9
Dom ojca Jeana- Charlesa
Pomimo, że starszy pan Delacroix mieszkał zaledwie kilka przecznic od swego syna, rzadko u niego bywał - chyba, że potrzebował czegoś, albo, gdy pragnął dla siebie "tła", dzięki któremu stawał się bardziej wyrazistym człowiekiem. Tak, na przykład, było w momencie, gdy pragnął móc pochwalić się "latoroślą na stanowisku".
– Mój syn nie będzie pracował byle gdzie – Jean, jak dzisiaj, pamiętał zaciętą minę ojca, gdy oznajmił mu, że chciałby się zaczepić na Akademii Sztuk Pięknych, by spełnić swe marzenia o karierze malarza.
Niestety, z tych planów nic nie wyszło, bo wściekły starszy pan zagroził zakręceniem kurka z pieniędzmi, gdyby niepokorny jedynak poszedł swoją drogą... Marzenia legły w gruzach, a Jean - Charles musiał męczyć się i mierzyć z ponurą rzeczywistością, na ważnym stanowisku w znanym francuskim szpitalu Sacre Coeur, która nie stanowiła spełnienia jego pragnień.
Męczyła go powtarzalność czynności, na których opierał się jego dzień pracy, nie pozostawiały one bowiem pola do wariacji, do kreatywności i - przede wszystkim - w razie potknięcia - miałby wielkie kłopoty. Nie dalej, jak kilka miesięcy wcześniej, jeden z jego kolegów po fachu, odebrał sobie życie. Nie wytrzymał presji, ciążącej mu kamieniem. Albowiem praca w Sacre Coeur, pod okiem złośliwego oraz apodyktycznego ordynatora ich oddziału, którego hobby było wytykanie błędu tam, gdzie nie było pomyłki, stanowiła totalną porażkę.
Tymczasem pan Delacroix zacisnął usta, spoglądając z dezaprobatą na Salem. Dziewczyna pomyślała, że czas nie obszedł się ze staruszkiem zbyt łagodnie, mimo zachowania przez niego pozorów zdrowia oraz doskonałej kondycji fizycznej, ona dostrzegała podstarzałego faceta z małą łysinką na czubku głowy i lekko wystającym brzuchem. Pomimo doskonale skrojonej błękitnej koszuli (kurczę, ktoś chyba nie widzi, że guziki zaraz odpadną pod naporem tłuszczyku), a także smokingu (czy starszy Delacroix chodzi tak na co dzień, albo może wybiera się do opery?), nie mógł ukryć, że się starzeje...
– Kto to jest, Jean??? – staruszek podniósł głos o ton wyżej, sprawiał wrażenie, jakby miał zamiar zemdleć, bo synowi nie towarzyszyła, jak zawsze podczas wizyt u niego, Yvonne. – Co ciebie łączy z... z tą ... kobietą?!
– Nie zapyta tata, gdzie jest jego synowa? – na razie, wszystko szło zgodnie z planem Jeana.
Oby tak dalej, a uwolni się i od wiarołomnej żony, ogrzewającej łóżko jakiegoś podstarzałego amanta z Kolumbii i od ojca, za wszelką cenę próbującego układać Jeanowi życie, według własnego widzimisię. Trochę cierpliwości, gry i pokerowego oblicza...
– Kim jest ta młoda kobieta, która tobie towarzyszy, zamiast prawowitej małżonki? – starszy pan wycelował palcem w stronę Salem.
Patrzył przy tym tak, że gdyby wzrok mógłby zabijać, już dawno panna Torres leżałaby martwa u jego stóp.
Jean - Charles już zamierzał udzielić ojcu odpowiedzi, ale, niespodziewanie wyręczyła go Salem.
– Pani Yvonne Delacroix sprawdza wytrzymałość łóżka mojego dziadka – wyjaśniła i z satysfakcją odnotowała, że facet zmienia kolory na twarzy, znacznie szybciej niż kameleon. – A ja... Łóżka mężczyzny, którym wzgardziła ( to, akurat, nie było wcale prawdą, ale Starszy nie musi o tym wiedzieć).
Mężczyzna przycisnął dłonie do klatki piersiowej, do miejsca, gdzie zamiast serca miał bryłę lodu. Ciężko oddychał, sapał i dyszał, jak po przebiegnięciu maratonu. No, bo jak to mogło być, że jedynak łajdaczy się na oczach całego Paryża!
