Władczyni kości - LOS
Los pojawiała się i znikała, ale cały czas była obecna. Grała ludźmi i bogami jak pionkami, które miały wolną wolę. To ona decydowała o powodzeniu lub porażce. Przybierała różne formy, jednak najczęściej objawiała się jako młoda kobieta w długiej, opływowej szarej sukni. Rozcięte rękawy sięgały aż do bioder bogini, a przy pasie zamiast klamerki miała dwie kości o dziesięciu ściankach. Dla każdego wyglądała inaczej — mnie ukazywała się jako szczupła, smutna dwudziestolatka o szarych włosach i szarych oczach, ale bywali i tacy, którym jawiła się w postaci smukłej, wysokiej kobiety o bladej twarzy i granatowych jak noc, długich włosach, odbijających się w oczach z płynnego złota.
Przemierzała las za grupą przyjaciół. Ostatnimi czasy nie powodziło im się zbyt dobrze, więc ruszyli szukać jakiejś pracy choć na moment, byle mieć za co żyć. Nie można powiedzieć, że Los nie było ich żal, ale taka była jej rola — pilnować losowości zdarzeń. Na kary i nagrody przyjdzie czas.
Jej tęczówki zabłysły dziwną ekscytacją, gdy zobaczyła na drodze kamień. Sięgnęła do pasa i przeplotła kości między palcami. Chuchnęła na nie dwa razy, jakby to miało pomóc. Rzuciła. Wypadła dziesiątka — minimalna liczba, przy której wóz miał szansę ominąć kamień. Los zmrużyła powieki. Zawsze współczuła ludziom, których losem sterują jej kości, jednak nie próbowała tego zmienić — jako władczyni losu doskonale zdawała sobie sprawę z konsekwencji zmieniania przeznaczenia.
— Shirley, uważaj! — wrzasnął jeden z ludzi i ostro skręcił. Wóz podskoczył, ale nie stracił koła. Przyjaciele nie wiedzieli, że nawet takie małe rzeczy są pod kontrolą — nie ich, nie Los, ale najbardziej pierwotnego losu.
Los westchnęła z ulgą i ruszyła w dalszą drogę. Przeznaczeniem tych ludzi było umrzeć, ale kiedy, jak? To zależało już od losu i kości. Gdyby jakiś człowiek dowiedział się, że o jego życiu decyduje rzut kośćmi, na pewno by się roześmiał. Dlatego Los stała w cieniu swej siostry Heredi. Ludzie woleli myśleć, że mają jakieś przeznaczenie, że ich historia została dawno napisana, a prawda była taka, że jedynym przeznaczeniem człowieka jest śmierć.
Nagle bogini potknęła się, a kości wypadły jej z dłoni. Trzy i jeden. Zasłoniła oczy, bojąc się tego, co nastanie. Zawsze, gdy wypadały tak niskie liczby, działo się coś okropnego. Nawet jeśli to był niezamierzony, przypadkowy rzut.
— Mala! Coś szeleści w krzakach! — krzyknął Shirley. Los, próbując ratować sytuację, do której sama doprowadziła, znów rzuciła. Przeklęła pod nosem, gdy jej oczom ukazały się siódemka i jedynka. Zamiast pomóc, zaszkodziła.
Kobieta nie zauważyła zbliżających się bandytów i pierwsza padła ich ofiarą. Los zacisnęła usta. Wiele razy widziała już takie sceny, ale wciąż gdzieś głęboko w niej tliło się poczucie winy. Nie chciała patrzeć, ale i tak nigdy nie odwracała wzroku, by patrzeć na ostatnie chwile zakochanych, nie mogąc odwrócić biegu zdarzeń. Shirley wyciągnął miecz, by pomścić ukochaną. Nie celował; młócił na oślep, pchany furią i chęcią zemsty. Los chwyciła kości kurczowo.
Cztery i siedem. Drab padł bez głowy, ale to nie usatysfakcjonowało Shirleya. Rzucił się na kolejnego. Osiem i trzy. Ledwo, ale zabił. Pozostali w końcu przestali stać w bezruchu i ruszyli na pomoc towarzyszowi. Jeden napiął łuk. Dwa i dziesięć. Trafił tuż obok serca, lecz i tak przeciwnik nie był w stanie obronić się przed sztyletem, podrzynającym mu gardło. Los, ten zwykły, nad którym Los nie miała kontroli, zdawał się nareszcie uśmiechać do piątki przyjaciół. Jeszcze dwa cięcia!
