2. Ojcze Nasz

      Listopadowy deszcz bębnił o szyby domu, gdzie znajdowało się kilkadziesiąt indiańskich sierot. Indiańskich... jak to okrutnie brzmiało w tym miejscu. Dzieci Ludów Pierwotnych, dzieci słodkiej Ziemi zostały oddzielone od matek i Matki. Przyszedł okrutny toka, wróg i zniszczył dom, zgasił ognisko, strącił z nieba wszystkie gwiazdy i chciał ułożyć je we własne konstelacje. Zastał jednak tylko gwiezdny pył, bo gwiazdy nie były przyzwyczajone do bycia na ziemi. Tak samo Indianie nie byli gotowi na bycie wśród białych ludzi. Nie na takie bycie.

      Ka'kwet przełknęła kawałek chleba i otarła łzy, które spływały jej do oczu. Namid siedział obok niej, patrząc z niepokojem i smutkiem na małą, czarnowłosą dziewczynkę o pięknych, dużych oczach. Przypominały mu icamna, burzę, którą ktoś chciał zagłuszyć, jak gdyby chwytał pioruny do butelek, nie wiedząc, że kiedyś pękną. Cała Ka'Kwet była jednocześnie najcichszą z kanadyjskich burz.

      — Tate, tate, Tanyán yahí yélo — zanucił, na co ona poruszyła się nieznacznie. Wietrze, wietrze, cieszę się, że przyszedłeś.

      — Podobno żeby zaśpiewać kołysankę, indiańska matka musi usłyszeć głos wilczycy lub niedźwiedzicy i z jej ryku lub wycia wyciągnąć jeden dźwięk — szepnęła. — Ta twoja... szumi. Przywołuje... przywiewa mi dom. Tak delikatnie. — Zamknęła oczy, a on dmuchnął lekko w jej stronę. — Zawsze wiało w lasach przy Avonlea. Mój ojciec zakładał grubą sinę, którą matka zdobiła koralikami i znikał wśród drzew. Gdy przychodził silniejszy wiatr, ojciec wracał. Jak gdyby tate go odprowadzał... — zakończyła, zaplatając ręce na podkulonych nogach. — Chciałabym ujrzeć go jeszcze raz. Ojca i wiatr. Widziałeś kiedyś wiatr?

      Pokręcił głową. Widział jedynie wichurę. Okropny huragan białych ludzi, którzy wtargnęli do ich domów, zabrali wszystko, co stanowiło ich życie. Rozwiali ich rodziny na wiele stron Kanady, przewiali ich serca na wskroś, aż pochorowały się z tęsknoty. Rzucił okiem na krzyż.

      Na nim przecież też musiało tak strasznie wiać, prawda, Jezu? Dlaczego więc nie zatrzymasz wichru?

***

      Deszcz w Kanadzie zawsze był traktowany jak łaska. Suche pola z radością przyjmowały krople, które spadały z chmur i cieszyły się nimi jak kaskadą pocałunków na spierzchniętych ustach. Deszczowa pogoda zapowiadała, że ziemia ugasi swe pragnienie.

      Ka'kwet nienawidziła deszczu. No, może nie zawsze. Znienawidziła deszcz w momencie, gdy stał się jej jedynym towarzyszem podczas odbywania kary w szkole przymusowej dla Indian. Ojciec Beck kolejny raz kazał jej stanąć na dworze podczas dżdżu i łapać jego krople w zziębnięte dłonie. Pociągnęła nosem.

      — Nazywam się Ka'kwet! — krzyknęła, co tylko rozzłościło duchownego.

      — Hannah, widać sam Bóg musi ci przypomnieć twoje imię. Będziesz miała dużo czasu, by z nim porozmawiać. — Pociągnął ją w stronę podwórza.

      Stała więc pośród wodospadów niebiańskich łez, a jej dłonie drżały z zimna. Nadgarstki miała przewiązane grubym sznurem, którego koniec otaczał pokaźny bal. Bali się, że ucieknie. Dzikuska. Kaszlnęła i spróbowała poruszyć ręką, jednak wzmogło to tylko otarcia na skórze. Czerwone pasma wyglądały jak założone na wieczność bransoletki. Kichnęła.

      Stawiała się im już tyle razy, że uciekali się do coraz gorszych kar. Na początku tylko sadzali ją na strychu bez jedzenia, jednak potem zaczęli zamykać ją w zimnej piwnicy, polewać wodą i wystawiać na najgorsze ulewy. Listopadowa pogoda przynosiła deszcze i choroby; obie te rzeczy dla Ka'kwet.

      Zatrzęsła się, uparta Indianka, po czym spojrzała wyzywająco na niebo. Ten ich Bóg. Miał gdzieś jej imię. Miał gdzieś ten czas, który spędzała na deszczu. Krople spadły z jej czarnych kosmyków i zmieszały się ze łzami wieczoru. Zacisnęła powieki.

      — Wanlawa! — krzyknęła. Patrz. — To ja! To twoja Hannah! Co chcesz mi powiedzieć? Czego ode mnie chcesz?!

