XXV Kolejny krok
Już po tym jednym popołudniu Benedicto miał ochotę wychwalać Marcusa pod niebiosa. Nie bardzo wiedział, jak to było możliwe, ale gdy opuścił świetlicę, czuł, że wreszcie zrobił jakieś prawdziwe postępy, a Marcus okazał się bardziej cierpliwym nauczycielem, niż Benedicto mógłby kiedykolwiek przypuszczać. Oczywiście nie zrobili zbyt wiele, ale Weasel zdążył się już zorientować w tym, co wymagało poprawy i przede wszystkim zabrali się za najbardziej palący z problemów — historię. Już po dwóch godzinach Benedictowi udało się wymienić kilka istotnych ciągów przyczynowo-skutkowych i aż trudno było mu uwierzyć, że wcześniej nie był w stanie.
— Ty nie jesteś głupi, tylko brakuje ci organizacji — stwierdził Marcus, dostrzegłszy jego zdziwienie. — Potrzebujesz trochę samozaparcia.
Benedicto, prawdę mówiąc, nie bardzo był pewien, jak można to osiągnąć, będąc nim.
— To właśnie u mnie leży — przyznał. — Jak to robisz?
— Jak to niektórzy mówią, jestem specjalnym przypadkiem herosa. Natura może mi poskąpiła bojowych odruchów, ale w zamian za to mam sztukę organizacji.
— Och... To... dużo tłumaczy. — Benedicto westchnął. — Czasem chciałbym nie mieć ADHD...
— Tylko czasem?
— No dobra, przez większość czasu, to dziadostwo naprawdę utrudnia mi życie. W każdym razie — Benedicto chciał zmienić temat z ADHD na coś innego, bo rozmowy o jego głowie nieco go przygnębiały — jeszcze raz wielkie dzięki, że zgodziłeś się mi pomóc.
— Spoko — odparł Marcus, a Benedicto poznał, że chce sprawiać wrażenie, jakby to było dla niego nic. — Na teraz to chyba już przerwiemy, bo żeby się czegoś nauczyć, nie można się przepracowywać.
Marcus rzucił okiem w stronę stosu ksiąg Eichiego, jakby doskonale wiedział, że syn Ateny się tam ukrywał. Benedicto podążył za jego spojrzeniem, ale tego nie skomentował.
— W takim razie jutro znowu o trzeciej? — zaproponował Weasel.
Benedicto kiwnął głową. Marcus pożegnał się z nim i opuścił świetlicę. Benedicto przez chwilę siedział sam, po czym stwierdził, że lepiej będzie się zająć czymś innym. Pozbierał rzeczy i również wyszedł, zanim pomysł poprzeszkadzania Eichiemu stałby się zbyt kuszący.
Aby przewietrzyć głowę po tej intensywnej jak na niego nauce, potrenował trochę z mieczem, co go usatysfakcjonowało nawet bardziej niż zwykle. Hej, tak mógł się bawić! Podobało mu się to. Zadowolony, opuścił arenę i drugi raz w ciągu tego dnia natknął się na Andrew.
— I co, jak tam twoje polowanie na Marcusa? — zapytał syn Apollina.
— Dzięki ci, że mi go poleciłeś! Ten gość to cudotwórca!
— Naprawdę? — zdziwił się Andrew. — Jesteś pewien?
— Tak — potwierdził Benedicto. — Nie bardzo kumam, czemu wszyscy go tak nienawidzicie — przyznał.
Andrew nie odpowiedział na to. Benedicto poznał, że ten nie bardzo miał ochotę na dalszą rozmowę, więc dał mu spokój. Jednak nadal go to nurtowało... Czemu wszyscy tak nie znosili Marcusa? Zgoda, miał niecodzienny talent (albo raczej antytalent) i może nie najprzyjemniejszą powierzchowność, ale wcale nie był taki zły, jakby się wydawało z reakcji innych na dźwięk jego imienia! Dziś na przykład dał się przekonać do pomocy w lekcjach. A te kilka miesięcy temu gdyby nie on, to Benedicto skończyłby w areszcie za próbę kradzieży pawi z zoo.
