XLVIII Wróciłem
Choć Eichi bardzo chciał przynajmniej chwilę pospać, myśli dręczące go przez cały lot nie zamierzały mu na to pozwolić.
Co rusz żałował, że jednak nie naciskał bardziej ojca do wyjawienia przez iryfon tego, co miał mu do powiedzenia. Oszczędziłby sobie całej tej podróży do miejsca, z którego tak bardzo chciał uciec, choć uświadomił sobie to dopiero, gdy je opuścił. Gdy zobaczył, że to nie tam należał. Chociaż nie tylko to go martwiło. Obawiał się, że potwory nie spuszczą z niego oka, co by oznaczało, że cały ten czas będzie musiał albo spędzić w domu, albo walczyć. No i była jeszcze jedna rzecz...
Mimo że ojciec nie miał nic przeciwko dodatkowemu gościowi, a do tego w wolnych chwilach Eichi zrobił Benedictowi ekspresowy kurs nie pogubienia się w jego ojczyźnie, to jednak nie zmniejszyło to zbytnio jego obaw. Nie miał bowiem zbytnio czasu, a poza tym słuchanie o Japonii było czymś zupełnie innym niż przybycie tam. Nie wiedział, czy sam był na to gotów, choć spędził tam większość życia, a co dopiero Benedicto, który nie wyściubił nosa poza Zachód.
Zerknął na syna Afrodyty i poczuł lekkie ukłucie zazdrości, widząc, że ten się tym tak nie przejmował i zdołał zasnąć. Też by chciał być taki spokojny... Tak bardzo chciałby wiedzieć, czego się spodziewać...
Oparł głowę o siedzenie i przymknął oczy z nadzieją, że wreszcie zaśnie.
Eichi nie był pewien, czy zasnął, ale zorientował się, że nareszcie dotarli do Tokio. Oznaczało to mniej-więcej tyle, że musiał wreszcie wrócić do rzeczywistości, co niezbyt mu się podobało. Oczywiście był pewien, że na lotnisku angielski dobrze znali, ale chyba jednak wolał sam załatwić formalności i nie zostawiać ich Benedictowi. Nie zmieniało to faktu, że tylko w połowie myślał o tym, co się wokół niego działo, bo spora część jego uwagi skupiała się na żołądku zawiązanym w supeł. Czym do diabła stresował się aż tak?
— Strasznie tu tłoczno — zauważył Benedicto. — Nie obawiasz się, że się zgubimy?
— Właściwie bardziej obawiam się, że się nie zgubimy — odparł Eichi. — Ale dobra... Tata mówił, że będzie na nas czekać przed lotniskiem... Tylko teraz musimy go wypatrzyć w tym chaosie.
— Prędzej chyba on wypatrzy nas.
Może i nieco się wyróżniali przez samego Benedicta i fakt, że Eichi miał na sobie żarówiastą kurtkę, ale wcale nie odcinali się aż tak, jakby mogli sobie tego życzyć.
— Jeśli go nie znajdziemy, to najwyżej sami pojedziemy do Shibuyi — zadecydował Eichi. — Mam trochę pieniędzy...
— Tu jest chyba jeszcze gorzej niż w Nowym Jorku... Więc chyba to nie byłby dobry pomysł się włóczyć samopas.
W tej kwestii Benedicto miał rację, bo Eichi ostatni raz był tu jako dziecko, a poza tym w takich miejscach jak to szybko tracił pewność siebie i chociaż byliby w stanie dotrzeć do metra, tam mógłby coś źle odczytać i pojechaliby na zły koniec miasta.
— Też jednak wolałbym tego uniknąć. Skoro tu już jesteśmy, lepiej znaleźć ojca i na spokojnie dojechać do domu... Zwłaszcza że już padam z nóg.
Podążali przed siebie, rozglądając się wokół, ale po tym, w jaki sposób Benedicto patrzył na wszystko i wszystkich, Eichi poznał, że nie będzie zbytnio pomocny.
