Rozdział 9.

Czasem Ronalda dopadały słabsze chwile i zaczynał wtedy całkiem na poważnie nie lubić swojej pracy.

Tak też było teraz, gdy znużony i senny siedział nad nigdy niekończącymi się tabelami i wypełniał je, marząc tylko o gorącej chińszczyźnie oraz wygodnym łóżku. A dzisiejsza pogoda ani trochę nie poprawiała mu humoru — było wyjątkowo zimno, wiatr targał szalikiem jak zwykłą wstążką, zaś deszcz przypominał igły.

I nie, że Ronald nie lubił pochmurnego nieba, bo miało swój urok, ale niska temperatura nie należała do jego ulubieńców.

Ziewnął przeciągle, przetarł oczy i już wstawał, aby zrobić sobie kolejną kawę, gdy zadzwonił brzęczyk przy drzwiach, oznajmiających czyjeś przyjście. Westchnął i ponownie opadł na krzesło.

— Cześć, Ron!

Na progu stała uśmiechnięta niepewnie (lecz przyjacielsko) Hermiona Granger i wcale nie miała zamiaru wyjść.

— Przyszłam po książkę. No wiesz, Kradzież Mony Lisy.

— Stoi na półce — odparł obojętnie Weasley i ostentacyjnie ziewnął (znowu).

— Mogłam się domyślić — mruknęła pod nosem, po czym podeszła do lady i lekko przechyliła się, aby zobaczyć, co Ron tak właściwie robi. — Trochę się na tym znam. Mogłabym—

— Miałaś szukać książki.

— Och, no tak.

Nie było jej dokładnie pięć minut, a kiedy wróciła, targała pięć grubych książek, a na samej górze Kradzież. Z hukiem położyła je na blat, oparła o niego łokcie i zawadiacko przekrzywiła głowę — całkiem jak nie Hermiona. Ron zaczął poważnie zastanawiać się, czy aby na pewno ktoś jej nie podmienił.

— Tak właściwie to otworzyli niedaleko super kawiarnię i może byśmy poszli, jak skończysz pracę?

— Ta sama kawiarnia, w której byłaś z Krumem, co? — zareagował od razu Weasley i prychnął pod nosem w ramach zdegustowania.

— Co? — Granger zmarszczyła brwi i lekko wydęła usta.

— Przepraszam, ale mam dość dużo zrobienia.

Jednak Hermiona nie byłaby sobą, gdyby teraz zrezygnowała. Przycupnęła na schodach, podkurczyła nogi i wyjęła jakiś notatnik z torby. Ronald widział, że coś pisze, ale nie chciał się za bardzo przypatrywać, aby nie wyjść na wścibskiego.

Po pół godzinie przyniósł jej krzesło z zaplecza. W milczeniu usiadła i nadal pisała.

A po jeszcze dwóch godzinach wstała, przeciągnęła się i wyszła. Wróciła z kilkoma pączkami w papierowym pudełku i bez słowa połowę z nich położyła na serwetce tuż obok Rona. Próbował się nie uśmiechać, ale oczy go zdradzały. Iskrzyły się niczym gwiazdy, a niebieskie tęczówki nadawały wygląd nieba.

Bez zastanowienia zrobił dwie herbaty.

A potem wybiła godzina szesnasta.

Ronald chyba nigdy tak się nie spieszył z popołudniową rutyną i zamykaniem wszystkiego cztery spusty.

Szybko założył płaszcz, nie zawracając sobie głowy jego zapinaniem, zarzucił niedbale szalik i pozwolił prowadzić się jej przez Londyn bez ani grama sprzeciwu.

Hermiona pachnie wanilią.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top