Rozdział 64. Ogień strat.

Okazało się, że Syriusz przyjął to lepiej niż się spodziewałam. Nawet nie pozwolił mi skończyć zdania, tylko wpił się w moje usta. Mimo stresu i zaskoczenia dotarło do mnie, co się stało i już po chwili oddałam pocałunek. Potem wszystko dobrze się potoczyło. Następnego dnia Łapa był już zwarty i gotowy. James także nie krył swojego zdziwienia, ale w końcu jesteśmy już dorośli i on także zdawał sobie sprawę, że zwiąże z kimś, a tą osobą była Lily.

Niecały tydzień później wszystkie rzeczy znalazły swoje miejsce. Bariera niepewności przestała między nami istnieć. Niestety szczęście związane ze wspólną przyszłością okazało się ulotne. Spadły nam na głowę inne problemy. Nie mieliśmy pieniędzy. Rodzice wprawdzie mieli oszczędności, które teraz mogłam przejąć, ponieważ ukończyłam osiemnaście lat i w mugolskim świecie byłam pełnoletnia, ale czym prędzej musieliśmy szukać pracy. Łaziliśmy po Ministerstwie Magii jak głupi, jednak to jedyny sposób by znaleźć pracę.

Po prawie dwóch tygodniach Syriusz wpadł do domu i już od progu wolał:

— Udało się!

Podeszłam do niego, w pierwszej chwili nie wiedząc, o co mu chodzi.

— Dostałem się na kurs aurorów!

— Wspaniale! — zawołałam, czując, że kamień spada mi z serca.

Tego dnia nie było mowy o bezmyślnym gapieniu się w sufit czy grze w czarodziejskie szachy. Kiedy James się dowiedział, zaprosił wszystkich, aby to uczcić. Świetnie się bawiliśmy, ale okazało się, że nie tylko my świętujemy małe życiowe zwycięstwo. Mianowicie Remus otrzymał w spadku po zmarłym wuju dom. Miał bardzo dobrą lokalizację, ponieważ znajdował się z dala od mugoli i ciekawskich spojrzeń, co było dla niego bardzo ważne.

~*~

Następnego dnia niechętnie zwlokłam się z łóżka. Byłam zmęczona po nocnej zabawie, ale musiałam szybko pozbyć się ponurych myśli. Syriusz miał dziś swój wielki dzień. Rozpoczynał kurs na aurora. Wyjątkowo wstał wcześnie i rozradowany krążył po całym domu. To jego szczęście sprawiło, że nagle wszystko wydało się prostsze i szczęśliwe. Aż trudno uwierzyć jak duża wartość maja takie chwile.

— Do zobaczenia! — zawołał na odchodne.

Kilka minut później dało się słyszeć charakterystyczny trzask świadczący o jego deportacji. Zostałam sama, ale bynajmniej nie zamierzałam tracić czasu. Miałam zamiar wybrać się do Ministerstwa Magii i znów rozglądać się za ogłoszeniami w sprawie pracy.

Ponad godzinę później już byłam w Ministerstwie. Kupiłam Proroka Codziennego i zaczęłam go przeglądać. Jak zwykle panował tu zgiełk, mnóstwo ludzi spieszyło do roboty. Szybko skręciłam w boczny korytarz, żeby oddalić się od tłumu. Natrafiłam właśnie na sporą tablice ogłoszeń i zaczęłam czytać po kolei masę ulotek. Byłam tak skupiona na czytaniu, że nie zwracałam uwagi na osoby przechodzące obok mnie. Nawet nie poczułam, że ktoś staje tuż obok mnie.

— Vivienne? — usłyszałam znajomy głos.

Zaskoczona spojrzałam na... panią Bartic. Ledwo ją poznałam. Dawniej wyprostowana, pewna siebie kobieta, a teraz? Lekko przygarbiona, ubrana w wyraźnie za dużą szatę. Można było zauważyć coraz więcej siwych pasemek na jej włosach, a na nosie pojawiły się okulary w grubej oprawie. W prawdzie miała już swoje lata, ale to niemożliwe, by człowiek tak szybko aż tak się zmienił. Przypomniałam sobie jednak o tych strasznych wydarzeniach.

