Rozdział 25. Święta, czyli najdziwniejszy prezent jaki sprawił mi los. cz 2
Bitwa na poduszki była świetną rozrywką i prawdę mówiąc dawno się tak dobrze nie bawiłam. Jednak skończyła się i wspólnie poszłyśmy do Wielkiej Sali na śniadanie.
Kiedy jadłam owsiankę i chciałam do niej dosypać cukru, nadleciała sowa. Przy lądowaniu wytrąciła mi z ręki cukiernicę i cała jej zawartość wpadła do owsianki. James i Syriusz ryknęli śmiechem, a ja miałam ochotę ich kopnąć, ale sowa domagała się zapłaty za Proroka Codziennego. Włożyłam jej kilka knutów do skórzanego woreczka. Spokojnie rozwinęłam gazetę. Na pierwszej stronie widniało ogromne zdjęcie przedstawiajace czarownicę o ciemnych włosach i błękitnych oczach. Nawet podobnych do moich. Obok niej stał wysoki mężczyzna. Jego włosy były kruczoczarne, a oczy w podobnym odcieniu.
Nad zdjęciem wielkimi literami było napisane: Złapali dziesięciu śmierciożerców!
Natomiast pod zdjęciem było napisane:
Aurore i Marcus Bartic (lat 43) znów triumfują!
Z 22 na 23 grudnia Ministerstwo otrzymało informacje o masowym morderstwie mugoli we wschodniej części Londynu. Dziesięciu śmierciożerców zaatakowało bezbronnych. Zginęło 15 mugoli. Pobliskie budynki zostały zniszczone.
Nie wiadomo, co by się dalej stało, gdyby nie państwo Bartic. Powstrzymali śmierciożerców i oddali ich w ręce dementorów. Nie wiadomo też, jak tego dokonali.
- Tak, jesteśmy aurorami, ale działamy dla dobra świata, a nie dla Ministerstwa. Będziemy walczyć przeciw Czarnemu Panu tak długo jak nam na to pozwoli los. Będziemy walczyć do końca, by pomścić to, co utraciliśmy - powiedziała pani Bartic zanim zamknęła drzwi przed reporterami.
Starano się dowiedzieć, dlaczego ci ludzie...
Dalej już nie czytałam. Byłam pełna podziwu dla tych ludzi. Ja zawsze chciałam być aurorem i może mi się uda, ale tego nie wiem. A oni? Oni pomagają ratować czarodziejów przed Voldemortem.
- Vivienne. - Do rzeczywistości przywołał mnie Lunatyk.
- Tak?
- Skończyłaś już czytać?
- Tak - skłamałam, ale byłam bardzo głodna, a ta sowa pozbawiła mnie owsianki.
Remus zniknął za gazetą, a kiedy skończyłam jeść podeszła profesor McGonagall i ze złowrogą miną powiedziała;
- Panno Blue, czy mogła by mi pani wyjaśnić dlaczego nie było pani na przedwczorajszym przystrajaniu Wielkiej Sali?
Opadała mi szczęka. Na śmierć o tym zapomniałam! Kazano prefektom przyjść i przystrajać to wszystko. Przedwczoraj siedziałam i myślałam właściwie przez cały dzień. Potem szykowałam z Lilly te prezenty a potem poszłam spać!
- Ja...ja zapomniałam - powiedziałam niepewnie, ale głośno.
- No pięknie, pięknie - warknęła. - Dostaje pani szlaban. Za dwie godziny proszę przyjść do mojego gabinetu.
- Dobrze - burknęłam.
McGonagall odeszła. Spojrzałam na przyjaciół. Huncwoci patrzyli na mnie współczująco, a Molly zaczęła mowić, że pewnie to nie będzie nie strasznego. Strasznego może nie, ale napewno żmudnego.
Wróciłam z Rudą do dormitorium, bo chłopcy sobie gdzieś poszli. Natomiast Molly wyszła z Arturem.
Dwie godziny później...
Zaczęłam się wlec do gabinetu nauczycielki od transmutacji. Chyba tylko ja mam takie szczęście, że muszę mieć szlaban w Święta.
- Dzień dobry - mruknęłam, kiedy weszłam.
- Dzień dobry - odparła McGonagall. - usiądź przy tym biurku, zaraz powiem co musisz zrobić.
Więc usiadłam i czekałam aż nauczycielka skończy przekładać wypracowania uczniów z drugiej klasy.
- Dobrze - odezwała się w końcu.
Położyłam tam zgody wszystkich uczniów trzeciej klasy do Hogsmade. Tak, nie tylko Gryfonów. A twoim zadaniem będzie poukładanie ich alfabetycznie. Dzięki temu zaoszczędzę sobie pracy- powiedziała- aha i jeszcze jedno! Będziesz tu siedzieć tak długo aż to skończyć.
Miałam ochotę wstać i powiedzieć do słuchu, ale dostałabym jeszcze jeden szlaban....
Kilka godzin później...
Przez ładne sześć godzin układałam te cholerne formularze. Ręce bolały mnie tak, że szkoda w ogóle mówić. Ale skończyłam! Nareszcie! W prawdzie jest jeszcze dość wcześnie, bo przyszłam tu po obiedzie, ale odrazu pójdę spać.
Jednak zanim skierowałam się do Wieży Gryffindor'u wyszłam na błonia, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Na szczęście nie zmarzłam, bo wyczarowałam sobie ciepłe rzeczy.
Snułam się tak dobrą chwilę aż doszłam do jeziora.
I wtedy stało się dokładnie to, co wydarzyło się parę lat temu. Świtało księżyca padało prosto na jeden punkt. Chwiejąc się lekko, uklękłam i popatrzyłam. To była jedyna niezamarznięta część jeziora. Zanurzyłam dłoń w wodzie i poczułam przejmujące zimno. Trudno, najwyżej się rozchoruję.
Wreszcie poczułam, że coś tam jest i TO wyciągnęłam.
Na mojej dłoni spoczywało czarne pudełeczko. Zaczęłam drzeć, ale podniosłam wieczko i szczęka mi opadła. W nim był śliczny czarny kryształ, który miał kształt półkuli. Był naprawdę piękny, ale co mam z nim zrobić? Wrzucić do wody? Zatrzymać? A jeśli to tyczy się listu? Chyba było tam napisane coś o czerni i błękicie, a jeśli tak, to gdzie jest błękit?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top