5
– Mama? – szepnął rozespany Xavier, trąc piąstkami swe oczy i czekając na mamę, która już dawno powinna wstać i być przy nim oraz Marie.
Ale Marie też nie było w jej łóżeczku, pozostała tylko zmięta pościel i ulubiony smoczek dziewczynki, poniewierający się po puszystym dywaniku w wesołe szlaczki.
– Mama!– zawołał głośniej i bardziej rozpaczliwie, bo nie rozumiał, dlaczego obok niego nie ma siostry, a Yvonne nie reaguje na wołanie swego syna.
Przecież zawsze było inaczej, dbała o Marie, o Xaviera, o tatę również. Nigdy nie opuszczała ich na dłużej, bo nie miała ku temu powodów!
– Co się dzieje, synku? – zamiast matki, w dziecinnym pokoju pojawił się „tata Jean".– A gdzie Marie?
Najwidoczniej też nie miał pojęcia, co się dzieje i nie ogarniał sytuacji. Co więcej, wyglądał na bardzo nie wyspanego oraz zmęczonego.
– Nie ma mamy! Nie ma Marie!– chłopiec wybuchnął płaczem. – Nie wiem, gdzie są! A jeśli porwał ich ten stary pan, który...?
– Zaraz! – zaoponował Jean, mrugając oczami, by odpędzić od nich resztki snu.– Jaki pan?
– Słyszałem, jak mama rozmawiała z jakimś panem– wyznał chłopiec.– W nocy, ale zasnąłem, bo myślałem, że to ty, tatusiu! Ale ty przecież nie mogłeś sprawić, że nie ma Marie i mamy?
– Nie, nie mógłbym- odparł Jean zgodnie z prawdą.– Zapytam w recepcji, może ktoś coś wie?– nie powinien panikować i straszyć dziecka, ale naprawdę zaczynał się bać. I łączyć pewne fakty.
Yvonne była jakaś taka dziwna, odkąd wrócili z „Tijuany", odpowiadała półsłówkami na pytania Jeana- Charlesa, wyraźnie się czegoś- albo kogoś- bała. A tamten mężczyzna, którego słyszał jego syn, na pewno nie był wytworem dziecięcej wyobraźni, bo ... Jean przez sen również go słyszał , ale myślał, że żona nie może spać i słucha jakiejś lokalnej audycji radiowej- przy oknie stał odbiornik- i zasnął snem sprawiedliwego.
Co łączyło te dwa fakty? Czy jego żona i córka zostały porwane? Ale dlaczego tajemniczy, nocny gość, zostawił w spokoju i chłopca, i Jeana? Dlaczego zależało mu właśnie na kobietach? Oby nie zrobił im krzywdy– z tą myślą, młody mężczyzna pomógł synkowi się ubrać i zjedli razem po pół kanapki, więcej nie byli w stanie, po czym zeszli do recepcji, gdzie Jean poprosił o wskazówki, gdzie mieści się miejscowy posterunek policji.
– A na co to panu? – recepcjonista był nieuprzejmy i opryskliwy wobec Jeana, nie tak, jak bywało to poprzednio.– Jak kobieta panu zwiała, to tylko wyłącznie pańska wina!
Sprawiał wrażenie, jakby czegoś się obawiał i strach nie pozwalał mu powiedzieć prawdy. Mój Boże, co się tu działo i dzieje nadal?
Recepcjoniście lekko drżały ramiona, ale gdy tylko zorientował się, że Jean na niego patrzy, opanował się i wyprostował jak struna, po czym poszedł w stronę kantorka dla pracowników hotelu, skąd dochodził jego poirytowany głos. Mówił zbyt szybko po hiszpańsku, by Jean go zrozumiał, choć nie był beztalenciem językowym.
– Proszę mnie zrozumieć – na policyjnym posterunku wcale nie było lepiej, gdyż funkcjonariusze wymienili między sobą porozumiewawcze spojrzenia i odpowiedzieli Jeanowi- Charlesowi, mniej - więcej to samo, co recepcjonista w hotelu.
