Rozdział 6
•No takkkk...to znowu ja hehe ^^. Czy ktoś jeszcze wogule czyta te rozdziały? Jeśli tak to ja was podziwiam! Mi by się czekać nie chciało! Więc dziękuję, że tu jesteście...Tak! Rozdział!To jazda z nim!
***
Kiedy Wei się obudził było już widno. Po suficie, który widział nad sobą poznał pawilon medyczny. Obrócił głowę, obok niego siedział Shizui.
-Shizui?
-Co? O nie! Obudziłeś się! Wiedziałem, że zchrzanie leki usypiające!
-Co? Faszerowałeś mnie tym gównem?!
-Tak..Wujek stwierdził, że tak będzie lepiej...
-Jiang Chang?
-Tak...Powiedział, że jeśli nie będziesz usypiany to cały czas będziesz łazić i nigdy nie dasz ranom się w spokoju zagoić.
-Aha, a się zagoiły?
Wei usiadł, dokładnie obserwując twarz syna.
-Nie do końca...Leczymy cię dopiero tydzień...
-Co?! Już tydzień?!!!
-No tak...Mówiłem ci. Byłeś w ala śpiączce.
-No dobra to teraz cókro powiedz mi co z Lan Zahnem.
-Córko?
-Jak ja mama to ty córka.
-Nie zapomnisz mi tego co?
-Nie córko.
-Przestań! Już nigdy cię tak nie nazwę!
-Mam nadzieję. Co z Lan Zachiem?
-A! Z tatą w porządku.
Wei się uśmiechnął. Lan Zach słuchał się tylko jednej osoby i tą osobą był on. Niewidomo z jakiego powodu poczuł się jak alfa, która broni omegi. Jednak to uczucie zaraz minęło kiedy uświadomił sobie, że w tym związku to on byłby omegą.
-Je?
-Je. Nawet sporo...
-Wychodzi? Rozmawia z ludźmi?
-Wychodzi...I rozmawia ze mną i wujkiem.
-Lan Xichanem czy Jang Changiem?
-Obydwoma. Ale z Jang Changiem mniej. Jego relacje z nim opierają się na dzień dobry-groźne spojrzenie-do widzenia.
-No kto by się domyślił.
-Ale chyba czuje się winny...W końcu przez niego masz podziurawiony brzu-
-Nie prawda! To tylko i wyłącznie moja wina. Gdybym chciał spokojnie bym uniknął jego ataków.
-Nie chciałeś?
-Nie. Musiał się na kimś wyrzyć. To było widać...Znam to uczucie.
Po tych słowach rozejrzał się po pawilonie. Lan Zacha w nim nie było. Jednak na stołku obok leżał dzwonek. Ten sam który Wei dał mu w prezecie. Złapał go szybko i zacisnął w ręce.
-Był tu.-powiedział Shizui
-Wiem. Nie musisz tego mówić. Ale raczej go ta wizyta nie uspokoiła.
Wei usiadł na łóżku i zaczął się przebierać z ubrania szpitalnego w normalne.
-Tato! Co robisz?!
-Nie widać? Przbieram się.
-Po co?
-Wychodzę.
-Gdzie? Nie wolno ci.
-W dupie to mam. Ide poszukać Lan Zacha.
-Eh...Wujek miał rację...Szkoda, że spaprałem dawkę usypiającą.
-Właśnie bardzo dobrze córko. W ten sposób to przespałbym połowę życia. I nic mnie już nie boli.
Bolało. Brzuch go napieprzał jak cholera, ale gdyby to powiedział to jego "córka" na pewno nie pozwoliłaby mu iść.
W ten sposób przebrał się i wyleciał, trochę kuśtykając na złamaną nogę, z namiotu.
Zaczął powoli i ostrożnie krążyć po Zaciszu. Chodził ścieżkami, które znał tylko on. Naprawdę chciał uniknąć Lanów wszelkiego pokroju (oprócz Wangjego), a już napewno nie chciał spotkać starucha z brudką.