Ostatecznie nie wymyślił nic mądrego w tym temacie. Zdecydował się jeszcze nieco powtórzyć historię przed kolacją, ale gdy tylko powziął ten zamiar, zorientował się, że nie miał ze sobą notatek. Przeszukał plecak jeszcze kilka razy, po czym doszedł do wniosku, że najpewniej zostawił je w świetlicy. Poszedł tam i zorientował się, że nikogo tam musiało nie być, bo światła były pogaszone. Wymacał włącznik i zaświecił lampę. Wtedy na stoliku, przy którym wcześniej siedział, dostrzegł kilka kartek, które musiały być notatkami, których szukał. Zebrał je i miał już wychodzić, ale z ciekawości zerknął w głąb świetlicy i zauważył, że stos książek Eichiego nadal leżał na swoim miejscu.
Czyżby Eichi nadal się uczył? A może postanowił nie zbierać książek, wiedząc, że za niedługo tu wróci i nie chciało mu się układać ich na nowo? Benedicto, ciekaw, która z tych hipotez była prawdziwa, poszedł to sprawdzić. A gdy dotarł do właściwego stolika, otworzył usta ze zdziwienia.
Eichi rzeczywiście tam był, ale bynajmniej się nie uczył, chyba że pójście spać nad notatkami można było uznać za uczenie się. Benedicto zawahał się. Czy powinien go budzić? A może lepiej dać mu pospać i poczekać, aż sam się ocknie? Tylko pytanie, o której godzinie obudziłby się sam z siebie? W sumie... Mogła to być jakaś okropna pora, jak na przykład trzecia w nocy.
Podjął decyzję — przysiadłszy obok, potrząsnął ramieniem Eichiego. Mimowolnie przypomniał sobie, jak ostatnim razem budził go po południu w domku Ateny. Tym razem jednak Eichi i jego kołdra nie były wielkim burrito, a budzenie szybciej odniosło pożądany skutek.
— Jest już wieczór? — zapytał Eichi, widząc ciemność za oknem. — Chyba trochę mi się przysnęło...
— Przepracowujesz się — oświadczył Benedicto. — Musisz odpoczywać, bo za chwilę zwariujesz.
— Już zwariowałem, więc co za różnica? — Eichi wzruszył ramionami.
Benedicta nieco zaniepokoiło to stwierdzenie.
— Co tym razem wymyśliłeś? — zapytał ostrożnie.
— Tym razem wyjątkowo nic. Ogólnie mówię. — Ziewnął szeroko i przy okazji przeciągnął się nieco. — Może masz rację z tym przepracowywaniem się. Ale jak teraz odpuszczę, to już nigdy nie wrócę do roboty!
Benedicto wiedział o tym aż za dobrze i nie bardzo mógł mu cokolwiek poradzić. Tymczasem Eichi wziął do ręki kartkę zapełnioną aż po brzegi.
— Nawet nie potrafię przeczytać, co tu napisałem — przyznał. — A ty?
Podsunął Benedictowi kartkę, a ten spróbował odcyfrować hieroglify pisane piórem, a właściwie to bardziej plamione.
— To chyba nawet nie jest po angielsku — stwierdził w końcu.
Oddał Eichiemu kartkę, a ten się jej znowu przyjrzał.
— O żesz, chyba masz rację. Przełączyłem się na japoński... Nie mam pojęcia, jakim cudem, skoro wszystkie książki są po angielsku.
— Przemęczasz się, chłopie — powtórzył Benedicto. — Poważnie mówię, idź spać.
— Ale co z kolacją?
— No dobrze, to najpierw zjedz, a potem pójdź spać.
— Jak teraz pójdę spać, to się obudzę w nocy, a to się skończy tragicznie, dobrze o tym wiesz. Nie wolno mnie zostawiać obudzonego w nocy.
— Ale nie możesz tak funkcjonować! — zaprotestował Benedicto. — Dobra, mów, ile spałeś ostatnio?
— Eee... Wczoraj chyba była trzecia, ale w sumie to nie za długo, może z cztery godziny będą?
Benedicto pokręcił głową z niedowierzaniem.
— Ciebie naprawdę trzeba pilnować — powiedział. — Wiesz, od teraz chyba będę sprawdzać, ile masz snu.
— A jak chcesz to zrobić? Będziesz zachodzić w nocy do Szóstki?
— Lepiej! Będę robił ci słodkie oczka i błagał, żebyś się wysypiał, więc jak będziesz zarywać nocki, to za każdym razem będą cię targać wyrzuty sumienia i lęk o to, że mnie tym zasmucisz, więc w ten sposób wykształcę w tobie psychologiczny mechanizm, dzięki któremu będziesz wolał iść spać.
— Że co? — Eichi zdawał się nie zrozumieć tego toku myślenia, co nie było dziwne, bo Benedicto sam nie był pewien, co właściwie powiedział.
