XVIII Nie odpuszczę

Przez kolejny tydzień Benedictowi jakimś cudem udało się skutecznie unikać Eichiego, który nie wiedział, na czym polegał jego sekret i niezwykle go to frustrowało. Zaczynał podejrzewać, że Benedicto po prostu każdego prosił o ukrywanie jego obecności i tylko jeden Ian był dość złośliwy, by wyłamać się z tego schematu. Chociaż... być może był ktoś jeszcze.

Niby od niechcenia zaczął się przechadzać niedaleko Dziewiątki. I nie na próżno: niedługo z domku Hefajstosa wyszła Lizzie Jones, wścibska dwunastolatka chcąca wyjść na poważną i dorosłą. Idealnie. Przez chwilę Eichi trzymał się na dystans, żeby nie wyglądało na to, że specjalnie na nią czekał, chociaż nie wiedział, czy to ma sens, bo założył się, że sama Lizzie nie miałaby skrupułów przed śledzeniem ludzi. Ale gdy już miała wejść do kuźni, postanowił przejść do działania.

— Co za niespodzianka! — zawołał. — Lizzie!

Lizzie odwróciła się, a na jej nie do końca dobrze umalowanej twarzy pojawił się wyraz zaciekawienia.

— Też szedłeś do kuźni? — zdziwiła się. — Nie wiedziałam, że cię to interesuje, Eichi.

— Właściwie to mogłoby mnie zainteresować, gdybym zechciał — przyznał. Tak, kilka razy nawet przeszło mu to przez głowę, gdy potrzebował zrobić coś nowego. — Ale właściwie to szukałem ciebie.

— Mnie? — Lizzie wydawała się zachwycona. Och tak, kochała uwagę! — A o co chodzi?

— Bo widzisz... Wiem, że interesujesz się tym, co dzieje się w obozie — zaczął. — No i chciałbym cię o coś zapytać...

— Chcesz wiedzieć, gdzie jest Benedicto? — domyśliła się. — Słyszałam, jak ludzie o nim rozmawiali.

— A co dokładnie słyszałaś?

— No wiesz, uważali, że Benedictowi już coś odwaliło i ma jakąś obsesję na punkcie tego, żeby się z tobą nie spotkać.

Ach, tak. Czyli miał rację.

— No i już twierdzili, że doprowadza ich do szału, ale z drugiej strony bawi ich to, jak ganiasz po całym obozie i go szukasz, więc nic ci nie chcą powiedzieć.

— A ty go nie widziałaś?

— Nawet przez moment. — Lizzie pokręciła głową. — Może bał się, że ci powiem...

— A powiedziałabyś?

— Być może.

Eichiemu przemknęło przez głowę, że mogła wiedzieć więcej, niż mówiła, ale i tak teraz był odrobinę mądrzejszy. Tymczasem Lizzie przyglądała mu się badawczo.

— Nie zachowujesz się jak syn Ateny — stwierdziła.

— A ty nie zachowujesz się jak córka Hefajstosa — odparł Eichi. — Jesteś taką plotkarą, że bardziej pasowałabyś do Afrodyty.

— Powiedział ten, co właśnie to wykorzystuje. — Lizzie uśmiechnęła się nieco ironicznie. — Ale skoro ci pomogłam, to jak już Benedicto będzie twoim chłopakiem, to masz mi powiedzieć.

— Co?! Niby dlaczego? Zresztą już ci mówiłem, że Benedicto nie jest moim chłopakiem! I... raczej nim nie będzie. — Ta myśl już po raz któryś nieco go zasmuciła. — No nic... Dzięki, Lizzie.

Pomachał jej i odszedł, zanim zdążyła jeszcze coś odpowiedzieć. Zastanawiał się, czy mogła jednak widzieć Benedicta i mu o tym nie powiedzieć. To byłoby nawet w jej stylu... Chcieć poczuć się ważną osobą, która może wybiórczo podsuwać innym informacje. Ale i tak, jeśli nie kłamała, to Benedicto gdzieś musiał być! Nie opuścił Obozu Herosów. A musiały być miejsca, w których go widziano. Nawet jeśli jadał posiłki osobno, to gdzieś musiał spać. Jeśli nie postanowił połączyć się z naturą i sypiać w lesie, to w takim razie musiał wracać do domku Afrodyty! To znaczy, że dopadnie go najpóźniej wieczorem.

