dłuższa się ona staje, tym ciężej się idzie. Tym dłuższy zdaje się szlak.
Pierwszym nocom towarzyszy Księżyc o bladych, szlachetnych licach, niby księżniczka w gwiezdnej wieży, czekająca na swego księcia-Słońce. Drugie i trzecie noce to jedynie odbicia bladego z przerażenia Miesiąca, który oczekuje na ognistą, najjaśniejszą z gwiazd. Noce są tak różne.
Ka'kwet uważała, że Nocą ludzie stają się prawdziwie sobą. Znika ich poedeński wstyd i hamulce, opadają wszelkie maski. Noc ściąga z nich ubrania Niepewności, Strachu, Kłamstwa. Stoją przed nią nadzy i bezbronni, skąpani w jej bezkresnej ciemności. Oczyszczeni nią.
Taki właśnie wydawał się jej Namid, idący przez śniegi Wyspy Księcia Edwarda. Oczyszczony. Ogień płonący w szkole zdarł z nich skorupę narzuconą przez białych ludzi i widać było, że chłopaka to w jakiś sposób oswobodziło. Ale i poparzyło.
Dopuścili się grzechu, choć miejsce tego czynu w niczym nie przypominało Edenu.
— Boisz się? — zapytała w pewnym momencie, prawie wpadając w zaspę. Było jej tak zimno, jednak starała się nie zwracać na to uwagi i w jakiś sposób wytrwać przy chłopcu. Wypuścił ze świstem powietrze, wbijając ręce w kieszenie.
— Ludzie powinni bać się jedynie samych siebie. I nikogo więcej. Wielki Duch mówi przecież, że jesteśmy sobie zbawieniem i śmiercią, miłością i nienawiścią. Niebem... — Wzniósł oczy, jak gdyby liczył gwiazdy. — I najczarniejszą z ziem. — Kopnął w zlodowaciały grunt. Czarnowłosa przycisnęła do piersi krzyż i pociągnęła nosem. — Boję się więc siebie i tego, że nie zdołam dotrzeć z tobą na Zito Paha. Wydaje się to być tak daleko. Już tutaj jechałem, daj Duch, dwa dni. Ile więc zajmie wędrówka? — Westchnął. — Iyúskinyan wancínyankelo.
— Nie rozumiem... — Zmartwiła się.
— To dialekt mojego plemienia. — Uśmiechnął się, ciesząc się w duchu, że nie zrozumiała tego wyznania. Cieszę się, że cię poznałem. Cieszę się mimo tej okrutnej Zimy.
— Mitakuye oyas'in — odparła. Wszyscy jesteśmy spokrewnieni. — Wszystkie plemiona to jedna rodzina, a... tak dużo języków. W Biblii też to jest. Wiedziałeś, że kiedyś ludzie próbowali zbudować wieżę aż do nieba? — zagadnęła, by umilić sobie drogę.
— Pewnie to byli biali ludzie. — Uśmiechnął się kpiąco. — Samego Boga chcieliby połaskotać w pięty.
— Wszyscy ludzie! — Ścisnęła krzyż, którego metalowa figurka była zimna jak lód. — Budowali ją i budowali, aż Bóg pomieszał im języki, żeby utrzeć im nosa. To za te łaskotki. — Szturchnęła go w ramię, na co przez usta przemknął mu przelotny uśmiech. — Bryy, zimno tu.
— Tate... — Poczuł, jak Wiatr uderza im w plecy. Tylko Wiatr i iskry ze spalonej szkoły dla Indian.
opisywanie pożarów to moja pasja
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top