— No dobra, nie oszukujmy się, psychologiem nie zostanę. Ale błagać cię mogę.
— Skoro tak mówisz... Możesz zacząć od teraz.
— Serio tego chcesz? No dobrze, zatem... — Benedicto złożył ręce w błagalnym geście. — Eichi, idź spać, ładnie proszę...
Użył najsmutniejszego ze swoich spojrzeń, ale Eichi, zamiast zastosować się do tejże prośby, roześmiał się cicho.
— Chyba za to tak cię lubię — powiedział. — Za tę twoją nadopiekuńczość. Jesteś słodki, Benedicto, wiedziałeś o tym?
— Teraz już tak. — Benedicto uśmiechnął się, ale po chwili przypomniał sobie o swoim celu. — Ale nie dam się nabrać na te sztuczki, wyślę cię do łóżka, choćbym miał cię tam zaciągnąć siłą.
— Chcesz mnie zaciągnąć do łóżka? — Uśmiech Eichiego stał się jakby ironiczny. — A w jakimż to celu?
— Żebyś poszedł spać, a w jakim innym?
Prawdę mówiąc, Benedicto zrozumiał aluzję, ale nie chciał teraz o tym rozmawiać. Chociaż minęło nieco czasu od ich rozmowy na ten temat, to jego uwadze nie uchodziło, że Eichi często czynił podobne żarciki i Benedicto nie bardzo wiedział, co oznaczały. Czy to rzeczywiście były tylko żarty? A może jednak faktycznie chciał zrobić krok do przodu? Jak duży? I czy na pewno tego chciał, a nie tylko mu się wydawało? Benedicto pomyślał, że wkrótce znowu będzie musiał z Eichim o tym pogadać, ale zdecydowanie nie teraz. Zmęczony, Yokoyama miał tendencję do plecenia głupot, a poza tym sam Benedicto nie miał pewności, co właściwie chciałby mu powiedzieć.
Od stycznia nie poczuł się jakoś bardziej gotów, ale z drugiej strony nigdy nie powracał na poważnie do tego tematu. Nie myślał o tym. Ale teraz... Nie był pewien, co to było, ale coś kazało mu się nad tym zastanowić. Utkwił spojrzenie w Eichim.
— Teraz to ty się zawiesiłeś — usłyszał jego głos. — Dobrze, jeśli to jest twoja nowa metoda przekonywania, to pójdę spać.
Ale Benedicto nie odpowiedział. Teraz akurat zupełnie nie myślał o tym, żeby posyłać go spać. Zamiast tego przyglądał się jego twarzy niemal badawczo. Znał ją już niemal na pamięć, ale jednak teraz w tym widoku było coś, co go szczególnie przyciągnęło...
Nie, to nie była pora na to. Potrząsnął głową, jakby chcąc się obudzić.
— Wiesz co, może chodźmy już na tę kolację — powiedział.
W czasie kolacji nie bardzo patrzył na to, co przełykał, bo cały czas gapił się na Eichiego. Nie do końca był pewien, co się z nim działo, ale wiedział, że wypadałoby to zrozumieć. Po kolacji zaczekał na Yokoyamę i razem poszli w stronę domków.
— To co, chcesz mnie położyć do łóżka? — Eichi wyszczerzył się do niego, a Benedicto poczuł niewyjaśnioną sensację w okolicach żołądka. — Będziesz moją nianią?
— A jak bardzo jesteś zmęczony? — odpowiedział Benedicto pytaniem.
— Teraz nie tak bardzo — przyznał Eichi. — Pewnie zmoże mnie w środku nocy. A co?
— Bo w sumie to chcę z tobą pogadać.
— A o czym? O moim zegarze biologicznym?
— Nie do końca. Chodźmy w jakieś ustronne miejsce.
— Tu chyba nie ma ustronnych miejsc — zauważył Eichi. — Cokolwiek zrobimy, to cały obóz wie o tym na drugi dzień.
— Musi jakieś być — upierał się Benedicto. — Może jakiś pusty domek — powiedział, gdy jego wzrok padł na Jedynkę.
Eichi spojrzał w tym samym kierunku.
— Dobrze wiesz, że jak tam wleziemy, to się narazimy bogom — odpowiedział.
— W tej chwili mało mnie to obchodzi. Chodź.
Chwycił Eichiego za rękę i poprowadził do domku Zeusa. W środku domek nieco go rozczarował — Benedicto spodziewał się królewskiego wyposażenia i niezwykłej wygody, a zamiast tego zastał wnętrze niemal zupełnie puste, nie licząc pojedynczych skromnych łóżek i gigantycznego posągu Zeusa na środku.