      Niebo zatrzęsło się od błyskawic. Indianka przylgnęła do słupa, jak gdyby był ludzkim ciałem i wtuliła się weń. Dzień powoli się kończył, a ona wraz z nim. Po chwili poczuła, jak ktoś bierze ją w ramiona i przytula do siebie. Zaplotła obwiązane ręce na czyjejś szyi, czując sznur pod palcami. Łkając, przytulała się do kogoś, kogo twarzy nawet nie widziała przez ulewę. Świat wokół błyskał, jak gdyby chciał krzyczeć. Może to sam Bóg krzyknął do niej?

      — Ka'kwet... — W kanonadzie deszczowych pocisków usłyszała głos Namida. — Popatrz na mnie. — Uniósł jej głowę, trzymając dłonie na jej policzkach. — Nie krzycz, Ka'kwet. Nie wolno krzyczeć. Ich Bóg nie krzyczał. On jest dobry, nawet jeśli oni nie. — Tulił ją do siebie, całując w mokre włosy. — Jest dobry... — Chciał wierzyć we własne słowa.

      — Jak ktoś tak dobry może mieć takich przyjaciół? — załkała, patrząc na niego oczyma, które przypominały zgasłe węgielki. — Jak ktoś tak dobry...

      — Gdzie więc są twoi przyjaciele, Ka'kwet? — Kciukami wytarł jej łzy i uśmiechnął się delikatnie. — Pamiętasz ósmy punkt kodeksu plemienia? "Nigdy nie mów w zły sposób. Negatywna energia, którą wysyłasz we wszechświat powróci pomnożona do ciebie". I trzynasty? "Unikaj krzywdzenia serc innych". Jeśli nie chcesz słuchać Jezusa, słuchaj Wielkiego Ducha. On nie da cię skrzywdzić, Ka'kwet. Słuchaj ich Wielkiego Ducha. — Zrobił znak w powietrzu, którym zwykle wzywało się na modlitwę.

       W kanadyjskim deszczu stał czarnowłosy Indianin, mówiący "Ojcze Nasz" i zapłakana dziewczynka, szukająca Wielkiego Ducha w świecie, który pozbawiono duszy.

***

      — Jeszcze raz, Hannah. — Ojciec Beck popatrzył się na czarnowłosą Indiankę. Ta tylko przełknęła ślinę i splotła ręce za plecami. Ten drobny gest symbolizował odwagę, wystawienie serca i płuc na atak; wiedział, że się go nie bała. — Powtórz.

      — Ojcze Nasz, któryś jest w niebie, świeć się imię twoje... — zaczęła.

     — Święć, Hannah, święć, czego ty nie rozumiesz? — Uderzył dłonią w stół, aż mała zadrżała. Namid posłał jej spojrzenie pełne troski. — Powtórz.

      — Ojcze Nasz, któryś jest w niebie, święć się imię twoje, przyjdź królestwo twoje, bądź wola twoja, jako w niebie, tak i na ziemi. Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy... — Zacisnęła usta w wąską linię.

      — Dalej. — Ksiądz był już lekko zniecierpliwiony. — Co dalej, Hannah?

      — Naszym winowajcom. — Spojrzała na niego, a jej ciemne jak węgiel oczy zapaliły się żywym ogniem. Naszym winowajcom.

      Nie rozumiała tego. Modlitwa Jezusa była taka ładna. Była pewna, że gdyby Joszua był częścią jej plemienia, mogliby odmawiać ją razem przy wieczornym ogniu. Tańczyliby, a ten cały Ojciec siedziałby z jej Papą i grał na fujarce, albo bębenku. Ale gdy mówiła te słowa przed ojcem Beckiem, czuła się tak, jakby recytowała kłamstwo.

Ojcze Nasz...
Odebrano jej ojca.
Któryś jest w niebie...
Nienawidziła nieba, bo ono było wolne i w tym ją przewyższało.
Święć się imię twoje...
Bogu pozwolono zachować Jego imię, jej nie.
Przyjdź królestwo Twoje...
Jeśli ta szkoła była Jego królestwem, to był najgorszym królem na świecie.
Bądź wola Twoja...
Czy ten kochany Bóg z krzyża chciałby, by Ka'kwet płakała na deszczu?
Jako w niebie, tak i na ziemi...
W niebie na pewno nie działy się tak okrutne rzeczy!
Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj...
Jedyne, co dali jej posłańcy tego Boga, to ból, skórki od chleba i łzy. Wszystko inne zabrali.
I odpuść nam nasze winy...
Czemu była winna? Co uczyniła, że chcieli ją tak do Niego przyciągnąć?
Jako i my odpuszczamy naszym winowajcom...
Nie mogła im wybaczyć tego, co zrobili. Nie potrafiła zapomnieć tego, że odebrali jej życie i uczynili martwą dla tego świata...

      — Hannah? Skończysz? — Nauczyciel przeszywał ją spojrzeniem.

      — Nie pamiętam — wyznała, po czym usiadła. Namid spuścił wzrok. Wiedział, że brak pamięci w tej szkole czynił cię zapomnianym.

      A zapomina się martwych, prawda?

•♡•

Okładka została wykonana przez kalona_ ♡ mam świra na punkcie okładkowej estetyki, więc musiałam poprosić kogoś o pomoc z tym i jestem za-chwy-co-na!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top