22
LeFeu patrzył bystrym wzrokiem na Jeana - był po prostu ciekaw Salem i tego, że ktoś taki jak on, człowiek o ugruntowanej pozycji społecznej, z dobrej rodziny, chce się narażać dla kobiety z dolnego szczebla drabiny hierarchii. No, ale to już problem wyłącznie pana Delacroix. Chyba wie, co robi i na co się porywa, goniąc za cudzą spódnicą, i jakie to może przynieść kłopoty, jeżeli szalona eskapada do samego serca kolumbijskiego piekła się nie powiedzie?
LeFeu udzielił Jeanowi konkretnych informacji– kto, co, jak i dlaczego wypytywał o niego parę tygodni wcześniej, i opisał, gdzie można się spodziewać zastać niejakiego Negrito. Facet dobrze płacił za informacje, więc grzechem by było nie wykorzystać okazji do łatwego zarobku – ale od Jeana LeFeu nie zamierzał wziąć ani grosza. Miał swój honor, i nie lubił zostawiać po sobie nie spłaconych długów.
– Życzę panu powodzenia – poklepał serdecznie, niemal po bratersku, Jeana po plecach. – Nie zamierzasz, człowieku, odpocząć, zanim ruszysz w dalszą trasę? Twój ojciec raczej nie wpadnie do Departamentu z wizytą, a poza terenem... hm, mojej jurysdykcji, różnie się może zdarzyć. On nie jest z tych, którzy łatwo odpuszczają zniewagę... Wiem, co mówię. To jak, zostaniesz u mnie w gościnie?
Xavier i ty.
– Chyba nie mam wyjścia. W każdym razie, uważam, że przyda się nam, synkowi i mnie, odpoczynek.
– No, to ustalone – LeFeu uśmiechnął się szeroko, ukazując dwa rzędy idealnie białych zębów. – Możesz przenocować ze swoim dzieciakiem o... W tym pokoju, pierwszym po prawej. Żaden luksus, ale przynajmniej czysto, sucho i wygodnie. Dobranoc, już późno.
– Dobranoc, panie LeFeu – Jean nie znał prawdziwego imienia oraz nazwiska swego dobroczyńcy.
Xavier zasnął szybciej niż tata, ledwo przyłożył głowę do poduszki, zapadł w głęboki sen, cichutko pochrapując. Jean nie miał tyle szczęścia - turlając się z boku na bok. W końcu, bezszelestnie, wysunął się spod pościeli i usiadł na łóżku. Rozważał różne, mniej lub bardziej, możliwe scenariusze spotkania z Salem i Marie, A także - o ile zaistnieje możliwość i konieczność - rozmowy twarzą w twarz, z Yvonne. Było nie było, ale wciąż są małżeństwem. I co z tego, iż bardziej na papierze niż w rzeczywistości?
Mają syna. I córkę.
"Tak, Marie jest moim dzieckiem, bez względu na prawa biologii, nie mogę się od niej odwrócić, z tegoż tylko powodu, że tamten drań, Pedro, był dawcą nasienia, brzydko mówiąc " – Jean zdawał sobie sprawę z tego, że niektórzy mężczyźni nie zaakceptowaliby owocu małżeńskiej zdrady, że to dziecko by stanowiło dla większości z nich powód do wstydu i wyrzucenia go poza nawias ich zainteresowania. On miał swoje zdanie.
Nie wiedział, gdzie się ulokują, gdy - a nie "jeśli "- odbije Salem z rąk młodego Velazqueza, a Marie - odbierze nieodpowiedzialnej matce, Yvonne. Co się działo z trzema najważniejszymi kobietami jego życia przez ten szmat czasu, odkąd się widzieli ostatni raz?
Od porwania Salem przez tego całego Negrito, minął dobry miesiąc, prawie dwa. Marie i Yvonne zniknęły mu z oczu znacznie wcześniej...
***
Ranek dnia następnego, zastał Jeana w łóżku. Mężczyzna zasnął grubo po północy, ponieważ zbyt wiele myśli biegało po jego głowie niczym płochliwe zajączki na wiosennej łączce. Zerknął kontrolnie na budzik, stojący na nocnym stoliku przy łóżku. Brzydki i poobijany zegarek, którego wszakże zadaniem było odmierzanie czasu, a nie estetyczna prezencja – wskazywał szóstą trzydzieści dwie. Jean musiał dostać się na terminal lotniczy Charlesa de Gaulle 'a dokładnie za godzinę. A więc najwyższa pora opuścić ciepłe wyrko i ruszyć w niebezpieczną podróż - przygodę. Obudził synka, pomógł mu się ubrać, chociaż mały nie wykazał zbyt wielkiego entuzjazmu z powodu za wczesnej pobudki, jak na jego standardy. Wytłumaczył chłopcu, iż muszą się pospieszyć, jeśli zależy im na złapanie samolotu, który zabierze ich obydwu prosto do Salem. Po prawdzie, było to małe niedomówienie, bo mieli wylądować kilkanaście kilometrów dalej na południe od Medellin, a dopiero potem spróbować złapać okazję do miasta. W tym wypadku Jean wiedział, że przeprawa może być trudną do zrealizowania, lecz musiał się na nią zdecydować i wziąć byka za rogi.
***
Salem skorzystała z tajnego przejścia, by ratować nie tyle siebie, co Marie. Obiecała to matce dziewczynki, nie mogła olać sprawy ani złożonej przez siebie przysięgi. Wciąż miała przed oczyma twarz Yvonne, bladą i poważną, znaczoną udręką życia z Pedrem Torresem - dostatnim i wolnym od trosk materialnych, ale w złotej klatce, jako nieistotny dodatek do mężczyzny o trudnym charakterze.
No i ten pojedynczy wystrzał, gdy szła z dzieckiem Yvonne na ręku - poruszały się w ciszy, bo ściany wokół doskonale przepuszczały przez siebie dźwięki. Nie sposób pomylić echa wystrzału z naładowanej i odbezpieczonej broni z czymś innym. Zatem los nie okazał się dla Yvonne Delacroix zbyt łaskawy - poromansowała ze Zmorą Kolumbii przez kilka krótkich miesięcy, kilka skradzionych szczęściu chwil i - najpewniej - albo jest ranna, albo jej męka skończyła się w momencie, gdy zarobiła kulkę.
Salem i tak nie była w stanie zrobić dla Yvonne więcej niż jej obiecała. Musiała zapomnieć o niej i skupić się na swoim zadaniu.
***
Człowiek, o którym mówiła Yvonne Salem, zanim ta druga ruszyła w drogę, czekał w umówionym miejscu. Dostanie się na wyspę - o dziwo - przebiegło bezproblemowo. Po dotarciu na miejsce i nie zważając na zaskoczoną obecnością małej i Salem, służby, w hacjendzie Pedra, obie uciekinierki mogły odpocząć i odespać stres związany z ucieczką. To znaczy, Marie zasnęła szybko, natomiast Salem zastanawiała się, co robić dalej i jakie wymyśleć wymówki, mające wytłumaczyć jej obecność w tym miejscu, bo w końcu albo lojalna Torresowi służba szybko doda dwa do dwóch i powiadomi go, że Salem jest na wyspie. I to w dodatku z Marie.
Swoją drogą, Salem nie zamierzała się poddać, skoro dotarła tak daleko. Zrobi to dla dziecka, nie będącemu absolutnie w żadnym wypadku winnym ich trudnemu położeniu. I dla Jeana, który poświęcił swe życie, próbując zapobiec porwaniu Salem.
– Razem. Aż po kres czasu – szepnęła do siebie. – Tak, jak mi to obiecałeś, Jean...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top