Rozdział 6
– Wystawiłeś mnie – warknąłem do telefonu, jak tylko ojciec odebrał połączenie.
– Coś mi wypadło. Synu, ja...
– Daruj sobie te żałosne tłumaczenia – przerwałem mu. – Kiedy zamierzałeś mi powiedzieć? W ogóle zamierzałeś to zrobić?
Odpowiedziała mi cisza.
– Okłamywałeś mnie przez całe życie i teraz nie masz mi nic do powiedzenia? Chciałeś zabrać tą tajemnice do jebanego grobu? Ukrywałeś to przez tyle lat i ani razu nie przyszło ci do głowy, że powinienem znać prawdę?
– Mnóstwo razy chciałem ci powiedzieć, ale nie mogłem.
– Nie mogłeś? Jak to, kurwa, nie mogłeś? Nie sądzisz, że mam prawo wiedzieć, kim była moja matka?
– To dla twojego bezpieczeństwa...
– Mojego? – prychnąłem. – Chyba twojego. Chciałeś uniknąć tych pytań, co? Ale nie unikniesz. Gotowy?
– Joshua...
– Kim była moja biologiczna matka? Czemu odeszła? Umarła? A może nadal żyje? Gdzie teraz przebywa? Jest człowiekiem? Albo była?
Cisza. Zacisnąłem wolną dłoń w pięść, powstrzymując się od walnięcia nią w ścianę.
– Nie powiesz mi nawet jak miała na imię?
– Nie mogę...
– Chyba sobie jaja robisz.
– Nie rozumiesz...
– Nie. Myślę, że właśnie doskonale rozumiem. Poradzę sobie sam. Jak zawsze.
Rozłączyłem się, zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć. Byłem wściekły i podłamany. Tyle lat w kłamstwie, a on nadal nie miał mi nic do powiedzenia. Co takiego ukrywał, że nadal nie mógł się tym podzielić? Przecież miałem prawo wiedzieć, do cholery. I te jego tłumaczenia. Żyjąc w niewiedzy byłem bezpieczny? Niby przed czym chciał mnie chronić? Przed rasą matki? Ale dlaczego? Kim ona była?
Teraz świrowanie Shauna odnośnie mojego szybkiego powrotu do zdrowia nabrało sensu. A ja zwalałem to na ten dziwny zastrzyk od bhaloriańskiego żołnierza. A może to właśnie ta substancja coś zmieniła? Może uaktywniła coś, co było we mnie już od dawna, tylko uśpione? Tylko, co to było? Z jaką rasą dzieliłem DNA? Czyje geny mi pomogły? Kim, do cholery, tak naprawdę byłem? I od czego miałem zacząć, by się tego dowiedzieć?
✶
Schyliłam się, by uniknąć ciosu, a zaraz potem sparowałam kolejny. Odskoczyłam, ale późno. Cienki bat, którym posługiwał się mój przeciwnik dosięgnął mojego przedramienia, przebił się przez materiał kombinezonu i rozciął skórę. Syknęłam. Rana nie mogła być głęboka, ale cholernie bolała. Może bat był nasączony czymś, co potęgowało ból.
Zrobiłam kolejny unik, próbując jakoś okrążyć przeciwnika, żeby go zaatakować, ale wywijał batem wokół siebie, nie pozwalając mi się zbliżyć. Nie lubiłam walczyć na dystans. Chciałam mu skopać dupę, ale jak to miałam zrobić, skoro nie mogłam nawet do niego podejść? Bat uderzył w moje udo, przedzierając się przez materiał i dosięgnął mojej skóry. Ból na moment sparaliżował mi całą nogę, straciłam równowagę i wylądowałam w śniegu.