Przez cały dzień powracał w okolice Dziesiątki, gdzie póki co nie zastał Benedicta, ale parę innych dzieci Afrodyty już tak. Ujrzał również jedną z bliźniaczek Juel. Powstrzymał się przed oceną, która z nich to była, aż do momentu, gdy przyjrzał się bransoletce. No oczywiście. Stella. Odszedł kawałek, by nie musieć z nią rozmawiać, ale ona go zauważyła i chyba nie chciała dać mu spokoju.

— Nie myśl sobie, że zrobisz ze mnie idiotkę — odezwała się.

— Nie potrzebujesz mojej pomocy, żeby zrobić z siebie idiotkę — odparował. — Tylko ty po prostu nie potrafisz pomyśleć przez chwilę i zostawić ludzi w spokoju.

— Zabawne, że teraz mi podskakujesz — stwierdziła. — Wcześniej nie byłeś taki mądry.

— Ty też nie, skoro myślałaś, że mnie uwiedziesz.

— Benedicto jest innego zdania. — Stella uśmiechnęła się słodko. — Biedaczek.

Odeszła i dobrze, że to zrobiła, bo Eichi mógłby znowu stracić nad sobą panowanie, a na to nie miał ochoty. Zwłaszcza że w każdej chwili mógł zjawić się Benedicto, a jeśli chciał go do czegokolwiek przekonać, musiał zachować spokój.

Jeszcze zanim nadszedł wieczór, wreszcie, po tylu dniach, jego oczom ukazał się Benedicto, zmierzający do swojego domku. Jego widok wydał się Eichiemu niemal nierealny; jeszcze wczoraj tak dobrze się przed nim chował, a teraz był tu, tak po prostu! Jakim cudem to było możliwe? Jak w ogóle Eichi nie mógł wpaść na szukanie go w domku wcześniej?

Właściwie... Przeszło mu to przez myśl, ale tego nie zrobił. I zorientował się, dlaczego. Bał się tej konfrontacji. Bał się tego, co jeszcze Benedicto powie, że straci swoją ostatnią szansę. I nagle ten strach powrócił ze zdwojoną siłą. Może jednak powinien się wycofać? Uciec? Miał jeszcze chwilę, by to zrobić.

Ale jego ciało nie zgodziło się z mózgiem. Gdy Benedicto znalazł się wystarczająco blisko, Eichi zaszedł mu drogę. Syn Afrodyty spojrzał na niego niechętnie.

— Hej — przywitał się nieśmiało Eichi.

— Hej? — powtórzył Benedicto, wyraźnie poirytowany. — Po tym wszystkim myślisz, że zwykłe „hej" wystarczy?

Eichi wziął głęboki wdech. Zaczęło się okropnie i musiał się bardzo postarać, by również się tak nie skończyło.

— Nie — przyznał. — Nie wystarczy.

— To zejdź mi z drogi — prychnął Benedicto. — Nie chcę cię widzieć.

— Zaczekaj! — zaprotestował Eichi. — Chcę ci to wszystko wytłumaczyć!

— A niby co? Nie obchodzi mnie to, odczep się ode mnie wreszcie! Śledzisz mnie po obozie, wszystkich wypytujesz i nie pomyślałeś, że może chcę mieć spokój? Mam tego naprawdę dość!

— Wysłuchaj mnie choć przez chwilę — poprosił. — Tylko ten jeden raz. Jeśli po tym nadal nie będziesz chciał ze mną rozmawiać, to dam ci spokój. Ale nie odpuszczę, póki ci wszystkiego nie powiem.

— Obiecujesz, że po wszystkim już nie będziesz mnie dręczyć?

Eichi bardzo nie chciał się zgodzić. Ale zrozumiał, że nie ma innego wyjścia.

— Obiecuję.

Usłyszawszy to, Benedicto dał się poprowadzić nieco dalej. Znaleźli się wkrótce przy stawie kajakowym, który Eichi w myślach zawsze nazywał jeziorkiem. Tam, gdzie rozmawiali ze sobą po raz pierwszy... Serce ścisnęło mu się z żalu na to wspomnienie. Benedicto również na nie zerknął, a po jego oczach Eichi domyślił się, że musiał myśleć o tym samym. W końcu jednak skupił się na Eichim, ale nie patrzył mu w oczy.

— Więc? — zapytał jego buty. — Co takiego ważnego chcesz mi powiedzieć?