— Wszyscy wyglądają tu tak samo — jęknął syn Afrodyty w którymś momencie. — Jak mamy znaleźć tu twojego tatę?
— Wcale nie wyglądają tak samo — zaprzeczył Eichi. — Tylko ci się tak wydaje.
— Trudno mi w to uwierzyć...
— To nie jest aż takie trudne, żeby nas rozpoznawać, tylko trzeba się przyzwyczaić. Ale może w takim razie lepiej będzie, jak zrobię tak. — Złapał go za rękę. — Trzymaj się mnie i nie puszczaj.
Mógł założyć się, że Benedictowi nie przeszkadzał taki obrót sytuacji. Teraz, czując się odrobinę bezpieczniej, Eichi wrócił do przeczesywania wzrokiem okolicy i wreszcie zdawało mu się, że znalazł ojca. Pociągnął Benedicta w stronę mężczyzny stojącego na uboczu, a gdy znaleźli się wystarczająco blisko niego, upewnił się, że to w istocie był on. Masashi Yokoyama, w swojej nieśmiertelnej kolorowej czapce i oczywiście zielonej kurtce, był tam i na nich czekał.
Wtem coś nie pozwoliło Eichiemu iść dalej. Benedicto zorientował się dopiero po chwili, ale też się zatrzymał. Dostrzegł, że Eichi nie spuszczał wzroku z ojca, jakby jego widok go zahipnotyzował. On za to chciał się ruszyć, ale nie umiał i tak tylko stał w miejscu. To się działo naprawdę. To nie był żaden sen. Naprawdę był w Tokio i naprawdę widział ojca. Po sześciu latach rozłąki oto stali twarzą w twarz.
— Coś nie tak? — zapytał cicho Benedicto.
— Nie... To znaczy...
— Śmiało.
Benedicto popchnął go lekko, a to zachęciło Eichiego do pokonania reszty odległości dzielącej ich od Masashiego. Zatrzymał się wystarczająco blisko ojca, by przyjrzeć mu się dokładniej. Chociaż przez te wszystkie lata widywał go przez iryfon, to niewyraźne połączenia w tęczy nie mogły powiedzieć mu wszystkiego. Natychmiast uderzyło go to, że ojciec wyglądał na dużo starszego, jakby minęło znacznie więcej czasu, a także był chudszy, niż Eichi go zapamiętał. Nie był jednak pewien, czy w istocie tak było, czy po prostu mu się wydawało. Poza tym była jeszcze jedna rzecz, której przez iryfon nie był w stanie zobaczyć. Teraz mógł spojrzeć mu w oczy bez zadzierania głowy do góry.
Tyle czasu minęło... A on nagle poczuł się, jakby znowu był małym chłopcem, którego ojciec jak zawsze odbierał ze szkoły.
— Wróciłem — powiedział.
Postąpił jeszcze kilka kroków i uściskał ojca, a ten po chwili odwzajemnił ten gest. Trwali tak przez chwilę, aż Masashi odsunął się, ale nadal trzymał Eichiego za ramiona.
— Ależ ty wyrosłeś...
Wtedy Eichi dostrzegł, że nie tylko nie musiał zadzierać głowy, ale i przerósł ojca, a mimo że różnica wzrostu wcale nie była jakaś duża, zdziwiło go to. Nigdy nie sądził, że właśnie tak będzie.
— Tyle lat minęło — wymamrotał. — Tęskniłem za tobą.
Ojciec nie odpowiedział, ale jego spojrzenie mówiło wszystko.
Stali tak jeszcze przez chwilę, jakby obaj zapomnieli, co tu właściwie robili. Jeśli chodzi o Eichiego, to niemal faktycznie tak było. Otrzeźwił go dopiero ostry podmuch lodowatego wiatru, przez który mimowolnie się wzdrygnął.
— Zimno tutaj...
— Racja, racja — pan Yokoyama również się zreflektował. — Chodźmy już do auta, będzie cieplej.
