XXXIX Nie chcę być sam

Jedyną dobrą rzeczą, którą przyniosły kolejne miesiące, był fakt, że przez ogrom pracy Eichi nie miał tyle czasu na rozmyślania. Oznaczało to jednak również, że siłą rzeczy nie miał dla Benedicta tyle czasu co wcześniej, a on nie wiedział, czy to dobrze, czy źle. Z jednej strony rzeczywiście miał wrażenie, że stali się od siebie mniej uzależnieni, co mu nawet pasowało, ale przy tym chyba nieco się od siebie oddalili. A fakt, że urodziny Eichiego zbliżały się nieuchronnie, martwił ich obu. Coś wisiało w powietrzu i Benedicto doskonale zdawał sobie z tego sprawę.

Naprawdę liczył na to, że w tym roku klątwa nie będzie sobie kpić i po prostu naśle na obóz hordę potworów zagrażającą ich życiu. Wolał walczyć, niż znowu zostać wplątanym w najgorsze emocjonalne bagno na świecie. Część obozowiczów nawet podzielała jego zdanie („w zeszłym roku było okropnie nudno"), choć oczywiście nie wszyscy. Marcus Weasel na przykład był zdania, że lepiej, by klątwa uderzyła tylko w samego Eichiego, bo, jak to określił, „nie miał ochoty narażać się dla gościa, którego nie mógł znieść".

Benedicto nawet rozumiał ten punkt widzenia, ale i tak miał nadzieję na to, że w tym roku Eichi nie będzie musiał zbytnio cierpieć. Chociaż, jak się przekonał, czasem cierpienie było zwiastunem czegoś lepszego. Tak jak ostatnim razem... Gdyby nie ta klątwa, to czy w ogóle byliby tak blisko siebie? Benedicto nie był tego pewien. Gdyby nie ta klątwa, nie wyznałby Eichiemu prawdy o swoim czarze. Nie udawaliby się razem na misje, nie poznaliby się tak bardzo... Miała więc swoje dobre strony, choć oczywiście trzeba było sporo się namęczyć, żeby się ich doszukać.

Przez pewien czas rozważał rozmaite scenariusze, które mogłyby wydarzyć się jutro, a niektóre pomysły, zupełnie fantastyczne, całkiem go bawiły. Na przykład meteoryt spadający na Obóz Herosów... To byłoby nawet interesujące, choć pewnie skończyłoby się śmiercią ich wszystkich. Jeśli klątwa naprawdę chciała Eichiego zabić, a nie tylko znacznie uprzykrzyć mu życie, może i było to możliwe... Benedictowi jednak nie spieszyło się do grobu, więc niezbyt pragnął zobaczyć ten scenariusz w praktyce.

Gdy takie rozmyślania mu się znudziły, postanowił znaleźć Eichiego. Zastał go na strzelnicy, gdzie ten chyba postawił sobie za cel upodobnienie tarczy do gigantycznego jeża. Może i nie był jeszcze taki dobry jak choćby dzieci Apollina, ale jednak przez kilka miesięcy zrobił spore postępy. Benedicto musiał przyznać, że łucznictwo szło mu dużo lepiej niż szermierka, choć z tej bynajmniej nie był tragiczny. Wyniki Eichiego wyjątkowo cieszyły Andrew, który wreszcie nie był taki samotny w roku szkolnym. Benedicto nie chciał przerywać treningu, toteż wdał się w luźną pogawędkę z Wrightem, który akurat skończył na dziś. Po chwili dołączyła do nich też Lizzie, która z okazji przedświątecznego okresu zmieniła swój zwyczajowy niebieski makijaż na zielono-czerwony, równie paskudny. Benedicto zastanawiał się, czy nie była świadoma, jak wyglądała, czy robiła to celowo.

Po pewnym czasie Eichi też odłożył łuk i spostrzegł towarzyszy.

— Chyba faktycznie się wciągnąłeś. — Benedicto wskazał tarczę najeżoną strzałami.

— Zamierzam ustrzelić tę głupią klątwę — oświadczył Eichi mściwym tonem.

— Jak chcesz to zrobić?

— Coś wymyślę. Pozbędę się potworów, być może pogrożę Herze, choć dobrze wiem, że to nic nie da...

— To raczej zły pomysł — stwierdził Andrew. — Znaczy to drugie. Jeśli chodzi o potwory, to chętnie sam też do nich postrzelam, to zawsze jakaś rozrywka.

— Ja bym wolała, żeby to nie były potwory — oświadczyła Lizzie. — Nie lepsza byłaby miłosna drama? — dodała, patrząc znacząco to na Eichiego, to na Benedicta.

— Nie! — zaprotestowali obaj równocześnie.

— Mam dosyć miłosnych dram — stwierdził Eichi.