-Lan Zach...Myśl jak Lan Zach...Gdzie bym poszedł w takiej sytułacji...Nie! Gdzie Lan Zach by poszedł...........Może...Do biblioteki?
I Wei pognał do biblioteki. Najpierw zajrzał przez okna. Stwierdził, że Wangji siedzi I czyta jakąś książkę. No i był sam więc Patriacha spokojnie mógł wkroczyć.
Wszedł cicho do środka i zaczął skradać się pomiędzy regałami. Kiedy był o kilka kroków od narzeczonego zbadał go wzrokiem. Wyglądał lepiej. Jego cera dalej była blada, ale w granicach akceptacji. Widać było, że jadł. No i się uspokojił. Przynajmniej w pewnym stopniu, bo wiego oczach wciąż rysował się smutek i niepokój. Ale mógł czytać więc było dobrze.
Wei bezszelestnie zbliżył się do narzeczonego. Wangji pogrążony w lekturze niczego nie wyczuł.
Kiedy Wei był wystarczająco blisko skoczył na Drugi Jadeit jak drapierznik na swoją zdobycz.
Obaj się przewrucili i poturlali pod ścianę. Wangji niewiedząc co się dzieje wyjął szybko miecz mierząc w napastnika. Wei jednak był szybszy i złapał Lana za rękę trzymającą rękoiść.
-Lan Zach...Nie uważasz, że wystarczy mi dziur na kilka najbliższych tygodni? Naprawdę nie musisz jeszcze bardziej mnie uszkadzać.
Słysząc głos przy swoim uchu Wangji natychmiast opuścił miecz.
-Wei...
-Tak, Lan Zach, Wei Ying tu jest... Uciekłem, tym razem z pawilonu medycznego.
Wangji lekko się podniusł do siadu. Wei zrobił to samo. Ich oczy się spotkały. Spojrzenie jednego było totalnie beztroskie i radosne, drugiego przepełnione zmartwieniem i radością.
-Wei Ying...Nie powinieneś...
-Wiem! Ale już naprawdę wszystko dobrze! Pozatym zgubiłeś coś...
I wyjął z rękawa dzwoneczek. Lan wziął go i schował w połach swojej szaty.
-I tak nie powinieneś...
-Powinienem! Chciałem cię zobaczyć! Przestań się tak martwić!
-Twój brzuch...
-Jest wporządku! Posklejany, pozrzszywany i cholera wie co jeszcze!
Wangji jedank nadal patrzył się zmartwionym wzrokiem.
-Lan Zach...-powiedział ostrzegawczo Wei
-Wiem o czym myślisz...to nie twoja wina!
-Moja
-Nie
-Tak. To ja cię zaatakowałem. Dwukrotnie.
-Nie. Nie atakowałeś mnie. Przynajmniej nie prawdziwego.
Wangji lekko spuścił głowę.
-Lan Zach mogłem tego uniknąć. Tylko niechciałem.
-Nie chciałeś?
-Nie chciałem.
-Czemu...?
-Potrzebowałeś tego.
-Przebicia brzucha własnego narzeczonego?
-Nie. Potrzebowałeś kogoś emmm...pobić? No wiesz..Wyżyć się na kimś. Ja ci tylko to umożliwiłem.
-Wei Ying ja nie...!
Nie dane mu było dokończyć bo Wei szybkim ruchem zatkał jego usta swoimi. Trwało to chwilę, a kiedy wkońcu się odlepił powturzył jeszcze raz stanowczo.
-NIE TWOJA WINA.
-Mn...
Słysząc tą cichą odpowidź Wei się rozpromienił. Z oczu Wangjego wyparował cały smutek i zamrtwienie.
***
-WEI WUXIAN!!!
Do pawilonu bibiotecznego zbliżała się czwórka osób. Jeden w fioletowych szatach wrzeszczał imię Patriachy. Natomiast pozostała trójka próbowała go uspokoić i odciągnąć od biblioteki.
