PROLOG


Anioł niósł mnie w ramionach z chłodnej troskliwości i obowiązku.

Czułam się lekka, nieważka, nieważna.

Nic nie miało znaczenia. Ani wybrany przez rodzinę i polityczne fortele narzeczony, ani zazdrosny, a jednak częściowo zaspokajający lukę w sercu, kochanek, ani babcia i jej wymagania, ani obowiązki spadające na mnie jeszcze przed śmiercią schorowanego ojca, ani moja przyjaciółka, a co najgorsze, ale i najważniejsze – moje pragnienia, marzenia i ciche nadzieje.

Wszystko straciło na swojej mocy i wartości.

Wszystko stało się niczym. Ja stałam się niczym.

Chociaż od zawsze stanowiłam pionek, ostatnią z czystej linii, nadzieję rodu, rozpłodową klacz. Wszyscy czekali na odpowiedni moment, na czas aż dojrzeje, aby wbić mnie w weselną suknię i postawić przed wybrankiem, abym złączyła rody, abym poczęła dziedzica, nim zabrało mnie piętno kyanitowych, choć także nazywano go ostatecznym obłędem.

Za późno. Już umarłam. Nie dopełniłam wymaganego ode mnie zadania. Najważniejszego ze wszystkich innych, jakie przede mną postawiono.


Niósł mnie anioł w ramionach z chłodnej troskliwości i obowiązku, aż dotarł do komnaty upstrzonej piórami o barwach okrutnej otchłani, karmazynu świeżej rany i gnilnej zieleni. Opadały na szklaną posadzkę niczym grube płatki śniegu w zimowym krajobrazie południa, jak jesienne liście w wietrzy zmierzch. W nozdrza wgryzł się smród rozkładu, metaliczny zapach życia i śmierci oraz siarka, kwas; szczypiące po oczach, duszące, nieprzyjemne.

Niesiono mnie w kierunku potwornego otworu, do dziobów, do zębisk większych niż oszczepy, błyszczących złowrogo, jak ostrza w ciemności, jak ślepia czających się drapieżników.


Niósł mnie anioł w ramionach z chłodnej troskliwości i obowiązku, aż dotarł do paszczy samego Rhadasha i rzucił mnie w Czeluść.

Spadałam z bezmiaru w bezmiar, z urwiska w topielisko, z jednej nicości w drugą, ze światłości w oślepiająco migoczące błyski szmaragdów, jadeitów, rubinów i diamentów. Zlewały się, rozlewały, stapiały i rozpadały. Wszystko na raz. Wiatr szarpał włosami, one zdawały się płonąć rudością, oślepiały, wchodziły w oczy.

Spadałam, z gruchotem uderzałam o wystające kości, drzewce halabard wbitych w miękką, mokrą masę gardzieli. Odbijałam się od zakrętów, ślizgałam się po nich, zanurzając palce w lepkiej, parzącej mazi i wrzeszczałam, wrzeszczałam jak nigdy wcześniej w życiu, ale nikt nie przybył z pomocą, nikt mnie nie złapał, chociaż całe życie poświęciłam innym, chociaż umarłam przez decyzję podjętą w imię obowiązku.

Zerwałam jedyną cząstkę siebie, która była prawdziwa i należała jedynie do mnie, jedyną relację, którą skrzętnie przed wszystkimi ukrywałam i przynosiła mi prawdziwe, niemal namacalne szczęście i ta decyzja mnie zabiła.

Zrezygnowanie ze szczęścia mnie zabiło.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top