Rozdział 68. Misja dla początkujących.
Niepewnie otworzyłam oczy. Natychmiast poczułam nieprzyjemny, zimny powiew. Znajdowaliśmy się na słabo oświetlonej ulicy. Brzydkie, zaniedbane kamienice dopełniamy ten ponury wygląd. Spojrzałam pytająco na Mervę. Dziewczyna wyciągnęła z kieszeni kraciastej spódnicy, lekko pogiętą kartkę.
— Przeczytajcie i zapamiętajcie to — powiedziała.
Zgrabnym, pochyłym pismem było napisane: Hunter Street 7. Po chwili kartka zajęła się migoczącym ogniem. Rozejrzałam się ponownie. Tym razem jednak dostrzegłam jeszcze jeden budynek, który wydawał się pojawić dopiero teraz... co było z resztą prawdą. Budynek nie różnił się specjalnie od innych, tak samo zniszczony i nieciekawy, ale być może dzięki temu staje się bezpieczniejszy, bo czyż to, co wydaje się pozornie zwyczajne i niewarte uwagi, nie okazuje się największym przeciwnikiem?
Bez słowa weszliśmy do środka. Merva szła tak szybko, że nawet nie zdążyłam się dokładnie przyjrzeć pomieszczeniu, przez które przeszliśmy. Pokój, w którym finalnie zostaliśmy był równie ciemny jak poprzednie. Grube, ciemnobrązowe zasłony praktycznie nieprzepuszczające światła skutecznie odciągały uwagę od okien. Pod ścianą stało kilka krzeseł ustawionych bez żadnego ładu.
Mimo wszystko jednak nie byliśmy sami. Moody siedział na jednym z krzeseł i przyglądał się nam uważnie. Ale to nie na niego zwróciłam uwagę. Przy oknie, w bardzo niewyraźnym świetle stał... Dumbledore.
Niepewność wciąż kurczowo mnie trzymała, lecz na szczęście Merva podeszła do dyrektora i coś powiedziała. Po chwili ona i Moody wyszli. Spojrzałam pytająco na Syriusza, ale on tylko uśmiechnął się, chcąc mnie podnieść na duchu.
— Wybaczcie, że przerywam tak ważny dzień dla was i waszych przyjaciół, ale niestety czas nieubłaganie mi ucieka.
— Czy chodzi o Zakon? — zapytał Syriusz, a w jego oczach pojawiły się iskierki.
— Istotnie — przyznał dyrektor — wiecie już, że Zakon Feniksa w konspiracji walczy z Czarnym Panem i jego sprzymierzeńcami. Niestety z przykrością muszę przyznać, że jest nas zbyt mało. Po śmierci panny Meadows i pana Ders'a...
— Dorcas należała do Zakonu? — wyrwało mi się.
— To... dlatego została zamordowana — Syriusz powiedział niepewnie.
— Tak — w głosie dyrektora dało się wyczuć nutkę zmartwienia — Ryzyko i zagrożenie jest ogromne, dlatego mogę was jedynie prosić o przyłączenie się. Naturalnie zrozumiem odmowę.
Popatrzyliśmy na siebie. Syriusz palił się do walki i wciąż myślał o okazji wykazania się, potyczki ze śmierciożercami albo czymś równie ryzykownym. Teraz jednak nie odpowiedział „tak" praktycznie bez żadnych wątpliwości. Dumbledore przyglądał się nam, ale nie odczekiwał natychmiastowej odpowiedzi. Mimo to kiwnęłam lekko głową. Oczywiście, że się bałam. Stawką było życie, nie tylko nasze, ale tych wszystkich ludzi, którzy przecież nie są w stanie przewidzieć ataku.
— Tak — powiedzieliśmy w tej samej chwili.
Właściwie nie spodziewałam się takiej reakcji. Dumbledore zawsze wydawał się po prostu poważny, dlatego uśmiech, który pojawił się na jego twarzy, podniósł mnie na duchu.
