28
Pedro Torres i Juan Velazquez zmierzyli się złowrogo spojrzeniami, gdy wreszcie stanęli naprzeciw siebie z odbezpIeczonym pistoletem w dłoni. Wokół nich zgromadził się mały tłumek w postaci żądnych wrażeń ludzi należących do dwóch wrogich frakcji. Ktoś pokrzykiwał, żeby załatwić sprawę za pomocą broni. Ktoś inny przystał widocznie na sugestię kompana, bo pomruk aprobaty zgromadzonych na ubitej ziemi za miastem mężczyzn stawał się coraz głośniejszy.
W końcu zarzuty były poważne - Juan Velazquez oskarżył Pedra Torresa o morderstwo i pozbycie się ciała ojca Juana.
– Senor padre nigdy by dobrowolnie nie odszedł ani nie zostawił samopas interesów Branży – powiedział Juan, stawiając wszystko na jedną kartę. – Mam świadków, którzy słyszeli kłótnię mego ojca i don Pedra, tuż zanim on, mój ojciec, zniknął.
– Co ty bredzisz, chłopcze? – Pedro parsknął śmiechem, patrząc mu prosto w twarz.
Wówczas przemówił jeden z grona najbardziej zaufanych ludzi Torresa i powiedział, że to wszystko prawda, zarówno o świadkach, jak o ich zeznaniach.
– Ja również tę kłótnię słyszałem – rzekł poważnym tonem, zachowując kamienne oblicze.
– Coo?! Ty zdrajco! – ryknął Pedro i wycelował lufą broni w stronę człowieka, którego uważał dotąd za jednego z najbardziej lojalnych wobec siebie, el Patron.
Salem i wymierzenie jej kary za nieposłuszeństwo zeszło na dalszy plan.
– Spokojnie, Szefie – tamten uniósł ręce w górę w pojednawczym geście. – Ja zawsze byłem wobec pana lojalny, nigdy się panu nie sprzeciwiłem, nawet wtedy, gdy prowadzał się pan z moją młodszą siostrą i zrobił z niej swoją dziwkę. Nie mogę jednak dłużej znosić sytuacji, gdy zmusza się mnie do milczenia, siłą zmuszając do posłuszeństwa i traktuje jak pospolitego chłopca na posiłki. A panienkę Salem też pan wykończył? Miał pan motyw..
– Nie będę się nikomu opowiadał, do cholery! – odkrzyknął Pedro, tracąc resztki panowania nad sobą.
Dopiero po chwili zrozumiał, że jego słowa zabrzmiały jak przyznanie się do zarzucanych mu czynów. Wściekł się jeszcze bardziej i zdzielił Negrito w twarz, aż tamten się zatoczył, a z rozbitego nosa poleciała krew.
Juan uśmiechnął się w duchu. Bardzo dobrze, bardzo dobrze...
Oby tak dalej... – z tą myślą odciągnął krewkiego mężczyznę od poszkodowanego.
Udawał zrozpaczonego i wściekłego z powodu udziału Pedra Torresa w zniknięciu ojca, Alberto - Johna, a Negrito jak każdy człowiek, miał swoją cenę i nie było trudno go przekupić amerykańskimi dolarami i obietnicami, których Juan nie zamierzał dotrzymać, lecz Negrito o tym jeszcze nie wiedział...
– Myślałem, że jest pan człowiekiem honoru i umie go bronić we właściwy sposób – Juan zaakcentował ostatnie słowo, nieco przeciągając sylaby.
Inni zebrani na miejscu mężczyźni zacisnęli krąg, dając tym samym do zrozumienia, że czas zakończyć spór. W jaki sposób? Zwykle w podobnych przypadkach zasady jasno stwierdzały, że to walczący w obronie swojego honoru i interesów, a co za tym idzie i dominacji na danym terenie, powinni się dogadać. Juan nie zamierzał czekać na rozwój wypadków, toteż rzekł:
– Don Pedro? Czy może pan udowodnić mi, że nie mam racji i to nie z pańskiej winy i ręki zginął mój ojciec? Czy jest powód, żeby któryś ze swświadków świadomie wprowadził wszystkich w błąd?