— To okropne miejsce na pogaduchy. — Eichi skrzywił się, widząc posąg. — Nie podoba mi się, żeby on się na nas gapił.
— To tylko głupia rzeźba, wyluzuj!
Eichi westchnął, a Benedicto poznał, że powiedział coś głupiego. Ale nie widział innych opcji, poza jedną.
— Mamy do dyspozycji jeszcze Dwójkę — rzucił.
— Nie ma mowy! — zaprotestował Eichi gwałtownie. — To już wolę być tutaj.
— Tak myślałem.
Benedicto rozejrzał się jeszcze raz po wnętrzu domku, zastanawiając się, gdzie usiąść. Eichi rozwiązał ten problem za niego, po prostu zajmując miejsce na podłodze, więc ten ostatecznie po prostu się do niego przysiadł.
— To... — Eichi spojrzał na Benedicta wyczekująco — o czym chcesz pogadać?
— Właściwie sam dokładnie nie wiem — przyznał Benedicto.
— Ale chyba nie chodzi ci tylko o luźną rozmowę, bo inaczej moglibyśmy prowadzić ją wszędzie.
Benedicto kiwnął głową, bo to się zgadzało. Ale to wcale nie ułatwiło mu zadania. Ani to, ani fakt, że Eichi cały czas uważnie go obserwował. Przez to sam miał nieco utrudnione obserwacje, bo nie mogły przejść niezauważone. A jak na złość, ta uporczywa potrzeba wpatrywania się w Eichiego jak w ósmy cud świata nadal mu nie przeszła.
Nawet z klątwą tak nie miał. Choć mógłby się rzucić w ogień (czasem nawet dosłownie) za wszystkimi, których z jej powodu wielbił, to właściwie nigdy nie skupiał się na ich wyglądzie. A gdy poznał Eichiego, to wcale nic się w tej kwestii nie zmieniło — początkowo miał go za zwyczajnego nastolatka, tylko trochę wyróżniającego się w obozie swoją azjatycką urodą. Później, gdy uświadomił sobie, jak blisko byli, w jego głowie Eichi przeszedł z kogoś zwyczajnego do najbardziej uroczej osoby na świecie, zwłaszcza z tymi swoimi hipnotyzującymi oczami, w których trudno było rozróżnić tęczówki od źrenic. Tyle że teraz żadne z tych pojęć do Eichiego nie pasowało. Ani zwyczajny, ani tak po prostu uroczy. To znaczy nadal był uroczy, ale to słowo nie opisywało tego, co Benedicto w tej chwili odczuwał.
— Za chwilę zacznę myśleć, że ta rozmowa wcale nie ma polegać na mówieniu — odezwał się Eichi ponownie.
— Być może nie — zgodził się Benedicto.
— Nie przeszkadza mi to. Z tobą nawet cisza jest przyjemna.
Benedicto powrócił do rozmyślań. Tak, teraz, niemal jakby stał się inną osobą, wyjątkowo zwrócił uwagę na wygląd. Choć właściwie miało to miejsce już wcześniej, to dopiero teraz sobie to w pełni uświadomił. Eichi wywierał na niego hipnotyczny wpływ, pociągał jak jeszcze nikt nigdy. Tak, to o to chodziło. Benedicto też chciał więcej. Ale jak chciał to zdobyć? Jak miał wyjawić swoje pragnienia? I dlaczego teraz stracił całą odwagę?
— Właściwie to jest coś, co chcę ci powiedzieć — przemógł się wreszcie.
— Co takiego? — zainteresował się Eichi.
— Pocałuj mnie.
— O to chodziło?
Benedicto dostrzegł zdziwienie w jego oczach. Nie odpowiedział.
— Zgoda.
Eichi złapał go za ramiona, po czym przyciągnął go do siebie, by pocałować, jak to wiele razy czynił. Nie był to długi pocałunek, jakby Eichi wyczuł, że to nie wszystko. Czyli najwyraźniej znał Benedicta wystarczająco dobrze.
— Nie o to chodziło, prawda? — szepnął.
— Pamiętasz, jak mówiłeś mi, że chcesz więcej? — zapytał Benedicto równie cicho. — To teraz przyszła pora na to, żebyś dostał więcej.
— Jesteś pewien? To znaczy... Nie chcę, żeby było jak ostatnio...
— Jestem pewien.