~*~
Wpisując się na listę Zakonu Feniksa, poczułam, że na moim sercu zaczyna ciążyć coś poważnego, coś, z czym mogłam sobie nie poradzić. Kolejna fala trudnego do uzasadnienia strachu. Ale jeśli to jedyna możliwość walki ze śmierciożercami to swoje wątpliwości trzeba odsunąć na bok.
Mimo to byłam bardzo ciekawa struktury działania Zakonu. Po jakimś czasie Merva pokazała nam pokój, w którym znajdowały się informacje o wrogach. Mnóstwo wycinków z gazet, pieczołowicie poupychanych wyrwanych stron a w reszcie stosy różnorodnych ksiąg do eliksirów, klątw, zaklęć ochronnych.
— To niesamowite — powiedział Syriusz — Macie tu naprawdę pokaźne stosy informacji.
— Ale to wciąż za mało — westchnęła dziewczyna — sami wiecie, kto ma jakieś wtyki w Ministerstwie, dzięki czemu bardzo szybko dociera do niego mnóstwo informacji o pochodzeniu naprawdę dużych grup czarodziejów. Potem wystarczy mu tylko zebrać odpowiednią liczbę śmierciożerców i ustalić strategię działania. Niestety wszyscy są zbyt zastraszeni by pisnąć nam, chociaż słówko kto to był. Czarny Pan ma też tabun ludzi, którzy zmuszają innych do przyłączenia się. W większości przypadków pada zaklęcie Imperiusa. Oczywiście my także próbujemy przekonać do walki z sami wiecie kim jak najwięcej ludzi, ale... ale ludzie są zbyt przestraszeni, nie chcą słyszeć prawdy.
— Czy da się to jeszcze zatrzymać? — zapytałam.
— Zatrzymać? Obawiam się, że takiego zła już nie da się powstrzymać, ale jeśli będzie nas więcej może uda nam się je zmniejszyć, dać ludziom nadzieję.
~*~
Wróciliśmy razem do Doliny Godryka. Ruszyliśmy w stronę domu Potterów, ale Merva wcale nie szła tak pewnie.
— Wszystko w porządku? Nie wracasz z nami? — zdziwiłam się.
— Ja... ja muszę wam coś powiedzieć — mruknęła, unikając mojego wzroku.
Zanim jednak powiedziała coś więcej, rozległ się szelest, a po chwili pojawił się... lekko zadyszany Remus.
— Na Merlina! — zawołał — Gdzie byliście?!
Spojrzałam na dziewczynę, która pokręciła przecząco głową. No tak, wszystko, co było związane z Zakonem Feniksa, musiało być trzymane w ścisłej tajemnicy. Nawet przed najbliższymi.
— Remusie, proszę nie gniewaj się na nich — powiedziała — to, co się wydarzyło, nie jest ich winą. Chciałabym zostać i może spróbować to wyjaśnić, ale... nie mogę. Nie mogę tu wrócić.
— Opuszczasz nas?! Dlaczego? Przecież dopiero się zjawiałaś.
Powoli podszedł do niej. Delikatnie uchwycił jej dłonie i spojrzał głęboko w oczy.
— Wyjeżdżam do Francji. Nie mogę odmówić. Muszę jechać. Wybacz, że to tak wyszło.
— Ale dlaczego? Proszę, nie odchodź tak. Nie zostawiaj nas. Nie zostawiaj mnie — wyszeptał błagalnie.
— Chciałabym tu zostać. Nie zapomnę cię Remusie, nigdy.
— Czy zobaczę cię jeszcze kiedykolwiek?
— Nie wiem, boję się, że nie wrócę. Przepraszam.
— Mervo, ja... chciałem ci to już dawno powiedzieć — zaśmiał się nerwowo — ja...
— Wiem — odparła.
Delikatnie pocałowała go w policzek i odsunęła się, cofając ręce, by schować je w kieszeniach. Wtedy zwróciła się do nas.