— Nie wiem, od czego zacząć — przyznał Eichi. — Chyba od tego, że chociaż pewnie mi nie uwierzysz, to przysięgam, że mówię prawdę. Wtedy, gdy się pokłóciliśmy, to naprawdę nie kłamałem. Gdy odszedłeś rano, Stella mnie zagadnęła, a ten pocałunek... Nigdy w życiu go nie chciałem. Nawet nie masz pojęcia, jakie to było dla mnie niekomfortowe. Ale zaskoczyła mnie tak, że dopiero po chwili zdobyłem się na to, żeby ją odepchnąć i wytknąć jej to wszystko.

— A ja mam ci wierzyć, bo?

— Bo Stella od początku do końca to ukartowała i to ty byłeś jej celem. — Eichi przypomniał sobie, jak wtedy, gdy go zaczepiła, patrzyła ponad jego ramieniem. Oczywiście musiała wtedy szukać wzrokiem Benedicta. — Specjalnie to zrobiła, żebyś to widział i pomyślał sobie wszystkie najgorsze rzeczy.

— Skąd to wiesz? Powiedziała ci? — W głosie Benedicta wyraźnie brzmiała kpina.

— Prawie. Wiem to od Belli.

— Skoro to siostra Stelli, to skąd pomysł, że mówiła prawdę? Wiesz, to wszystko wydaje mi się naprawdę bez sensu! Ciągle mi powtarzasz tę historyjkę, ale skąd mam wiedzieć, że to prawda? Że nie wciskasz mi kitu?

— A po co bym miał?

— No nie wiem, może robienie ze mnie durnia nadal ci się nie znudziło!

— Nie robię z ciebie durnia!

— Tak? A kto nazwał mnie głupim? Ty!

— Wcale nie miałem tego na myśli! — zaprotestował Eichi. — Naprawdę, wcale tak nie uważam! Ja... przepraszam. Powiedziałem to w gniewie... Byłem kompletnie wytrącony z równowagi przez to wszystko.

Benedicto nie odpowiedział, ale Eichi nie wiedział, czy uznać to za dobry znak, czy wręcz przeciwnie. Póki co ta rozmowa zmierzała w fatalnym kierunku. A nie miał już pojęcia, jak przekonać Benedicta do zmiany zdania.

— Jeśli masz mnie nienawidzić — odezwał się znowu Eichi — to chociaż nie za to, czego nie zrobiłem, proszę.

Benedicto w końcu uniósł głowę. Ich oczy się spotkały.

— Dobrze wiesz, że to nie ma żadnego sensu — odpowiedział. — Wiesz... Już nawet przestaję być zły. Ale co z tego? Klątwa dobrze wie, co robi. Jesteś dla mnie najgorszą osobą. Nawet jeśli nie Stella, to wkrótce wydarzy się coś jeszcze. Coś gorszego. Ja znowu sobie narobię nadziei, a ty co? W końcu na pewno wbijesz mi nóż w plecy.

Eichiemu serce zabiło mocniej. Chociaż już się tego domyślał, to jednak teraz usłyszał to prosto z ust Benedicta. Był dla niego najgorszą osobą. Czyli klątwa naprawdę uderzyła.

— Nie wbiję — niemal szepnął. — Bo widzisz... Wiem, dlaczego tak boli cię moja obecność.

Benedicto mu nie przerywał. Teraz chyba sam był ciekaw, co Eichi zrobi. A on, choć doskonale wiedział, co chciał powiedzieć, jakoś nie umiał się na to zdobyć. I nie mógł dłużej patrzeć na Benedicta. Odwrócił wzrok. I zaraz po tym skarcił się w duchu za tchórzostwo. To były tylko dwa słowa. Które musiał powiedzieć, zanim Benedicto zupełnie przekreśli ich znajomość. Zacisnął zęby. I powoli odwrócił głowę. Spojrzał Benedictowi w oczy. Zasługiwał na prawdę.

— Kocham cię.

Na twarzy Benedicta zagościł nieodgadniony wyraz. Coś pomiędzy głębokim szokiem a zakłopotaniem. Ale Eichi nie znalazł tam gniewu, co wziął za dobry znak. Może... może jednak miał szansę? Może jeszcze nie wszystko było zrujnowane? Tylko teraz... co miał zrobić? Czekać na odpowiedź Benedicta? Coś jeszcze powiedzieć? A może...