Gdyby nie radio, w samochodzie przez całą drogę panowałaby kompletna cisza. Eichiemu to odpowiadało, bo wcale nie kwapił się do rozmowy z którymkolwiek ze współpasażerów. Nawet nie wiedział, o czym mógłby rozmawiać, a poza tym cała ta sytuacja z każdą chwilą stawała się coraz bardziej niezręczna. Tak bardzo chciał wiedzieć, po co ojciec go tu ściągnął, ale wiedział, że w trakcie drogi niczego się nie dowie, bo to nie różniłoby się wiele od iryfonu.
Za to towarzystwo Benedicta chyba po raz pierwszy, odkąd się poznali, bardziej go krępowało, niż mu pomagało. Nie był pewien, dlaczego, ale być może chodziło o to, że martwił się pierwszym osobistym spotkaniem spotkaniem swojego ojca i chłopaka, bo takie sytuacje zawsze były stresujące. W głowie kotłowało mu się milion pytań. Jak się dogadają? Czy ojciec polubi Benedicta? Czy na pewno w pełni zaakceptował fakt, że nigdy nie ujrzy Eichiego w towarzystwie dziewczyny? Bo w końcu zapewnienia słyszane przez iryfon nie mogły się równać z osobistą reakcją.
Fakt, że Benedicto niezbyt rozumiał japoński, bynajmniej nie pomagał. Co prawda czasami Eichiemu zdarzało się uczyć go słówek, jednak rozmowy syn Afrodyty w tym momencie nie byłby w stanie samodzielnie prowadzić. Prawdę mówiąc, Eichi mógłby go nawet nauczyć więcej, ale nigdy nie spodziewał się, że pojadą razem do Tokio i to tak szybko. W związku z tym przed wyjazdem zdążył mu wyłożyć tylko kilka najbardziej podstawowych zwrotów, ale widział po Benedikcie, że ten niezbyt łapał. To mogło stanowić problem w komunikacji z ojcem, który co prawda znał angielski na tyle, żeby z kimś rozmawiać, ale jednak nie był w nim szczególnie biegły. Eichi czuł, że skończy w roli tłumacza, a to, szczerze mówiąc, niezbyt mu się uśmiechało. Czasem żałował, że jego ojczystym językiem nie był angielski albo już chociaż francuski, który Benedicto rozumiał dzięki swojej boskiej matce, bo wtedy chociaż z tym byłoby łatwiej...
Ale cóż, nie mógł mieć wszystkiego.
Chociaż, po prawdzie, teraz nie bardzo miał cokolwiek poza stresem. Nawet snu, bo ten nie chciał do niego przyjść... O tak, teraz marzył tylko o tym, żeby zakopać się pod kołdrą i iść spać. Ale jeszcze musiał znieść trochę jazdy... Zapatrzył się w wielkomiejski obraz za szybą... Głowa mu opadła...
Ktoś potrząsnął jego ramieniem. Eichi otworzył oczy i dopiero po chwili zorientował się, że stanęli. To znaczy, że musieli dotrzeć na miejsce. Ziewnął głośno i dopiero po tym wysiadł z auta, by dołączyć do ojca i Benedicta. Zauważył spojrzenie syna Afrodyty, w którym zdawało mu się, że dostrzegł cień niepokoju, a także ojca, które wyrażało coś pomiędzy szczęściem i smutkiem. Westchnął i ruszył za nimi.
Z każdym krokiem narastało w nim dziwne poczucie ciężkości. A przecież to tylko powrót do domu! Do domu, gdzie przecież powinien się poczuć dobrze... Sytuacji nie poprawiła podróż windą na dziewiąte piętro. Dziewiąte... Tak jak dzień jego urodzin. I czy równie pechowe?
Cóż, skoro miał poznać tu jakieś straszne wieści...
Z mocno bijącym sercem przekroczył próg mieszkania.
~~~~
Zmieniamy na chwilę miejsce akcji, bo Obóz Herosów to nuda powoli xD Łelkom tu Dżapan XD
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top