Muszę przyznać, że w tym momencie po prostu mnie zatkało. No bo jak rozmawiać z kimś, kto przeżył taką zdradę, w dodatku tracąc wszystko. Mało tego utracony przedmiot magiczny mógł wyrządzić krzywdę wielu ludziom. Jak wielu? Odpowiedź na to pytanie mogła znać tylko ona.

— Oh, pani Bartic... miło panią widzieć — powiedziałam niepewnie — czy...

— Zanim cokolwiek powiesz, proszę pomóż mi — mówiła pewnie, nie wracając uwagi na przechodzących obok ludzi.

Skinęłam głową na znak, że się zgadzam.

— Wyjdźmy z Ministerstwa, nie chcę zbędnych świadków.

Zastanawiając się, do czego właściwie to zmierza, podążyłam za nią. Trochę zajęło przeciskanie się przez tłum pracowników, ale w końcu mogłam odetchnąć świeżym powietrzem. Znajdowaliśmy się niedaleko wejścia dla interesantów w znacznie mniej zatłoczonej dzielnicy Londynu. Pogoda nadal była deszczowa i ponura, ale Bartic najwyraźniej nie zamierzała oddalać się od tego miejsca.

— A więc, jak mogę pomóc? — zapytałam ponaglająco.

— Być może wiesz, co wydarzyło się całkiem niedawno — westchnęła.

— Wiem — odparłam lakonicznie.

— Zrujnowany dom, zniszczone książki, wszystko przepadło. Ludzie uważali, że to był jakiś człowiek podający się za mojego męża. Niestety największym ciosem było dla mnie to, że nikt się pod niego nie podszywał, nie był pod wpływem zaklęć. Zrobił do dobrowolnie i z pełną świadomością. Tu chodzi o większe dobro! Enfirius będący w złych rękach może wyrządzić wiele złego, ale w rękach Voldemorta — mimowolnie wzdrygnęłam się na dźwięk tego nazwiska — to będzie przegrana wojna, a straty niewyobrażalne. Istnieje jednak nadzieja na ratunek, a jesteś nią... ty.

Jej słowa wywarły na mnie ogromne wrażenie. Owszem byłam świadoma jego mocy i z chęcią oddałam go w ich ręce, aby ta odpowiedzialność nie ciążyła na mnie. A teraz? Istotnie broń w rękach wroga, w dodatku tak potężnego wroga, może... aż ciężko nawet wymyślić, co może uczynić.

— Ja? — powtórzyłam — A co ja mam do tego?

— A czy to nie ty ukradłaś tę książkę? — zapytała, a na jej ustach pojawił się cień uśmiechu.

Mówiła to tak beztrosko, jakbyśmy rozmawiały o porannej gazecie. Czułam, że się rumienię. Zrobiło mi się tak głupio, że straciłam odwagę, aby spojrzeć jej w oczy. Istotnie i ja po części zasługiwałam na miano złodziejki. Ale zrobiłam to, bo już wtedy wydał mi się podejrzany.

— Ja — mruknęłam w końcu.

— To świetnie! — zawołała, co po raz kolejny tego dnia wprowadziło mnie w osłupienie.

— Świetnie?

— Bez tej książki, zapisanych w niej zaklęć i tłumaczeń, Enfirius staje się bezużyteczny. Zrozumiałam, że nie mam go w domu podczas pobytu w Świętym Mungu, a jedyną osobą, która mogła ją przechować, jesteś ty.

Nareszcie coś zaczęło do mnie docierać. Zrozumiałam, że mamy szansę!

— A więc, jeśli ją zniszczymy, nikt nie będzie mógł wykorzystać tej mocy?

— Mam taką nadzieję.

— Jest u mnie w domu. Prawdopodobnie nawet nie wyjęłam jej ze szkolnego kufra.

— Poczekam tu na ciebie — powiedziała, a na jej zmęczonej twarzy w końcu pojawił się cień dawnego entuzjazmu.