Tak, to właśnie to musiał zrobić. Sięgnął rękami do twarzy Benedicta i przyciągnął go do siebie. Benedicto otworzył szeroko oczy, ale Eichi widział to tylko przez moment, bo zaraz potem swoje zamknął. Zdał się zupełnie na instynkt. Jeśli miłość miała okazać się silniejsza od klątwy, to on miał się o tym zaraz przekonać.

Złączył wargi Benedicta ze swoimi. Jakaś część jego mózgu nie dowierzała, że to zrobił, ale drugiej bardzo się to podobało. A ta trzecia, która zachowała jeszcze resztkę zdrowego rozsądku, powiedziała mu, żeby nie przeciągał struny. Z wielkim żalem jej posłuchał i odsunął się nieco, choć nadal obejmował dłońmi twarz Benedicta. O ile wcześniej nie był pewien, jakie emocje wyrażała, to teraz zdecydowanie był to szok.

— Eichi... — wyjąkał Benedicto.

Dźwięk własnego imienia sprawił, że Eichiemu zaszkliły się oczy.

— Od dawna chciałem to zrobić — wyznał.

Benedicto milczał. Każda sekunda ciszy była dla Eichiego wręcz nieznośna. Niech coś zrobi! Powie coś, krzyknie, może nawet go uderzyć! Albo i odejść. Ale to milczenie było najgorsze. Przez nie już resztę uwagi poświęcił sercu tłukącym mu się w piersi.

I wreszcie Benedicto coś zrobił. Eichi poczuł delikatne dotknięcie na policzku — Benedicto otarł łzę, która po nim spłynęła.

— Nie chcę, żebyś przeze mnie płakał — powiedział.

— A ze szczęścia?

— Na to chyba mogę pozwolić.

Ostatnie słowa wypowiedział szeptem, tak cichym, że Eichi dosłyszał go wyłącznie przez fakt, że Benedicto znalazł się tak blisko. Tak blisko, jak nie dopuściłby nikogo innego. Z ochotą odwzajemnił drugi pocałunek.

Tym razem się nie spieszyli. Z każdą chwilą coraz śmielej się sobą rozkoszowali, a Eichi nawet nie myślał o ukryciu łez. Bo na te Benedicto pozwolił. I chociaż go nie widział, to czuł jego silne ręce obejmujące go w pasie. Zresztą on sam też go obejmował, jakby bał się, że Benedicto mu ucieknie. Ale w rzeczywistości się nie bał. Teraz już niczego się nie obawiał. Już nie był sam.

Po wieczności znowu ujrzał oczy Benedicta, niemal tak ciemne jak jego własne. Uśmiechnął się szeroko.

— Miłość w czasach klątwy nie jest łatwa — powiedział. — Ale się nam udało.

— Mam gdzieś tę klątwę — oświadczył Benedicto. — Nie pozwolę, by stanęła nam na drodze. — Zamilkł na chwilę. Eichi go nie poganiał. — Przepraszam za to, co ci nagadałem. Bałem się, że te wszystkie rzeczy mogą się okazać prawdą i dlatego... Jest mi teraz strasznie głupio. Jak mogłem cię posądzać o to wszystko?

— Cieszę się, że już tak nie myślisz.

— Nie... Ale jest jeszcze jedno, co chcę powiedzieć. Znaczysz dla mnie więcej niż ktokolwiek inny, wiesz? Naprawdę. Byłeś przy mnie, gdy inni się ze mnie śmiali. I nawet teraz... Nie zrezygnowałeś ze mnie. Dziękuję.

Benedicto przytulił jeszcze raz Eichiego, a ten z ochotą odwzajemnił uścisk. Ponad ramieniem syna Afrodyty dostrzegł taflę wody. O tak. Tu się wszystko zaczęło. I wtedy, i teraz. Afrodyta dobrze wiedziała, co robiła, gdy uznała Benedicta właśnie tutaj. Poprawnie odczytała znaki.

Ujrzał słońce chylące się ku zachodowi.

~~~~

TO TA SCENA!!! Przy niej wyłączyła mi się niemal zdolność pisania po polsku i nieomal doprowadziłam do tego, że wyglądała mniej-więcej tak: adgfhjtuy5t4wgrht XD A przy okazji zafiksowałam się na piosenkę z dzieciństwa xd ALE TAK, TERAZ BENEICHI IS A THING!!!


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top