-A-Cheng proszę twój brat...-Lan Xichan wyglądał już normalnie.
-Wuju!- Wrzeszczeli jednocześnie Jin Ling i Lan Shizui.
Drzwi do pawilonu otworzyły się z łoskotem. Wei wyczuwając co to oznacza szybko wskoczył za Wangjego.
Starszy się nie poruszył.
-WANGJI!
-Słucham Liderze sekty Yunming?
-GDZIE WUXIAN!?
-W pawilonie medycznym
-DAJ SPOKUJ PRZCIESZ WIDZE, ŻE TU BYŁ!
-Widzisz? Po czym? Czytam książkę.
-WŁAŚNIE PO TOBIE!!! WUXIAN WYŁAŹ!!!
Wei niepewnie wychylił głowę zza pleców Wangjego.
-Jestem tu i co?
Lan Xichan pacnął się ręką w czoło.
-Wuxian ty...! Kurwa wyłaź zza tego...tego...uh!- Jiang Cheng nie chciał urazić Wangjego ze względu na obecność Lan Xichana.
-Siostrzeniec! Córka! Brońcie mnie!
Na określenie "Siostrzeniec" nikt nie zareagował, ale na określenie "córka" nawet Hangon-Jun drgnął.
-Wei Ying?
-No co on mnie nazywa matka to ja go córka!
Lan Shizui cicho płonął w koncie.
-Ja go kurwa oducze matkowania!
-A JA CIE KURWA ODUCZE CIĄGŁEGO GINIĘCIA!!!
To mówiąc Jiang Cheng wyrwał Weia zza pleców Lan Zacha. Zidan rozwinął się sekundalnie. Jin Ling wskoczył przed Weia.
-Wujku!
-Czego? Czemu stajesz mi na drodze?!
-...
Wangji podniósł się momentalnie i złapał Weia. Popatrzył się piorunującym spojrzeniem na Lidera Yunming, a ten je odwzajemnił. Trwali tak walcząc w cichy sposób.
W między czasie Lan Xichan pakował wszystkie cenne księgi do toreb i skrzyń. Jin Ling, Lan Shizui i Wei pomagali mu w tej czynności. Kiedy w bibiotece nie została już ani jedna cenna książka cała czwurka się ewakułowała.
Chwilę później pawilon bibioteczny stanął w płomieniach. Dało się zauważyć dwie osmolone postacie walczące ze sobą.
Wei z pozostałymi obserwowali te scenę z krzaków.
-Lan Xichan...
-Słucham Paniczu Wei?
-W całej historii Gosu chyba zdarzyły się dwa podobne przypadki prawda...?
-Przypominam sobie jeden.
-W księgach też jest tylko jeden! Nigdzie nie czytałem o drugim.- odezwał się Shizui.
-Ty się córko nie odzywaj.
Shizui się zamknął.
-Głupi jesteś? To facet.- Stwierdził Jin Ling.
-Ja też jestem facetem. A jakoś dostałem miano matki!
-Paniczu Wei...
-Nieważne!!! Pierwszy przypadek był kiedy Wenowie podpalili Gosu. Wtedy spłonął też pawilon bibioteczny.
-Tak...Paniczu Wei pamiętam to...Zostałem wtedy uznany za zaginionego.
-A drugi przypadek, to moment w którym niby to przez przypadek pocałowałeś Jiang Chenga.
-....
Lan Xichan płonął. Jin Ling i A-Yung wpatrywali się w niego.
-Cóż historia lubi się powtarzać.
-Paniczu Wei.........
Wei już miał zacząć nową porcję drażnienia się z Xichanem, kiedy przypomniał sobie, że pawilon płonie,
a Hangon-Jun pewnie właśnie zabija Jiang Chenga. Pobiegł w stronę pola bitwy i już miał krzyknąć "Lan Zach nie!" Kiedy zauwarzył, że jego przyszywany brat wcale nie leży na ziemi. Wręcz przeciwnie siekał odważnie zidanem. Wangji także nie pozostawał w tyle i odbijał lub atakował Bichenem.