Pięć i siedem. Czysty ruch, szybka śmierć. Siedem i cztery. Jedyne, co pozostało to napastnikach to pięć ciał i Shirley, bezbronny w obliczu śmierci ukochanej.
Los chciała się odwrócić, ale wiedziała, że musi zostać przy nich do końca — ich śmierci, lub końca ich podróży. Rzuciła kośćmi jeszcze raz. Cztery i dwa.
***
Choć piątka przyjaciół chwytała się najróżniejszych zadań, ledwo starczało im na przeżycie, a Shirley pochował Malę jedynie dzięki współczuciu jednego z wioskowych kapłanów. Los rzuciła kośćmi. Sześć i cztery. Shirley w końcu zapomni o bólu, ale również o ukochanej. Każdy medal ma dwie strony, a nic nie jest dobre ani złe.
Kompletnie zrezygnowani, bez towarzyszki broni dotarli w końcu na front. Kości grzały już miejsce w dłoni Los, która tylko czekała, by nimi rzucić i pozwolić tym dzieciakom — najstarszy miał może dwadzieścia pięć lat — zaznać choć trochę szczęścia, honoru i wygranej na froncie. Dziesięć i trzy. Przyjęto ich w szeregi armii bez problemów, ale też bez szczególnego entuzjazmu. Los i tak się cieszyła — ostatecznie mogli skończyć gorzej, na przykład powieszeni. Oni jednak narzekali, nie zdając sobie z tego sprawy.
Los przywykła do tego. Ludzie zwykle nie doceniali tego, że coś im się w życiu udaje, a dostrzegali jedynie negatywy. Zapadła już noc. Los upewniła się, że kości tkwią twardo przy pasie sukni. Nie chciała przypadkiem zesłać na tych ludzi kolejnych nieszczęść, jeśli mogli ich uniknąć. Musieli dobrze wypocząć. Jutro miała nadejść decydująca bitwa.
— Jule... Jak myślisz, przeżyjemy? — szepnął najstarszy z grupy, cicho wczołgując się do łóżka kompana. Gdyby ich przyłapano, mogliby stracić głowy. Choć nie chciała, Los wyciągnęła kości. Wiedziała, że musi. Jeden i osiem. Czyjeś kroki rozbrzmiały za ścianą namiotu. Jule przełknął ślinę, milknąc natychmiast i chowając się pod kocem kochanka.
Jeden i sześć. Sierżant wszedł pewnym krokiem do baraku. Vaug próbował robić dobrą minę do złej gry. Robił, co mógł, by wymyślić wiarygodną wymówkę. Wszystko zależało od tego, czy sierżant uwierzy.
— Gdzie jest ten drugi? — rzucił chłodno, patrząc na zwiniętego pod kocem Vauga.
— Poszedł się odlać, sierżancie — odparł. — Zaraz wróci. Wie pan, jak to jest przy stresie...
Los zacisnęła dłonie, chuchnęła na kości dwa razy i rzuciła. Pięć i sześć. Mimowolnie odetchnęła z ulgą. Nie chciała tak perfidnie niszczyć rodzącego się uczucia, chociaż zrobiłaby to, gdyby tak wskazały kości. Czasem marzyła o tym, by móc powtórzyć rzut, jak często robiły dzieci, gdy kość upadła na trawie tak, że nie można było rozpoznać wyniku.
Sierżant uniósł brew, ale zdawał się uwierzyć.
— No dobra — fuknął. — Ale jak tu wrócę za pięć minut, ma tu być z powrotem na swojej pryczy, jasne?
Vaug kiwnął głową, maskując tym drżenie strachu. Nie mógł stracić Jule'a teraz. Nie, kiedy tak niedawno chowali Malę. Mężczyzna warknął coś pod nosem i wyszedł.
Vaug odetchnął z ulgą, przyciskając ciało Jule'a do siebie.
— Tym razem nam się upiekło, Vau — szepnął czule drugi, muskając ustami czoło kochanka.
— Tak — przyznał Vaug. — Ale nie sądzę, żebyśmy przeżyli jutrzejszą bitwę. Już dość szczęścia wykorzystaliśmy... albo jesteśmy tak pechowi, że nawet teraz się ono do nas nie uśmiechnie.
Teraz Los odwróciła wzrok. Nie wiedziała, jaki los przydarzy im się jutro, więc postanowiła przynajmniej ofiarować im marne pięć minut czułości i samotności. Rzuciła kośćmi jeszcze jeden, ostatni raz tej nocy. Dwie dwójki.