— Ja tak samo — zawtórował mu Benedicto. — Zresztą jaka drama niby mogłaby być teraz?

— Jakaś epicka kłótnia, rozstanie pełne łez...

Już po chwili Lizzie snuła czyste fantazje, nie mające nic wspólnego z nimi. Eichi rzucił jednak Benedictowi znaczące spojrzenie, które ten odczytał jako znak, by problem wymyślającej niestworzone rzeczy Lizzie zostawić Andrew. Opuścili strzelnicę.

— Ta mała czasem naprawdę mnie dobija — odezwał się Eichi. — Nie wiem, jak Andrew z nią wytrzymuje.

— Mam wrażenie, że się w pewnym sensie nią opiekuje — zauważył Benedicto. — Chyba mu to pochlebia.

— W sumie to on sprowadził ją do obozu, więc to chyba ma sens. Często jakoś obozowicze przywiązują się do tych, którzy ich oprowadzali w pierwszych dniach.

— A ty? — zapytał nagle Benedicto. — Też tak miałeś?

Eichi nie odpowiedział. Benedicto poznał, że trafił na drażliwy temat.

— Jeśli nie chcesz o tym rozmawiać, to w porządku — dodał szybko.

Spoglądał z niepokojem na Eichiego, zastanawiając się, jak wielką gafę palnął. Zastanawiał się, jak mógłby wybrnąć z tej sytuacji, gdy ostatecznie Eichi przerwał milczenie.

— To był mój brat — powiedział cicho.

— Był?

Eichi kiwnął głową.

— Nie był zbyt zadowolony z tego, że musiał się mną zająć. To on jako pierwszy stwierdził, że musiała zajść jakaś pomyłka, chyba mnie nie lubił. Chociaż teraz nie mam pewności...

— A... co się stało? — zapytał Benedicto z wahaniem. Nie był pewien, czy chciał poznać odpowiedź.

— To było w czasie bitwy o Labirynt. On... osłonił mnie.

Och... Więc o to chodziło. Benedicto nie bardzo wiedział, co powiedzieć. Eichi dostrzegł jego minę.

— Nie musisz mnie pocieszać — powiedział. — To było już kilka lat temu. Co prawda czasem nadal się zastanawiam, czemu się dla mnie poświęcił...

— Ostatecznie pewnie wcale cię nie nienawidził.

— Może, ale jednak... Nachodzą mnie myśli, co by było, gdyby tego nie zrobił.

— Ale zrobił — uciął Benedicto. — Dzięki niemu jesteś tu i możesz mi o tym opowiadać.

Ta rozmowa bynajmniej nie pomogła Eichiemu, który przez resztę dnia chodził raczej ponury. Benedicta ani trochę to nie dziwiło — może i wiedza o tym, kiedy klątwa znowu uderzy, była przydatna, ale on sam wolałby wiedzieć, co się wydarzy, a niekoniecznie kiedy. Pod tym względem jego klątwę łatwiej było opanować... A przekleństwo Eichiego mogło być w zasadzie wszystkim.

Wieczorem przy ognisku panował nastrój dziwnego podniecenia — oczywiście, herosi mieli nadzieję na rozróbę. Benedicto jakoś nie podzielał ich nastroju i nie miał ochoty siedzieć z nimi aż do końca. Skinął na Eichiego, a ten z wdzięcznością przyjął propozycję powłóczenia się jeszcze gdzieś przed pójściem spać. Pochodzili chwilę po okolicy, aż dotarli w stronę domków. Benedicto chciał już życzyć mu dobranoc, ale Eichi wcale nie wyglądał, jakby chciał się z nim żegnać. Pociągnął go ku Jedynce.

— Co robisz? — zdziwił się Benedicto.

— Chodź ze mną — odparł Eichi zagadkowo.

Benedicto dał się poprowadzić do domku Zeusa i zamknął za nimi drzwi. Spojrzał wyczekująco na Eichiego.

— Zostań ze mną — poprosił syn Ateny.

— To znaczy?

— Nie wracam na noc do Szóstki. Chcę być z tobą.

Benedicto odniósł wrażenie, że temperatura wewnątrz podniosła się o kilka stopni.

— Tutaj? — upewnił się. — Przez całą noc? Tylko ty i ja?

Eichi ujął dłonie Benedicta w swoje.

— Nie chcę być sam.

— Nie będziesz. Jestem z tobą. Tak, jak tylko potrzebujesz.

— Dziękuję. Dobrze, że cię mam... I że mogę na ciebie liczyć.

Benedicto uśmiechnął się na te słowa. Teraz jemu też już nie widziało się wracać do Dziesiątki.

~~~~

To jest wstęp do czegoś ciekawszego, hehehe ( ͡° ͜ʖ ͡°)


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top