Wyczuł wahanie w postawie Eichiego. Nie dziwił mu się, bo sam się wahał — gdyby tak nie było, już dawno pokonałby dzielące ich centymetry i wziął to, czego pragnął. Poza tym powróciły te dziwne sensacje z wcześniej i czuł wyraźnie bicie swojego serca. Czego tak się obawiał? Tego, że nie wyjdzie idealnie? Tylko że nie mogło tak wyjść, skoro żaden z nich nie miał doświadczenia.
W końcu Eichi przybliżył się. Benedicto przymknął oczy i zaraz po tym poczuł na wargach delikatny pocałunek. Teraz jednak był pewien, że Eichi się nie odsunie. Benedicto objął go i przyciągnął bliżej do siebie, a pocałunki Eichiego stały się śmielsze. Ale... Benedicta nadal coś blokowało.
— Dlatego pytałem, czy jesteś pewien — odezwał się Eichi. — Nadal nie jesteś gotowy, co?
— Ja... nie wiem. Chcę, ale się trochę boję...
Poczuł się nieco lżej, gdy to powiedział.
— Ja też. Ale chcę pokonać ten strach. — Eichi ujął twarz Benedicta w swoje dłonie. — Nawet jeśli wyjdzie źle, nie obchodzi mnie to. Chcę ciebie i tylko ciebie.
I Benedicto wreszcie mu pozwolił. Eichi natychmiast wykorzystał okazję i powoli, choć śmiało, jeszcze raz go pocałował. Ale tym razem mógł zrobić więcej. Benedicto poczuł się bardzo dziwnie, choć przyjemnie, kiedy język Eichiego zetknął się z jego językiem. Przez krótką chwilę go smakował, aż z żalem dostrzegł, że Eichi znowu się odsunął.
— Coś nie tak? — zaniepokoił się.
Ale Eichi wcale nie wyglądał, jakby coś było nie tak. Przeciwnie, uśmiechał się.
— Jadłeś masło orzechowe?
Benedicto pokiwał głową.
— A co? To źle?
— Nie, wszystko w porządku, lubię masło orzechowe. A teraz szczególnie mi zasmakowało.
Benedicto zniecierpliwiony nie pozwolił mu powiedzieć nic więcej. Zamknął jego usta pocałunkiem i pomyślał, że mógłby tak trwać w nieskończoność, tylko on, Eichi i nowo odkryta rozkosz. Nie miał najmniejszej ochoty się spieszyć, powoli, choć pewnie go odkrywał. Choć właściwie to chyba jednak powinien powiedzieć, że to Eichi dał mu się odkryć, bo czuł, że to on tu prowadził.
Wtem przypomniał sobie, że nie ma pojęcia, która godzina, a lepiej by było pojawić się przy ognisku. Z żalem postanowił skończyć na teraz. Nadal jednak był tak blisko Eichiego, że czuł na twarzy jego oddech.
— Wow — powiedział tylko. Nic innego nie przychodziło mu na myśl.
— Zgodzę się z tobą — odpowiedział Eichi. — To było wow.
— Też ci się podobało?
— Jak mogłoby mi się nie podobać?
Benedicto pomyślał, że mogłoby być wiele powodów, ale cieszył się, że nie musiał żadnej z tych opcji rozważać.
— A więc... uczyniliśmy kolejny krok — mruknął.
— Mam nadzieję, że nie ostatni.
— A jakie są następne?
— Jakie tylko zechcesz.
Benedicto na razie nie miał żadnych planów w tym temacie. W tej chwili wystarczało mu to, co było teraz, chociaż nie wykluczał możliwości, że za pewien czas się to zmieni. Ale nie chciał myśleć zbyt wiele o przyszłości, wolał nacieszyć się obecną chwilą.
— Naprawdę nie masz pojęcia, jak się cieszę, że klątwa mi już nie przeszkadza — powiedział. — Bo dopiero teraz odkrywam, jak dobrze jest kochać.
— Ja też. — Eichi wtulił się w pierś Benedicta. — Rok temu nie przypuszczałem, że będę mieć chłopaka. I to jeszcze syna Afrodyty.
— A co, coś jest nie tak z synami Afrodyty?
— No wiesz... Zwykle nie widzą nic poza czubkiem własnego nosa. Ale ty jesteś inny. Nigdy nie spotkałem kogoś, kto mógłby się z tobą równać.