Szybko wstałam, przy okazji robiąc śnieżką kulkę, którą rzuciłam temu gamoniowi w twarz. To była moja szansa. Doskoczyłam do niego i ogłuszyłam go moim prawym sierpowym. Następnie wykręciłam mu rękę, w której trzymał swoją broń, na plecy i szarpnęłam, wyrywając ją ze stawu. Krzyk zagłuszył trzaskanie kości, kiedy gwałtownie wykręcałam przedramię pod kątem, pod którym się zwykle nie wykręca.
Słońce schowało się za ciemnymi chmurami, śnieg w końcu przestał razić po oczach i zobaczyłam dwóch obleśnych kolesi z toporami, biegnących w moją stronę. Na oko byli ode mnie dwa razy więksi. Skręciłam kark swojej ofierze i rozłożyłam skrzydła, przybierając swoją prawdziwą postać. Na twarzach osiłków pojawiło się zaskoczenie i zdecydowanie zwolnili. Wzbiłam się w powietrze. Korzystając z niedużej przewagi, jaką udało mi się uzyskać, okrążyłam przeciwników, żeby znaleźć się za ich plecami i chowając skrzydła, wylądowałam na ramionach jednego z nich. Drugi zamachnął się toporem, żeby mnie sięgnąć, ale zeskoczyłam w ostatniej chwili. Wylądowałam w śniegu, robiąc przewrót w przód i odwróciłam się do przeciwników, gotowa na dalszą walkę. Jednak oba cielska leżały niedaleko mnie, jeden miał prawie obcięty łeb, a drugi przestrzeloną czaszkę. Za nimi stał K z pistoletem w ręku.
– Mamy to, po co tu przylecieliśmy, więc możemy spadać. Chyba, że chcesz porobić aniołki w śniegu... aniołku? – Byłam pewna, że się uśmiechał mimo że miał zasłonięte usta.
Mieliśmy na sobie kombinezony termiczne z kapturami, które nie krępowały ruchów, ale chroniły przed wyziębieniem organizmu, zasłaniające również dolną część twarzy, do tego ocieplane rękawiczki oraz buty na grubej podeszwie.
Z mojego gardła wydobył się warkot. Nie byłam żadnym milusim aniołkiem. Pewnie nazwał mnie tak tylko, żeby mnie sprowokować, a ja oczywiście dałam się złapać. Przecież widziałam ten błysk w jego oczach. Wiedziałam, co oznaczał.
– Zawarczysz tak dla mnie, jak już dotrzemy do statku? – zapytał, niemal pożerając mnie wzrokiem.
– Jeśli życie ci niemiłe – odparłam, ruszając w jego stronę.
– Zaryzykuję.
Kiedy podeszłam bliżej, zauważyłam, że jego kombinezon był pocięty w kilku miejscach tak samo jak mój. Będziemy musieli opatrzeć rany, a potem skoro już będziemy nadzy, to trzeba to będzie wykorzystać. Zerwał się wiatr, a chmury wydawały się jeszcze ciemniejsze niż przedtem. W dodatku zaczął sypać śnieg. W połowie drogi do naszego statku rozpętała się taka zamieć, że ledwo widzieliśmy, w którym kierunku szliśmy. Uszkodzone kombinezony nie trzymały ciepła, a osiadający na nich mokry puch tylko pogarszał sprawę. Z każdym krokiem było mi coraz zimniej. Nagle K trącił mnie w ramię i wskazał coś w oddali.
– Schowajmy się tam!
Ruszyliśmy w tamtym kierunku, zasłaniając przedramionami twarze, żeby choć trochę osłonić się przed lodowatym wiatrem i pieprzonym śniegiem. Trzymałam się blisko K, bo on najwyraźniej wiedział, gdzie szedł. Ja nawet nie dostrzegłam tego, co miałoby być naszym schronieniem. Po jakimś czasie, który zdawał się być wiecznością, dotarliśmy do jaskini. Byłam przemarznięta chyba do szpiku kości.
– Ku-kurwa! – wykrztusiłam, starając się zapanować nad szczękającymi zębami. – To-tobie te-też ta-tak zi-zimno?