Sierżant wszedł akurat w chwili, gdy Jule całował Vauga na pożegnanie. Kochankowie zatracili się w miłości i zapomnieli o poczuciu czasu. Ach, jak często ten schemat się powtarza!
— Wiedziałem! — fuknął mężczyzna, zdzierając z kochanków koc. Szarpnął Jule'a za włosy i wyciągnął przed namiot. Vaug nawet nie próbował go bronić. Wiedział, że to niewiele da. Gdyby się zdecydował, udałoby mu się. Kości wskazały wyraźnie: dziesięć i siedem. Ale Vaug nie chciał. Uznał, że tak będzie lepiej, a rzut Los nie mógł zmienić jego bezczynności.
Przez całą noc nie zmrużył oka, ale to nie miało dla niego znaczenia. I tak nie przeżyje tej bitwy, więc po co ma się przed nią wyspać? Zresztą, i tak nie mógłby spać spokojnie bez niego przy boku.
***
Czwórka z szóstki przyjaciół stanęła rankiem na wzgórzu, oceniając swoje szanse. Zauważyli brak Jule'a, ale nikt nie powiedział na ten temat ani słowa. Zrezygnowana postawa Vauga zdecydowanie im wystarczała.
— To co, widzimy się ostatni raz? — zaśmiał się smutno Shirley. Pozostała trójka przytaknęła niemrawo.
Los naprawdę im współczuła, ale nie wiedziała, czy śmierć nie byłaby tak naprawdę lepsza dla ludzi, którzy w życiu stracili wszystko. Leih porzucił żonę i córkę po pijaku, Kirk, jego bliźniak został wygnany przez twarz oszpeconą poparzeniem. Bogini ścisnęła kości w dłoni.
Od zawsze wiedziała, że choć jest boginią, to nigdy nie będzie mieć prawdziwie swojej historii. Zawsze będzie gdzieś w tle historii ludzi jako ich przyjaciel i kat. W końcu los jest nieodłączną częścią życia.
— Jeśli się nie spotkamy — zaczął Leih w imieniu swoim i niemego brata — to wiedzcie, że nie będziemy żałować. — Klepnął Shirleya w ramię i ruszył z krzykiem przed siebie.
Los rzuciła kostkami. Sześć i trzy. Atak na wroga nie powiódł się, ale Leih nie postradał życia. Dziewięć i siedem. Następnym ciosem jednak przeciwnik zakończył życie młodzika, przeszywając głęboko jego bok. W ogniu bitwy nie było dla niego nadziei.
Następny w wir walki rzucił się Kirk. Los wyrzuciła dziesiątkę i trójkę. Ciężki topór zatoczył się młyńcem w powietrzu i pociągnął za sobą w piach dwóch wrogów. Kirk milcząco atakował dalej. Sześć i dziewięć, kolejnych dwóch przeciwników padło pod jego stopami. Trzy i cztery. Tym razem już nie udało mu się nikogo zabić, a sam został zraniony w prawą rękę. Los wiedziała, że teraz praktycznie nie ma szans na przeżycie, ale spróbowała jeszcze raz. Ten rzut miał zadecydować o życiu lub śmierci. Zadecydował o życiu. Kirk zdołał się uchylić i uciec, obejmując kikut zdrową dłonią, jednak był już niezdolny do walki.
Vaug nie miał w sobie już tej specyficznej woli, która pcha nas dalej, dalej i dalej. Chciał tylko zabijać, nie patrzył na rany. Gdy wypadło jednocześnie jeden i dziesięć, zginął, pociągając za sobą wspomnienia o ukochanym oraz jednego wroga.
Gdzieś po drugiej stronie walczył Shirley. Cztery i osiem. Los uśmiechnęła się ponuro. Powyżej dziesięciu — walczysz dalej, poniżej dziesięciu — zostajesz ranny, poniżej pięciu — giniesz. Siedem i cztery. Bogini westchnęła ciężko i otarła spocone ręce o skraj sukni. To wszystko zakończy się przed zachodem słońca. Wynik był nieistotny. Prawdziwą wartością są w końcu ludzie. Ci nie mieli nic do stracenia, nikt ich nie oczekiwał, a tęsknić mogą jedynie za sobą nawzajem.
Trójka i jedynka wypadły jeszcze przed południem.
Los odetchnęła, w końcu odsuwając się w cień. W ostateczności to i tak zwykli ludzie przesądzali o wyniku bitwy. I choć na kościach wypadło dziewięć i sześć, bitwy nie udało się wygrać.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top