– Zaginięcie zgłasza się po upływie dwudziestu czterech godzin, które jeszcze wszakże nie minęły. Powinien pan zaczekać, może żona wyszła i niebawem wróci?
– Jak: wyszła? W środku nocy? Z małym dzieckiem?– mało brakowało, a Jean- Charles zawyłby z rozpaczy, gdy napotkał mur obojętności ze strony policjantów w Medellin.
Opanował się ze względu na synka, który - wpatrzony we swego tatę – wyglądał na nie mniej zmartwionego niż on. Jego usta niebezpiecznie drżały, ale mały dzielnie powstrzymywał płacz. Nie chciał okazać się mniej twardy niż Jean, choć i nikt nie oczekiwał od niego dorosłego zachowania.
– Chodźmy stąd, Xavier – powiedział Jean do młodego, niezdarnym ruchem dłoni mierzwiąc mu czuprynkę.– Nie chcę tu zostać ani chwili dłużej!
– A gdzie mama? I Marie? – dopytywał go syn, lecz mężczyzna nie umiał udzielić mu wyczerpującej odpowiedzi na to pytanie.
Wrócili do hotelu, Jean- Charles spakował większość swoich i małego rzeczy, by się nie poniewierały po apartamencie i postanowił, że wymelduje się z zajmowanego przez nich apartamentu. Nie było sensu tkwić tu dłużej, skoro i tak nikt nie chciał im pomóc w rozwiązaniu zagadki zniknięcia Marie oraz Yvonne.
Jeszcze nie wiedział, jak, ale postanowił, iż w bliższej lub dalszej przyszłości, odnajdzie swoje obie dziewczyny, całe i zdrowe.
– Oby były bezpieczne. Oby żyły – modlił się bezgłośnie do Boga, prosząc Go ten jeden, jedyny raz o coś nie dla siebie samego.
– Tatusiu? – Xavier uniósł wzrok na ojca, przekrzywiając główkę lekko w prawo, aż jego loki przysłoniło jedno z oczu. – Co mówisz?
– Prosiłem, żeby mama i Marie wróciły, całe i zdrowe, do domu – mężczyzna postanowił, iż nie będzie okłamywał synka.
– Kogo, tato?
– Boga, synu.
– Ale czy Bozia usłyszy twoje słowa? – zmartwił się smyk. – Ty nie chodzisz do kościółka, tak mówiła mama.
– Może i nie chodzę – przytaknął Jean- Charles, poważniejąc.– Ale chyba powinienem zacząć.
– Jeszcze nie skończyłem– Salem usłyszała charakterystyczne jęki, dziadka i jakiejś kobiety, dochodzące zza drzwi jego gabinetu, pełniącego również funkcję biblioteki.– Yvonne, zaczekaj, mówię! Za chwilę dojdę...
– Cholera – mruknęła do siebie, po cichu, Salem. – Jakby nie mieli gdzie tego robić. I to akurat, gdy chciałam mieć ciszę i spokój dla siebie.
Po długim, przeciągłym okrzyku Pedra, zapanował wreszcie „domowy mir". Co nie oznaczało, że nie rozpoczną kolejnej rundki. Zawróciła więc i pospiesznie ewakuowała się do ogrodowej altanki z drewna pomalowanego na biało, po której to ściankach wspinały się pnące róże o słodkim zapachu.
Usiadła wewnątrz, zażywając przyjemnego chłodku, nie będąc jednocześnie, widziana z zewnątrz. Miała tyle do przemyślenia– ślub z Juanem, pozornie spokojnym i wpatrzonym w ojca, jak w obrazek; dziwne zachowanie dziadka ( i nie chodziło wcale o uprawianie seksu, bo to się mu zdarzało z różnymi paniami, od czasu do czasu) , który podejrzanie wiele godzin spędzał za zamkniętymi drzwiami biblioteki, i gdzieś dzwonił, niekiedy przeplatając normalne zdania z soczystymi, hiszpańskimi epitetami.