Spojrzeliśmy na siebie. Nasze czarne kombinezony były białe. Szybko zaczęliśmy otrzepywać je ze śniegu, ale to wcale nie było takie proste. Zdrętwiałe z zimna kończyny nie chciały mnie słuchać.
– Cho-chodź, pó-pójdziemy g-głębiej. Mo-może ta-tam je-jest ci-cieplej – zaproponował K.
Kiwnęłam głową, że się zgadzam i powoli ruszyliśmy w głąb jaskini. Im dalej szliśmy, tym było ciemniej. Nie mieliśmy ze sobą żadnego źródła światła, a nawet jeśli byśmy mieli, to chyba nie za bardzo bym nam oświetlało drogę, skoro trzęśliśmy się z zimna. Świeciłoby wszędzie, ale nie tam, gdzie trzeba.
– Ni-nie wi-wiem cz-czy... - zaczęłam, ale mi przerwał.
– Da-daj r-rękę.
Chciałam mu powiedzieć, że nie wiedziałam, czy był sens, by brnąć dalej w tych ciemnościach, ale zanim wypowiedziałabym całe zdanie, pewnie odgryzłabym sobie język. Może lepiej zawrócić i przeczekać śnieżycę w wejściu do jaskini? Nie mogliśmy nawet wezwać do nas statku, bo pewnie spadłby gdzieś po drodze. Pozostawało nam liczyć na to, że go nie zasypało, albo co gorsze nie odniósł żadnych uszkodzeń.
K chwycił mnie za dłoń i ciągnął za sobą, jakby wiedział, że ten tunel dokądś prowadził. Albo się po prostu uparł, żeby iść dalej praktycznie na oślep. Szliśmy powoli, blisko siebie, ostrożnie stawiając każdy krok, a K chyba dodatkowo dłonią sunął po ścianie. Nie byłam pewna, bo przecież nic nie widziałam. Czemu Bhalorianie nie mają lepszego wzroku w ciemnościach?
Na ścianach i sklepieniu tunelu zaczęły się pojawiać kryształy, świecące niebiesko-zielonym blaskiem. Na początku było ich niewiele i raczej pojedyncze, ale im dalej szliśmy, tym było ich więcej, głównie w skupiskach. Rozświetlały ciemność, ułatwiając nam wędrówkę. K odwrócił się, by na mnie spojrzeć i aż się zatrzymałam. Jego oczy błyszczały niczym kryształy. I byłam niemal pewna, że to nie odbicie ich światła. Tęczówki K zdawały się świecić jakby same z siebie, hipnotyzując delikatnym, niebieskim blaskiem.
– C-co jest? – zapytał.
– N-nic.
Ruszyliśmy dalej i miałam wrażenie, że przenikający wszystko ziąb ustąpił miejsca dziwnemu ciepłu. Wydawało mi się też, że widziałam w oddali obłoki pary. K przyspieszył, ciągnąc mnie za sobą i po chwili weszliśmy do dużej komory, której ściany i sklepienie niemal w całości pokrywały kryształy, a na jej środku znajdowały się gorące źródła. Para nie była już niczym dziwnym. Tak samo jak ciepło. Zęby przestały szczękać, ale to nie znaczyło, że nie było mi zimno. Chciałam zdjąć z siebie te mokre rzeczy i zanurzyć się w gorącej wodzie. Zsunęłam kaptur z głowy i zaczęłam rozpinać kombinezon, idąc w stronę brzegu większego z parujących źródeł.
– Co ty robisz? – zapytał K, łapiąc mnie za łokieć.
– A jak ci się wydaje? Chcę się rozgrzać, bo jest mi kurewsko... – warknęłam, odwracając się do niego, ale kiedy zobaczyłam te jego oczy, natychmiast zatonęłam. – Zimno...
Wzrok K uciekł do odsłoniętej skóry na moim dekolcie, ale szybko wrócił do mojej twarzy.
– Skąd wiesz, że to normalna woda? – Usłyszałam pytanie, ale w ogóle go nie zrozumiałam.