— Pamiętajcie o wszystkim, co wam dziś powiedziałam.
I deportowała się. Zniknęła nam z oczu i oby nie zrobiła tego na zawsze. Remus wbił wzrok w ziemię. Wyglądał jeszcze nędzniej niż zazwyczaj. Tak jakby cała jego energia i nadzieja uciekła wraz z Mervą, której nie mógł zatrzymać. Czy naprawdę czuł do niej tak wiele?
Nie byłam w stanie nic powiedzieć. Czułam, że rośnie mi w gardle wielka gula. Bolało mnie, że Merva odeszła, ale jeszcze bardziej godziło to niesprawiedliwe wręcz rozstanie z Remusem.
Lunatyk odwrócił się i rzekł, lekko łamiącym się głosem:
— Powiedzcie Lily i Jamesowi, że bardzo ich przepraszam.
Znów rozległ się głośny trzask. Popatrzyłam tępo w pustą przestrzeń, gdzie jeszcze niedawno się znajdował. Czy coś jeszcze może pójść dziś nie tak?
I jak na potwierdzenie moich rozważań usłyszałam głos Lily, która zawołała:
— Remusie? Wszystko w porządku?
Umilkła jednak, kiedy ujrzała nas. Zaraz za nią stanął James.
— O rany! Co się stało? Nie było was kilka godzin!
— Dlaczego tak po prostu sobie poszliście? — zapytała Lily, podchodząc bliżej.
Od razu poczułam od niej zapach alkoholu.
— Wybacz, ale... to chyba nie jest dobry moment na wyjaśnienia — rzekł milczący dotychczas Syriusz.
— Doprawdy? A kiedy będzie odpowiedni moment? — zadrwiła.
— Lily, posłuchaj... — zaczęłam.
— Nie, to ty mnie posłuchaj — przerwała mi z goryczą w głosie, a na jej policzkach dostrzegłam łzy — wiedziałaś jak ważny to dzień. Wiedziałaś, że James potrzebował wsparcia. Wiedzieliście, jak niebezpieczny to był ruch, naraziliśmy całą rodzinę i przyjaciół urządzając ten ślub. A wy tak po prostu sobie uciekliście!
— Ale Lily — wyszeptałam — to nie tak...
— Nie chcę słuchać twoich tłumaczeń. Najlepiej... najlepiej jak po prostu sobie pójdziecie — odwróciła się i poszła, nawet się nie odwracając.
— Ona ma racje — przyznał James, drapiąc się po karku — Może... może lepiej będzie, jeśli o nas zapomnicie... przynajmniej na razie.
I także odszedł. Poczułam palące słone łzy, beztrosko zalewające moje policzki. Ale najgorszy był ten piekielny ogień, który godził w moje wnętrze i nie pozwalał ukoić bólu, który mnie rozrywał. Niestety to była cholerna prawda.
— Co myśmy narobili? — wyszeptałam — Zostawiliśmy naszych przyjaciół, kiedy najbardziej nas potrzebowali, ale z drugiej strony... nie mogę powiedzieć, że było to całkowicie złe. Może gdybyśmy im to wytłumaczyli...
— Dajmy sobie trochę czasu — powiedział Syriusz i objął mnie ramieniem — Potrzebujemy tego. Może rzeczywiście będą szczęśliwsi, jeśli zapomną o nas. Tak będzie lepiej, przynajmniej na jakiś czas... może tak będą bezpieczniejsi.
Z trudem wypowiedział te słowa. James był przecież dla niego jak brat. Choć nie można wymazać wspomnień... chyba mniej będziemy się ranić, jeśli...
— Chyba masz rację — odrzekłam, choć bardzo niechętnie to przyznałam.
I odeszliśmy w stronę domu, z myślą, że nasza przyjaźń wisi na włosku, jedyne bliskie nam osoby odchodzą. Postała myśl, że nigdy nie ukoimy tego bólu...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top