Szybko deportowałam się do domu. Wpadłam jak burza i zaczęłam wyrzucać w kufra książki szkolne, na które nie znalazłam dogodnego miejsca. Po jakimś czasie znalazłam upragnioną książeczkę, małą i niepozorną, a jednak posiadającą tak ogromną moc.

Kiedy zabiegałam ze schodów, gorączkowo poszukując kluczy, usłyszałam ponowne skrzypnięcie drzwi. Pojawił się Syriusz. Wyglądał na bardzo zmęczonego, ale zadowolonego.

— Cześć! — zaczął — Viv...

— Nie teraz! — zawołałam — Spieszę się, muszę coś zniszczyć! Kocham cię!

— Powiedziałaś „zniszczyć"?

Ale na to pytanie już nie odpowiedziałam. Deportowałam się z powrotem. Kobieta wciąż stała w tym samym miejscu. Nie musiałam obawiać się zbędnych świadków. W tym zaułku nikt się nie pojawiał. Bez słowa wręczyłam jej do ręki książeczkę, a ona rzekła z żalem:

— Nigdy nie sądziłam, że po latach uczenia się i korzystania z tej mocy będę, musiała ją zniszczyć. To dziedzictwo historyczne, niezwykle wartościowe... Niestety cel uświęca środki.

Tylko uśmiechnęłam się pocieszająco, ale ten smutny moment nie trwał za długo. Powiedziała, abyśmy przeniosły się gdzieś na obrzeża miasta. Nie wiadomo przecież, co może się wydarzyć, kiedy zniszczymy książkę.

~*~

Znalazłyśmy się na pustej wiejskiej drodze prowadzącej do lasu. Dowiedziałam, że kilka kilometrów dalej znajdował się obecnie zrujnowany dom pani Bartic. Pewnie trudno było jej tu powrócić, to bardzo bolesne, ale jak widać nie ma innego wyjścia.

— Zaklęcie spalające powinno załatwić sprawę — powiedziała z męczeńskim wyrazem twarzy.

— Raz, dwa — odliczałam — trzy... Incendio.

Po chwili i ona wypowiedziała zaklęcie. Wesoło skaczące płomienie ogarnęły leżący na ziemi przedmiot. Odsunęłyśmy się na bezpieczną odległość. Kiedy kilka minut później ogień prawie całkowicie strawił książkę, mogłyśmy sobie pogratulować tego pomysłu. Nastąpił potężny wybuch niebieskich świateł. Wiatr rozniósł popiół tak, że i my byliśmy pokryte jego grubą warstwą.

— To koniec — powiedziałam, choć czułam, że moje słowa są dziwnie odległe.

— Tak — przyznała mi słabym głosem...

~*~

Wróciłam do domu uwalana popiołem, zmęczona i jakby nieobecna. Po dramacie jaki przeżywała ta kobieta, ciężko było mi wrócić do rzeczywistości równie szarej i smutnej. Jeśli niebezpieczeństwo zniknęło, to dlaczego boję się jeszcze bardziej?

Weszłam do domu. Ciekawa jak na to wszystko zareaguje Syriusz, rozejrzałam się. Chwilę później pojawił się nie Black, lecz... James, który wybałuszył oczy ze zdziwienia.

— Na Merlina! Vivienne co się stało? Biłaś się ze smokiem czy jak?

Jego żartobliwe stwierdzenie trochę poprawiło mi humor.

— A może jednak to wyjaśnisz? — zapytał tym razem rzeczywiście Syriusz, który stanął za przyjacielem.

— Gorzej — bąknęłam — powstrzymywałyśmy Sami Wiecie Kogo...


Hejka! ❤️

Widzimy się po dłuższej przerwie, ale już zbliżamy się do końca. Jeszcze z 5/6 rozdziałów  i koniec historii. Pomyślałam z resztą, że kiedy będę kończyć tą opowieść, warto zająć się kolejną, dlatego zapraszam was do następnego opowiadania o Huncwotach pt. Stare Przeznaczenie!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top