– Co?
– Skąd wiesz, że to normalna woda? – powtórzył. – Skąd wiesz, że te jeziorka nie są wypełnione kwasem?
– Nie wiem, ale zaraz to sprawdzę.
Z trudem odwróciłam wzrok od jego oczu. Zdjęłam rękawiczkę, ruszając do brzegu, gdzie przykucnęłam. K dołączył do mnie niemal od razu. Zanurzyłam rękawiczkę w gorącej cieczy, ale nic nadzwyczajnego się z nią nie stało. Położyłam ją mokrą na kamiennym podłożu jaskini i już chciałam zanurzyć dłoń, kiedy K mnie zatrzymał, łapiąc za nadgarstek.
– Ja to zrobię – powiedział, po czym zdjął swoją rękawiczkę i zanurzył dłoń.
Na początku nic się nie działo, ale po chwili K syknął jakby z bólu. Zamarłam. Może materiałowi nic się nie stało, ale na skórę ta ciecz działała inaczej.
– Aaa, kurwa! – prawie krzyknął, a ja szybko złapałam jego rękę, by wyciągnąć ją z wody.
Z sercem walącym w piersi, przyglądałam się jego palcom, szukając wypalonych ran, ale niczego takiego nie znalazłam. Wyglądały normalnie. Spojrzałam na niego przerażona, że ta substancja jakoś wchłonęła się w skórę i przedostała do krwiobiegu, by siać spustoszenie w organizmie. K wybuchnął śmiechem. Nie pamiętałam, kiedy ostatni raz słyszałam jego śmiech i poczułam łaskotanie w brzuchu.
– Udawałeś?! – warknęłam, natychmiast puszczając jego dłoń.
– Żebyś widziała swoją minę – zaśmiał się.
– Jesteś skończonym debilem!
– Ojej, przestraszyłaś się? – zapytał z uśmiechem, przybliżając się do mnie. – Tak się o mnie boisz, F?
Oczywiście, że się boję, kretynie. Jednak on w odpowiedzi usłyszał tylko warkot, wydobywający się z mojego gardła. Jednocześnie moje uszy przybrały swój prawdziwy kształt i pojawił się ogon. Dlaczego nad sobą nie panowałam? W oczach K od razu pojawił się ten błysk i sekundę później całował mnie zachłannie, próbując przyszpilić do podłoża. Walczyłam z nim, oddając pocałunki dopóki nie poczułam przeraźliwego zimna na plecach.
– Zimno, kurwa! – wrzasnęłam, zrzucając go z siebie i szybko wstałam.
– Rozbieraj się. Dokończymy tam – powiedział K, wskazując gorące źródła.
Rzuciłam mu rozdrażnione spojrzenie. Czy on właśnie wydał mi rozkaz? Wszystko we mnie aż krzyczało, żeby się zbuntować i gdyby nie było mi tak zimno, to może bym coś z tym zrobiła. Zdjęłam w pośpiechu pasek, kabury z bronią i pochwę ze sztyletem. Chciałam jak najszybciej zanurzyć się w gorącej wodzie. Z gorącym K. Pozbyłam się butów i rękawiczki, po czym szybko zrzuciłam z siebie kombinezon i powiesiłam go za kaptur na jednym z wystających ze ściany krysztale. Usłyszałam plusk wody i odwróciłam się. K był już zanurzony aż do mostka.
– Skąd wiesz, że to normalna woda? – zakpiłam, cytując jego słowa.
– Wiedziałem od samego początku. Ten teren słynie z gorących źródeł – odpowiedział, mierząc wzrokiem moje ciało. – Pospiesz się.
Zacisnęłam szczękę. Gdyby nie było mi tak zimno, to bym paradowała tu o wiele dłużej, torturując go samym widokiem. Może następnym razem, bo zaczynałam tracić czucie w stopach od pożerającego ich lodowatego ognia. Zdjęłam bieliznę i po chwili już zanurzałam się w gorącej wodzie. Ciepło cudownie rozchodziło się po zmarzniętym ciele. Bogowie, jak dobrze. Chyba jęknęłam.