Ale siedzenie w samotności w altanie i deliberowanie nad sprawami niemożliwymi do naprawienia i naprowadzenia na właściwą trasę, nie sprawiło, iż poczuła się lepiej. Postanowiła wyjść na spacer, tym razem bez wiecznie szlajającej się za nią ochrony w postaci dziadkowych goryli, toteż chyżo wymknęła się poza teren ogrodu. Stamtąd było już blisko do tylnego wyjścia, przeznaczonego wyłącznie dla służby, z którego skorzystała.
Opuszczenie Medellin nie okazało się równie łatwym przedsięwzięciem, jak dostanie się do miasteczka. Jean musiał wynająć prywatnego kierowcę oraz auto - i taryfiarz, i samochód, nie prezentowały się najlepiej, jedno bardziej niechlujnie od drugiego, ale... Jean- Charles nie mógł wybrzydzać, nawet, jeśli mężczyzna o przerzedzonych włosach na głowie i pokaźnym brzuszku, zażyczył sobie niemałą kwotę za wyjazd poza „rogatki" Medellin.
Francuz przypuszczał, że gdyby nie wziął tego, co mu Niebiosa zsyłają, musiałby pożegnać się z myślą o rychłym opuszczeniu miejsca koszmarnych wakacji rodzinnych, najgorszych w całym życiu Jeana. I Xaviera.
– Mama? – chłopiec przebudził się dopiero, gdy taksówka zatrzymała się przed terminalem lotniczym, oddalonym od Medellin o dobrych parę mil, na południowy zachód kraju. – Chcę do mamy!
– Niech pan szanowny uciszy smarkacza, bo głowa mi pęka od jego pisków– kierowca nie bawił się w uprzejmości, miał zły dzień.
Nie lubił ani obcokrajowców, bo uważał ich za plagę i wichrzycieli, ani dzieciaków, bo sam nie miał swoich, więc z cierpliwością pod tym względem bywało u niego krucho...
Na dodatek, jakby było mało nieszczęść, kobieta siedząca w okienku kasy biletowej, również zaczęła robić problemy. Nie chciała sprzedać Jeanowi biletów do Paryża, twierdząc, iż wszystkie loty z Kolumbii do Francji zostały odwołane jeszcze poprzedniego dnia i nie ma ona żadnej mocy, by je przywrócić.
– No to co ja mam zrobić? Moje dziecko jest...– zaczął Jean- Charles żałośnie, mając nadzieję, że to wzruszy serce kobiety.
Ale ono musiało być niewzruszone, skoro odpowiedziała z niechęcią, że nie on jeden jest ojcem na tym świecie, i że ona nie jest Panem Bogiem, by spełnić prośbę Jeana.
Następnie poprosiła go obojętnym tonem, by nie blokował miejsca przy okienku.
– Może jednak znajdzie się coś z przesiadką, do Francji? Dla pana i dla mnie? – usłyszał mężczyzna za swoimi plecami żeński głos.– A to...– tu właścicielka głosu, wręczyła dyskretnie pani z obsługi zwitek banknotów– Na umotywowanie mojej prośby.
– Mogę sprawdzić, bo możliwe, że coś się znajdzie, a ja popełniłam pomyłkę – ton kasjerki raptownie się zmienił z jadowitego w pełen słodyczy.
– Byłabym zobowiązana– odpowiedziała „petentka".
– Salem? Salem Torres?– Jean- Charles zdziwił się widokiem dziewczyny, która wyglądała, jakby przekupywanie ludzi nie robiło na niej wrażenia. – Dziękuję.
– Jeszcze nie wylecieliśmy. Ty, panie Jean, lepiej proś Niebiosa, byśmy zdążyli!
– O, jest– kasjerka wreszcie uniosła głowę znad ekranu komputera. Tyle, że... w klasie biznesowej zostało przed paroma godzinami wykupione ostatnie miejsce. Mogą państwo siedzieć w klasie ekonomicznej. Mam nadzieję, że to nie problem?– znowu obrzuciła oboje dorosłych krytycznym wzrokiem, dziecku nie poświęcając uwagi.
– Skądże– odparli równocześnie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top