– To przez zazdrość! – wrząsnął Pedro, cały purpurowy na twarzy od gniewu, że taki młodzik czy wręcz młokos odważył się zakwestionować jego nie podważalne prawo do sprawowania władzy na terenie Kolumbii.
To on był pierwszy na tym kawałku ziemi, a nie jakiś tam Velazquez! A jeśli już o zaginionym Alberto mowa, to pewnie synalek sam maczał paluchy w zniknięciu ojca, albo wynajął kogoś kto odpalił starego za niego.
– Negrito dałby przekupić się każdemu za odpowiednią cenę – warknął zniecierpliwiony Pedro. – A ty, Juan, w niczym mu nie ustępujesz! Za dochapanie się do wielkiej kasy jesteś gotowy na wiele, choćby pójść po trupach do celu. Może to nie twoja sprawka, że moja wnuczka przepadła jak kamfora? – ciągnął Pedro z chytrym uśmieszkiem na twarzy.
– Nie przepadła z kretesem el Patron – zaoponował natychmiast Negrito, a kilkoro kolegów mu przytaknęło i spojrzało spode łba na szefa. – Przecież jest na wyspie. Dzwonili stamtąd wczoraj, by pana o tym powiadomić. I Francuz też tam był. Nie zamierza pan nic z tym faktem zrobić?
Pytanie trochę zbiło Torresa z pantałyku, bo nie miał pojęcia, co dokładnie Negrito miał na myśli. Może wiecznie działającą wbrew woli dziadka Salem? Albo tego paskudnego Francuza, ciągle krążącego w pobliżu nie swojej kobiety? Albo jego, Pedra, kłamstwo?
Przecież nie mógł go zapytać wprost, bo wówczas stało by się to jasnym dowodem, że posłał Alberto - Johna do piachu. Nikogo by nie obchodziło, że nie miał z tym nic wspólnego. Gdyby zaczął się bronić albo przykładnie odstrzelił łeb temu młodemu skurczybykowi na oczach tylu świadków po rzuceniu przez Velazqueza ważkiego oskarżenia, mogło by być grubo i nieprzyjemnie. I tak jest już wystarczająco źle.
W końcu przed szereg napakowanych mężczyzn wyszedł jeden z nich. Spojrzał na el Patron i powiedział:
– A pamięta szef, jak zrobił z niejednej z naszych kobiet, młodszych sióstr i narzeczonych swą zabawkę? Wiele z nich poszło z panem do łóżka z powodu gróźb i przymusu, które pan wobec nich stosował!
– Pamięta pan ich płacz i krzyki, proszące, żeby nie robić im krzywdy? – kolejny mężczyzna wyszedł przed szereg, sięgając po broń ukrytą za paskiem spodni.
Pedro zapadł się w sobie, przez chwilę w jego oczach czaił się ten sam lęk, który odczuwały wcześniej jego ofiary. Wyprostował się dumnie, by umrzeć jak mężczyzna, a nie jak pospolity cykor. Pierwsza z kul trafiła go sekundę później w kolano. Miał jeszcze na tyle siły, by spojrzeć Velazquezowi prosto w twarz i splunąć na niego.
– Ty! – Juan wytarł z obrzydzeniem policzek i cofnął się, by pozostali na miejscu mężczyźni mogli dokończyć zaczęte dzieło.
Pięć minut później było już po wszystkim. Pedro Torres, Zmora Kolumbii, nie żył. Odszedł tak jak żył - szybko i gwałtownie.
Juan Velazquez kazał zakopać gdzieś ciało. Byle tylko nikt go nigdy nie odnalazł. Potem musiał wykonać ostatni telefon w jego sprawie, że to co miał zrobić, zostało wykonane. Obiecał to Salem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top