– Jeszcze nic nie zrobiłem, a ty już jęczysz? – zamruczał mi K do ucha, zachodząc od tyłu.
Objął mnie i przytulił. Nasze policzki się stykały i zamknęłam oczy, powstrzymując się od westchnięcia. Roztapiałam się w jego ramionach.
– Może wcale nie musisz nic robić – powiedziałam zaczepnie. – Może poradzę sobie sama.
– W to nie wątpię, ale uwierz mi... – Jego usta znalazły się na moim uchu, jedna z dłoni sunęła w dół po brzuchu, a druga objęła lewą pierś. – Nie chcesz radzić sobie sama.
– Mam ci uwierzyć na słowo? – zapytałam, nakrywając jego dłonie swoimi.
– Skądże. Mam kilka niewerbalnych argumentów – zamruczał. – Chcesz, żebym ci je przedstawił?
Zaczął składać pocałunki na mojej szyi, a ja odchyliłam głowę, by dać mu lepszy dostęp. Szyja to mój słaby punt i on o tym doskonale wiedział. Jego palce odnalazły czuły punkt między moimi udami i bardzo się cieszyłam, że nic się z nimi nie stało. Druga dłoń ścisnęła pierś, a potem zaczęła drażnić stwardniały sutek. Jęknęłam, całkowicie się poddając.
– Rozumiem, że to znaczyło „tak"? – zapytał, prawie nie odrywając warg od mojej skóry.
– Tak – jęknęłam.
Dość tego. Ile miał zamiar mnie tak męczyć? Złapałam jego dłonie, żeby uwolnić się od tych zręcznych palców. Odwróciłam się do niego przodem i oplatając ręce wokół jego szyi, wpiłam się w te boskie usta. Całowaliśmy się żarliwie, aż zabrakło nam tchu. Nie dość, że byliśmy rozpaleni, to jeszcze woda była gorąca, a para dodatkowo utrudniała oddychanie. Oderwaliśmy się od siebie, żeby złapać oddech. K patrzył na mnie jak drapieżnik na swoją ofiarę, dysząc ciężko.
– Wyłaź z wody – zarządził.
– Co?
– Wolisz tu zemdleć i nie pamiętać, co z tobą robiłem?
Serce waliło mi w piersi jak oszalałe. Nie, ta opcja na pewno nie wchodziła w grę. Jednak gdy pomyślałam o lodowatym podłożu jaskini, jakoś niespieszno mi było, by wyjść na brzeg. Z drugiej strony nie chciałam opóźniać tego, co miało nastąpić. Zbyt długo na to czekałam. Chyba za długo się wahałam, bo K zaczął się do mnie zbliżać, a ja automatycznie cofać.
– Nie słyszałaś, co powiedziałem?
– Słyszałam.
– To na co czekasz? Wyłaź z tej pieprzonej wody.
– Myślisz, że możesz wydawać mi rozkazy? – zapytałam, patrząc na niego wyzywająco, mimo że byłam o krok od wykonania polecenia.
– Tak właśnie myślę.
Podobało mi się, że tak do mnie mówił, ale jakaś część mnie nadal się buntowała, nie chcąc się poddać. Uwielbiałam też się z nim drażnić i byłam ciekawa, co zrobi, kiedy go nie posłucham. Chociaż gdzieś w środku obawiałam się, że to może odnieść odwrotny skutek do zamierzonego.
– Od kiedy?
Nadal się cofałam, a on nadal się do mnie zbliżał. Jak kot, polujący na mysz.
– Od zawsze – odparł, świdrując mnie wzrokiem. – Jestem kapitanem.
– Kapitanem? Jesteśmy partnerami, nie ma tu żadnego kapitana.
– Ależ jest i właśnie wydał ci rozkaz.