Wei uśmiechną się do siebie. Jednak jest trochę przewrażliwiony. No cóż może ego Mo Xiyuannu mu się udziela?
-Lan Zach wystarczy.
Osmolona postać opuściła miecz I podbiegła do Weia.
-Mn.
Zidan właśnie leciał prosto na nich kiedy Lan Xichan jakby nigdy nic złapał fioletową błyskawicę w rękę. Jiang Chang zamrał. Włożył w ten atak maksimum siły.
-Zewu-Jun!
-Nic mi nie jest. Nie martw się.
Nic mu niebyło.
-Uuuu...Jiang Chang jest tylko jeden powód przez który zidan mógł nie zadać mu obrażeń.
Wei już miał na tważy chytry uśmiech.
-Pozwoliłeś m rozpoznawać Lan Huana jako swojego pana prawda.?
Jiang Chang zaczął płonąć.
-WEI WUXAN TY-!
-A-Cheng...to miłe. Dziękuję.
Starszy z braci Lan uśmiechnął się do niego. Teraz lider Yunming niebył w stanie się nawet poruszyć.
Wei usiadł na trawie ściągając za sobą Lan Zacha.
-Wei Ying?
-Lan Zach usiądź.
-...?
-Podpaliliście pawilon bibioteczny, ale księgi zostały ewakułowane. Ludzie też. Tylko teraz sam z Jiang Changiem musisz zapłacić za odbudowę.
-Mn..
-Nie pozwolę temu kozłowi cię ukarać nie martw się.
Mówiąc "kozlowi" miał oczywiście na mysli Lan Quirena, który wręcz kochał wymierzać wszystkim kary.
-Mn. Nie rób niczego głupiego.
-Nie będę. Poprostu niedam mu cię dotknąć.
Po tych słowach wyjął z rękawa swoją jeszcze białą chusteczkę i zaczą wycierać twarz Lan Zacha ze smoły.
-Pobrudzisz ją.
-Ale wyczyszczę ciebie.
Wangji niedpowiedział i pozwolił kontunółować "czyszczenie" narzeczonemu.
Lan Xichan który przyglądał się temu z boku odwrócił się z nadąsaną miną do Jiang Changa.
-A-Chang czemu my tak nie możemy?
-A CHCESZ KURWA W MORDĘ?!
Lan Xichan westchnął.
***
Lan Quiren właśnie wrócił do miasta z delegacji. Na początku wszystko wydawało się spokojne i normalne, ale im głębiej wchodził do Gosu tym więcej widział przerażonych twarzy.
W końcu napotkał dogasający pawilon biblioteczny.
-K-Księgi! Moje księgi!
Złapał jakiegoś ucznia za rękę.
-Co tu się stało?!
-Hangon-Jun pobił się z liderem sekty Yumming....
-CO?! Będę musiał ich obu poważnie ukarać! A mówiłem, że Wei Wuxian ma na niego zły wpływ!
I tak narzekając udał się w stronę wskazaną przez ucznia. Po drodze minął wszystkie księgi i zwoje uratowane z biblioteki. Odetchnął trochę, ale zaraz zamrał gdy zobaczył Wei'a wycierającego twarz Wangjiego, Lan Xichana próbującego zbliżył się do A-Changa bliżej niż na metr i Jin Linga niosącego na rękach zdziwionego Shizuia.
Tak oto Lan Quiren zaczą przechodzić swój trzysetny zawał w tym miesiącu.
***
•Takkkk...LAN QUIREN UMIERAJJJJJJ!!!!
Ale chyba niestety jeszcze trochę pożyje ;(
Przepraszam, że rozdział ma niecałe 2k słów, ale uznałam, że to idealny moment na cdn.
A buba dalej w dziurze XD
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top