– Wstyd mi przynosisz! – zagrzmiał i z ciężkim klapnięciem, opadł na obity aksamitem, pufek. – Myślisz, że nie wiem, co ludzie gadają o tobie i tej... dziewczynie? Nie wstyd ci? Doprawdy, Jean!
Myślałem, że stać ciebie na więcej! – pomruczał pod nosem kilka mało pochlebnych uwag, dotyczących kochanek, dla których mężczyźni takiego pokroju jak jego syn, porzucają swoje poślubione przed ołtarzem w kościele, prawowite małżonki.
– Stać mnie na wiele więcej – odpowiedział spokojnie lekarz, chociaż w głowie szumiało mu nieprzyjemnie od nerwów o sile huraganu tropikalnego.
Teraz albo nigdy. Nie może bać się człowieka, który obawia się skandalu, mogącego zachwiać jego nieskazitelnym wizerunkiem wielkiej, szczęśliwej rodziny. Zbyt idealnej, by była prawdziwa.
Jean - Charles miał ochotę zrzucić wszystkie drogie i unikalne dzieła renesansowych artystów, wiszących na ścianach w głównym holu, i cisnąć je do kominka, by spopielił je ogień. Ogień to pożyteczna sprawa. Nie zostawia śladów niczego, czego dotknie.
– Pamiętasz, o czym mówiliśmy, gdy żeniłeś się z Yvonne? – na dźwięk, nadspodziewanie stanowczego tonu ojca, Jean drgnął, ale nie dał się zastraszyć.
– A czy ty, ojcze, pamiętasz, o czym rozmawialiśmy, gdy zastałem ciebie, niezbyt kompletnie ubranego, w bibliotece, w towarzystwie jednej z druhem mojej żony, a jej kuzynki? Ciesz się, że nigdy nie powiedziałem matce, jaki z ciebie dwulicowy facet!
Jeśli mi nie pomożesz w przeprowadzeniu rozwodu z Yvonne, albo będziesz mi potem robił jakiekolwiek trudności, czepiał się i ... cokolwiek innego ( tu Jean spojrzał czule na Salem), powiadomię każdy paryski, co ja mówię, francuski, brukowiec, że mam przyrodniego brata. Ciekawe, czy odważysz się zaryzykować?!
– Co za rodzina! A ja myślałam, że tylko moja jest ... hm, niecodzienna- mruknęła Salem, przepuszczając obu mężczyzn, którzy poszli "na osobności, omówić ważki temat".
No, tak... Najpierw Yvonne Delacroix. Kurczę, co ona widziała w Pedrze Torresie? Fakt, dziadek nieźle się trzymał pomimo swoich lat i burzliwego trybu życia, które prowadził, ale żeby aż tak być ślepą, na to, co wyprawiał?
I jeszcze Jean - Charles, jego zimny jak ryba ojciec i snobistyczny światek, stanowiący dziedzictwo ich obu! Po raz pierwszy pomyślała o Juanie, którego miała poślubić - a którego już nie zobaczy, bo jak on ją odnajdzie? - i o swoim dziadku. Nie czuła absolutnie żadnego żalu, albo, dajmy na to, smutku, z powodu własnej ucieczki.
I Juan, i Pedro to też swoisty rodzaj arystokracji - tyle, że "ulicznej, nielegalnej". Narcos.
– Panno Salem? –;oficjalny ton głosu ojca Jeana, który to wychynął nagle ze swojego gabinetu, przywrócił ją do rzeczywistości.
Uniosła wyżej głowę, byle nie widział pogardy, którą miała wielką ochotę mu jawnie okazać.
– Słucham? – zapytała zamiast tego.
– Zezwalam na rozwód mojego syna z niewierną połowicą i... – chrząknął, zakłopotany, jakby uszło z niego powietrze, dodał. – ... Zalegalizowanie tego, co was łączy. Nie godzi się, by mój Jean, i pani, żyli bez ślubu! Choćby i cywilnego.
Nie mógłby bardziej jej zdziwić. Czy to oznaczało, że uciekając od jednych kłopotów i sprawiających je mężczyzn, wpadła w inne - znacznie bardziej poważne?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top