Moje plecy dotknęły skały. Od środka jeziorka do jego brzegu nie było wcale tak daleko i moja droga ucieczki właśnie się skończyła. Tęczówki K jarzyły się delikatnym niebieskim blaskiem, hipnotyzując. Nie mogłam oderwać od nich wzroku. Tonęłam i wcale nie chciałam się ratować. K stał tuż przede mną, ale nadal próbowałam walczyć.
– A jeśli nie posłucham?
– Będą konsekwencje. Lepiej żebyś posłuchała.
– Zmuś mnie.
Złapał mnie w pasie i dosłownie wyrzucił na brzeg. Zaskoczona w pierwszej chwili nie zareagowałam, ale szybko pojawiły się moje uszy i ogon, a z gardła wydobył się warkot. Znowu straciłam kontrolę. Zobaczyłam błysk w oczach K i chwilę później już przygniatał mnie swoim ciałem do lodowatego podłoża, ale wcale nie czułam zimna. Za to doskonale czułam jego rozpaloną skórę i twardą męskość, napierającą na mój brzuch.
Nasze twarze dzieliły centymetry, a ja ledwo oddychałam. Po części przez jego ciężar, ale chyba w większej mierze przez pożądanie.
– Nie ruszaj się – zamruczał mi do ucha, po czym przygryzł jego płatek.
Jego usta powędrowały przez mój policzek aż do kącika ust. Czekałam aż jego wargi złączą się z moimi, ale tak się nie stało. Za to ruszyły w podróż po linii szczęki w stronę ucha, a potem znalazły się na szyi. Wciągnęłam głośno powietrze do ust, odchylając głowę i poddając się pieszczocie. Nie musiał nawet składać pocałunków, wystarczyło, że jego wargi dotykały skóry. No i od czasu do czasu też jego język. Uwielbiałam, kiedy to robił.
Nagle zrobiło mi się gorąco, a potem zaraz zimno, ale w ten nieprzyjemny sposób. Wydawało mi się, że poczułem jego zęby i w mojej głowie pojawił się Diablo. Nie, nie, kurwa, nie! Nie teraz, nie w takim momencie! Byłam z K, do cholery! Nie było tu miejsca na pieprzonego generała, bo to nie jebany trójkąt. Zepchnęłam myśli o Diablo w najdalsze zakątki mojego umysłu i skupiłam się na K. Jego usta właśnie sunęły po mojej szyi, potem wzdłuż obojczyka w kierunku ramienia, a potem w dół po mojej piersi aż do stwardniałego sutka, którego zaczął ssać, lizać i przygryzać. Prawie zapomniałam, jak się oddycha. Jęknęłam z rozkoszy. Bogowie, co on ze mną robił. Jeśli to miały być konsekwencje, o których mówił, to musiałam nie słuchać go o wiele częściej.
Tak za nim tęskniłam. Za jego dotykiem, jego ustami, za ciężarem jego ciała na moim. Gdyby tylko nadal mnie nie przygniatał, gdyby tylko troszkę uniósł się na kolanach, mogłabym go objąć nogami w pasie i przewrócić na plecy. Mogłabym na nim usiąść i ujeżdżać go, nie pozwalając mu się zdominować. Mogłabym, czemu nie, ale może nie dzisiaj. Dzisiaj pozwolę mu dominować, właściwie to już pozwoliłam.
Usta K znalazły się na moim udzie, po czym zaczęły sunąć coraz wyżej i wyżej, aż nagle poczułam ugryzienie na biodrze. Zamarłam. Czy to w mojej chorej głowie, czy on naprawdę mnie właśnie ugryzł? Zaczął składać pocałunki na moim brzuchu i z każdą sekundą przekonywałam siebie, że mi się wydawało. Jednak niedługo później poczułam zęby, wbijające się w skórę na piersi. Serce zerwało się do niespokojnego biegu.
– Co ty, kurwa, robisz? – warknęłam, podnosząc się na łokciach.
