Rozdział 7. Co dalej? - czyli niewyjaśniona tajemnica cz. 2

Szłam wąską ścieżką do lasu. Śnieg padał. Grube płatki białego puchu wplątywały mi się we włosy, spadały na pelerynę. Było mi zimno. I to jeszcze jak! Mróz a ja tylko mam pelerynę. Głupio zrobiłam, nie biorąc czegoś cieplejszego, ale wstąpiła we mnie rozpaczliwa determinacja. Nie tyle chciałam o ile musiałam. Zbyt długo czekałam na odkrycie ich sekretu i napewno się nie poddam.

Było już bardzo późno. Spojrzałam w niebo.
— Księżyc w pełni — szepnęłam sama do siebie.
Rzeczywiście na trochę zachmurzonym niebie górował piękny księżyc. Przyjemnie tak popatrzeć, ale niedługo zjawią się chłopcy. Mniej więcej o tej porze się zjawiali.

Tuż przy lesie schowałam się za jakimś krzakiem. Musiałam czekać, chociaż wolałam od razu przystąpić do akcji. Skuliłam się i szczelniej owinęłam peleryną. Moje ręce powoli zaczęły robić się coraz bledsze. Na policzkach wystąpiły mi krwiste rumieńce. Mimo wszystko wytrzymywałam. Zaczęłam myśleć. Sama nie wiem o czym...

35 minut później...

Dalej siedzę za tym krzakiem. Śnieg przysypał mnie zupełnie. Nie wzięłam różdżki, niestety. Nie mogę wskrzesić małego płomyczka ognia. Było mi tak zimno... Skoro jednak się tak wykopałam, to muszę brnąc dalej, bez względu na wszystko...
Poruszyłam się lekko i natychmiast syknęłam. Po pierwsze dlatego, że nogi mi zdrętwiały a po drugie to, czy znacie to uczucie, gdy wsadziliśmy na długo rękę w śnieg? To strasznie przeszkadza a już szczególnie, że cała się tak czułam.
Ubranie miałam mokre. Już nie wspominając o pelerynie!....
Chciałam się podnieść, ale usłyszałam;
— Ej! Chodźcie szybciej. Jest zimno, jak nie wiem co!
To ewidentne był głos Jamesa. Nareszcie przyszli!
Wiedziałam, jak cztery postacie idą ścieżką w dół. Potem zagłębili się w las.
Nie mam pojęcia jak, ale podniosłam się. Może ruch pomoże mi się, choć minimalnie rozgrzać?
Ogarnęłam włosy z twarzy i powoli ruszyłam za nimi...

Nieco później...

Idę. Wciąż idę w kopnym śniegu. Tracę siły, lecz determinacja mnie nie opuszcza. Staram się nie tracić Huncwotów z oczu. Okazało się, że śnieg w tej sytuacji jest moim sprzymierzeńcem i wrogiem.
Nie było już problemu, że nadepnę na jakąś gałąź. Problem jest jednak taki, że potykałam się i upadałam...

Po długiej wędrówce chłopcy wreszcie przystanęli. Szybko schowałam się za jakimś drzewem. Usłyszałam cichą rozmowę;
— Dobra wy idźcie i pomóżcie mu, a ja to załatwię.
— Dlaczego ty?
— Rogacz! To nie jest miejsce ani czas na tego typu sprzeczki.
James coś mruknął i trzy postacie zniknęły.
Wzięłam głęboki wdech i wyjrzałam. Po sylwetce poznałam Syriusza, który skierował się w głąb ścieżki. Reszta gdzieś zniknęła, więc nie pozostało mi nic innego jak iść za Łapą.
A co jeśli to on jest kluczową postacią? A może to jednak Remus? Wszystko mi się już miesza...

10 minut późnej...

Uparcie idę z Syriuszem. Nie wiem, ile czasu minęło... Nie czuje już nóg ani rąk..

Przez przypadek potknęłam się. Próbowałam złapać równowagę, ale runęłam w zaspę. Próbowałam się podnieść. Jednak nic to nie dało. Byłam strasznie obolała.
Po kilkuminutowym wysiłku podciągnęłam się i oparłam o pień drzewa... Cicho westchnęłam. Wyprostowałam się i przeszłam kilka kroków kiedy...
— Aaa! — wrzasnęłam.
Jakaś niewidzialna siła poderwała mnie do góry w taki sposób, że zawisłam na drzewie..

Gwałtownie omiotłam wzrokiem najbliższą okolicę.
— Black, masz zdjąć mnie stąd! — chciałam groźnie warknąć, ale wyszedł mi tylko pisk.
— Po nazwisku to po pysku moja droga — Syriusz wyłonił się z ciemności i uśmiechnął ironicznie.
— Masz zdjąć mnie stąd — syknęłam.
— Najpierw chce wiedzieć, co tu robisz?
— A co ty tu robisz? — warknęłam
— Śledziłaś mnie?
— Nie — odparłam szybko.
— To, co tu robisz?
— Nic.
Ta dyskusja nie miała żadnego sensu. Po wisiałam tak jeszcze chwilę, bo on się musiał "namyślić". W końcu wypowiedział przeciw zaklęcie i spadłam porostów w zaspę. Znów poczułam przejmujące zimno. Łapa podał mi rękę, ale gdy tylko wstałam, przygwoździł mnie do drzewa. Tak mocno mnie przytrzymywał, iż nie mogłam się ruszyć...
— Puść mnie — powiedziałam oszołomiona.
— Słuchaj — rzekł, ale już łagodniejszym tonem. — teraz jest tutaj bardzo niebezpiecznie.
— Dlaczego?!
— Tego nie możesz wiedzieć — burknął.
— CO? Najpierw mi musisz, że jest niebezpiecznie, a potem nie powiesz dlaczego! O co wam, do jasnej cholery, chodzi? — wybuchnęłam gniewem.
— Owszem — odparł bez żadnych skrupułów.
— Nic nie rozumiem — mruknęłam.
Syriusz spojrzał mi w oczy, jakby zastanawiając się nad czymś
— Vivienne ja... bardzo się o ciebie martwię i nie chcę, żeby przez nas coś ci się stało.
Zamurowało mnie.
— Ale...
— Musisz już iść — przerwał mi.
Nic nie powiedziałam, tylko delikatnie wysunęłam się z jego uścisku. Dalej oszołomiona, skierowałam się ku drodze powrotnej... Nie wiem, czemu, ale to, co powiedział Łapa, wydało mi się takie szczere. Zupełnie nie podobne do Syriusza, choć może mi się tylko wydawało. Tym bardziej, że nie powinno oceniać się ludzi po okładce.

Później...

Byłam już w miarę blisko kiedy.... usłyszałam dziwne wycie... Przystanęłam, nasłuchując.
Wycie znów się powtórzyło tym razem głośniejsze. Czyżby to coś się tu zbliżało?

Nie wiele myśląc, schowałam się między drzewami...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top