Benedicto za to nigdy nie przypuszczał że ktokolwiek będzie wobec niego taki czuły. Klątwa uczyniła z jego życia piekło, przez które nie umiał znaleźć sobie przyjaciół — każdy miał go za dziwaka, który albo znikąd zacznie nienawidzić, albo zadurzy się bez kontroli. W Obozie Herosów wcale nie miał nadziei na zmianę i tylko czekał na moment, w którym Bogu ducha winny heros stanie się ofiarą tego okropnego czaru. Ale Eichi nie przejął się klątwą. Przyjaźnił się z nim pomimo niej. I to dzięki niemu byli tu i teraz, zamknięci razem w domku Zeusa, ciesząc się nawzajem swoją obecnością.
— A w sumie to powiedz, Eichi, kiedy uświadomiłeś sobie, że jestem, jak to ująłeś, inny?
Eichi odpowiedział dopiero po chwili.
— Od samego początku wiedziałem.
— Naprawdę?
— Gdy cię pierwszy raz zobaczyłem, miałem ochotę cały czas się na ciebie gapić — wyznał. — Od początku zawróciłeś mi w głowie.
— A ja za to zapierałem się, że między nami romansu nie będzie... — Benedicto uśmiechnął się na to wspomnienie. — Chyba przeczyłem samemu sobie.
— To dawne dzieje...
Eichi zamilkł, a Benedicto nie czuł potrzeby, by przerywać ciszę. Miał ochotę tu przesiedzieć tak całą noc, tuląc w ramionach miłość swego życia, ale wreszcie przypomniał sobie o ognisku, które miało być nawet nie wiedział za ile czasu, ale w końcu wypadałoby się zorientować. Wspomniał o tym Eichiemu, a ten z ociąganiem wstał; Benedicto po chwili do niego dołączył. Opuścili domek Zeusa, mając nadzieję, że nikt ich nie dostrzegł i udali się spacerkiem w kierunku amfiteatru.
— Wiesz co, marzy mi się taka przyszłość, w której to my będziemy decydować o tym, co o której godzinie robimy — powiedział Benedicto. — Taka, w której będę cię mieć na zawsze.
— Kiedyś taką będziemy mieć — obiecał Eichi. — Ale póki co musimy wrócić do rzeczywistości. Na ognisko, a potem chyba rzeczywiście pójdę spać.
— Naprawdę? Zrobisz to dla mnie?
— Nie tylko dla ciebie. Chyba przede wszystkim dla siebie. Jeśli mamy mieć dobrą przyszłość, to muszę mieć siłę, żeby się uczyć. — Tu zrobił pauzę. — A właśnie, znalazłeś korepetytora?
Po tym pytaniu Benedicto wywnioskował, że gdy wszedł z Marcusem do świetlicy, to Eichi albo się bardzo intensywnie uczył, albo już spał, skoro ich nawet nie usłyszał.
— Na szczęście tak — odpowiedział. — Marcus zgodził się, żeby mi pomóc.
Eichi wcale nie wyglądał na aż tak zaskoczonego tą wiadomością, jakby można się spodziewać.
— Właściwie chciałem ci zaproponować, żebyś do niego poszedł... — A więc to Marcus krył się za tym „nieważne" sprzed paru godzin. — Ale pomyślałem sobie, że jak mu powiesz, że to ja cię do niego wysłałem, to pogrzebiesz swoje szanse u niego.
— Rzeczywiście to mogłoby stanowić problem. Ostatecznie Andrew mi o nim powiedział, chociaż uznał, że jestem szalony.
— A nie jesteś?
— Szaleję tylko na twoim punkcie. Tak poza tym jestem całkiem zdrowy na umyśle. — Przerwał na moment. — No, prawie — dodał z namysłem. — W każdym razie nie jestem szalony. To ty mówiłeś, że zwariowałeś — przypomniał.
— No tak, racja — zorientował się Eichi. — Mam robić za tego mądrego, a ci mądrzy to zawsze wariaci. Taki już mój los.
Benedictowi bynajmniej nie przeszkadzało chodzenie z wariatem.
~~~~
Well, robi się powoli ta fabuła, dla której czyta się romanse zahaczające o erotykę XD Anyway, moje gołąbeczki pocałowały się po francusku ( ͡° ͜ʖ ͡°) Mogłabym umierać w spokoju, gdyby nie fakt, że cały arc mi się tu wysmażył i ciągnę go już powoli ósmy rozdział (nie, nie wiem, ile ostatecznie zajmie, a ten tu rozdzialik to drugi z tego arcu). Ale mam nadzieję, że jednak ten ff nie wyjdzie mi na 100k słów xD To nie NW. Chociaż im dalej w las, tym bardziej jest to prawdopodobne xD
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top