Nie miałam możliwości go z siebie zrzucić, ale zawsze mogłam mu przywalić z główki, albo złapać za jaja i zmusić, by ze mnie zlazł. Przez chwilę nie widziałam nic poza kruczoczarnymi włosami i kiedy zaczął podnosić głowę, by na mnie spojrzeć, ogarnęło mnie przerażenie, że zaraz zobaczę płynne srebro.
– A co, nie lubisz? – zapytał, wbijając we mnie niebieskie spojrzenie.
Niebieskie. Co się ze mną działo? Dlaczego ten pierdolony Diablo mącił mi w głowie? I to w takim momencie?
– Nie, kurwa. Dlaczego mnie ugryzłeś?
– Podobało ci się, kiedy on to robił, ale kiedy ja spróbowałem, to już nie?
– Co? O czym ty... To był tylko popierdolony sen! Co jest, kurwa, z wami? Chcecie mnie znaczyć jak jebane trofeum? Może mnie jeszcze obsikasz, żeby zaznaczyć teren? Mogę cię ugryźć w jaja, to zobaczysz jakie to przyjemne.
– To gryź.
Zbił mnie trochę z tropu, ale nie zamierzałam tego pokazać. Rzucił mi wyzwanie. Myślał, że tego nie zrobię? Moje kły się wydłużyły, uszy nadal pozostawały w swojej prawdziwej formie, tak samo jak ogon, a z mojego gardła wydobył się cichy warkot. Nie miałam kontroli, ale K nic sobie z tego nie robił. Wręcz przeciwnie. Zobaczyłam błysk w jego oczach, kiedy przybliżał swoją twarz do mojej. Nie zamierzałam pozwolić mu się pocałować, więc obróciłam głowę. Poczułam na policzku jego wargi, wyginające się w uśmiechu. Zarost podrażnił moją skórę, a usta znalazły się na mojej szyi. Odsłoniłam swój czuły punkt. Mogłam go ugryźć, zamiast uciekać przed pocałunkiem.
– Jeśli mnie ugryziesz, to zaznaczam, że ci oddam – powiedział, prawie nie odrywając warg od mojej skóry.
– Nie będziesz mnie gryzł – warknęłam, starając się jakoś spod niego uwolnić.
– Będę robił z tobą, co będę chciał. – Podparł się na łokciu, żeby na mnie spojrzeć i złapał mnie za udo. – A ty nie będziesz miała nic przeciwko. Wiesz dlaczego?
– Oświeć mnie.
– Bo jesteś moja.
Zamarłam. Moje serce oszalało razem z motylami w brzuchu. Czy ja się przesłyszałam? Czy on naprawdę to powiedział? Tonęłam w jego niesamowitych oczach, przyznając mu w myślach rację. Oczywiście, że byłam jego. Moje serce to wiedziało, moje ciało również, nawet rozum, chociaż moja niezależność się buntowała.
Złapałam jego dolną wargę w zęby i z cichym warkotem przygryzłam ją do krwi, patrząc mu w oczy. Biło z nich pożądanie, od którego tęczówki stały się ciemniejsze. Chciał, żebym go ugryzła, to proszę bardzo. Chyba się tego nie spodziewał, a może wręcz przeciwnie, bo przecież robiłam tak już wcześniej. Syknął cicho, wbijając palce w moje udo. Zmienił pozycję, by wygodniej umiejscowić się między moimi nogami, którymi po chwili objęłam go w pasie. Złapał mnie za włosy i zaczął zachłannie całować. Jęknęłam, kiedy we mnie wszedł. Koniec walki. Uległam. Oddałam mu się cała, pozwoliłam zdominować i mógł ze mną zrobić, co tylko chciał. Bo przecież byłam jego. Bo przecież go kochałam.
✶
Wracałem z Shaunem z knajpki, w której zawsze jemy śniadania, do jego mieszkania. Oboje mieliśmy wolne, więc zamierzaliśmy pograć na konsoli, skończyć na siłownię, a potem do klubu. Chyba, że zachce nam się surfować, to polecimy na jakąś plażę. Chociaż po naszych ostatnich przygodach z syrenopodobnymi istotami, trzymamy się od morza z daleka.
– Stary, ta blondynka już trzeci raz napisała ci swój numer na rachunku, a ty nic – powiedział kumpel.
– Serio? Nie zauważyłem – odparłem, wzruszając ramionami.
Cały czas miałem w głowie F i nasz ostatni seks. Nie mogłem się doczekać, aż znowu ją zobaczę, żebyśmy mogli to powtórzyć. Podrapała mi wtedy plecy do krwi. Brakowało mi tego. Brakowało mi jej. Uwielbiałem patrzeć, jak dochodzi i gdybym tylko mógł ją mieć w swoim łóżku, to bym jej z niego nie wypuszczał.
– W takim tempie to nigdy nie zaliczysz – skwitował. – Co to za głupkowaty uśmieszek masz na ryju? Nie mów, że zaliczyłeś tą blondynę!
– Poszło ci na mózg od jechania na ręcznym? Jaką blondynę?
– No tą kelnerkę!
– Po co mi jakaś kelnerka, skoro mam F? Tak mi podrapała ostatnio plecy...
– Dobra, dobra – przerwał mi, wyraźnie zmieszany. – Nie chcę znać szczegółów.
Weszliśmy do jego mieszkania, Shaun sięgnął ręką do kopert leżących na blacie i podał mi jedną.
– Twoje wyniki przyszły – oznajmił.
Jak tylko dowiedziałem się, że kobieta, którą uważałem za matkę wcale nią nie była, Shaun zabrał mnie na badania genetyczne. Jego znajomy pracował w znanym laboratorium diagnostycznym, więc mieliśmy pewność, że zostaną wykonane porządnie. Serce waliło mi w piersi jak oszalałe, kiedy otwierałem kopertę. Czytałem wyniki z żołądkiem w gardle, ale nic z tego nie rozumiałem. Co chwilę pojawiały się słowa „NIEJEDNOZNACZNE" albo „NIEMOŻLIWE DO ROZPOZNANIA". Co to, do cholery, miało być? Wybuliłem tyle kasy na te badania, żeby nie dowiedzieć się niczego nowego?
– Przeczytaj mi to, bo nic, kurwa, nie rozumiem – warknąłem, rzucając w Shauna tymi kartkami.
Złapał je w powietrzu i zaczął czytać w milczeniu. Zmarszczył brwi, przeglądając wyniki kolejny raz.
– Niejednoznaczne? Niemożliwe do rozpoznania? Robią sobie, kurwa, jakieś jaja – powiedział wzburzony. – Co to ma w ogóle znaczyć? Najlepsze laboratorium diagnostyczne, a umieją rozpoznać tylko ludzkie DNA? Przy dzisiejszej technologii? – Spojrzał na mnie. – Nie zostawimy tak tego, Josh. Powtórzymy badania, bo to są, kurwa, jakieś kpiny. Jeśli będzie trzeba, to zrobimy je też w innych miejscach.
Westchnąłem. A miałem jakieś inne opcje? Musiałem próbować, skoro ojciec nie chce mi nic powiedzieć.
– Ale głowa do góry, stary. Przynajmniej wiemy, że w jakimś stopniu nadal jesteś człowiekiem – zaśmiał się Shaun.
Hej kochani❤
Jak wam się podobała scena F i K? Przyznawać się, kto na to tak bardzo czekał? :D
Macie jakieś podejrzenia, kim mogła być (lub jest) matka K?
Odzywajcie się, bo nie ma lepszej motywacji od komentarzowego spamu❤
Następny rozdział powinien pojawić się do tygodnia, a w międzyczasie zapraszam na drugą część "Pękniętego diamentu", którą tworzę razem z Candy0406 i Elorence. Link w komentarzu ->
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top