Rozdział 25.
Pogoda wyjątkowo dzisiaj nie sprzyjała jakimkolwiek spacerom i Ron odczuwał to na własnej skórze. Wiatr był przeokropny, chmury w kolorze smutku, a deszcz ani trochę nie przypominał tego majowego, w którym można tańczyć i biegać. Weasleyów jednak cechowała niespotykana zawziętość oraz opór, więc Ronald dumnie przemierzał kolejne londyńskie ulicy, oświetlane ciepłym światłem lamp.
Co prawda, z każdą płytą chodnikową jego zapał słabł, jednakże nie na tyle, aby rezygnować. Ostatkami sił przywołał na twarz uśmiech, który po kolejnym zakręcie zamienił się w czysty wyraz podekscytowania. Przystanął przed elegancką kamieniczką i odchrząknął.
Warto zaznaczyć, że była to już pora dość późna i niebo powoli traciło swoje dzienne barwy. Dlatego też w oknach budynku jaśniała charakterystyczna poświata — w niektórych zaś zasunięto zasłony przed wścibskimi spojrzeniami i dla spokojnego wieczoru.
Ronald zadarł głowę, szacując, które mogłoby należeć do Hermiony Granger. Po chwili przypomniał sobie, że kiedyś mówiła mu o tym i było to zresztą dość niedawno. Zmarszczył brwi i wytężył umysł. Myśl, Weasley, myśl... Tak! Tak! Już wiedział! Tyle że... z której strony? Potarł dłonie, wziął głęboki oddech, a potem zaczął mruczeć pod nosem wyliczankę używaną często przez Freda i George'a, kiedy mieli do podziału tylko jedną rzecz.
Lewo.
Sięgnął do kieszeni i wyjął mały kamyczek. Podrzucił go lekko w dłoni, aby następnie rozbiec się, wziąć duży rozmach i trafić w szybę. Wzdrygnął się, słysząc jak odbija się od gładkiej powierzchni, ale nadal był pełen dobrych myśli. Ku jego uldze, firanka zafalowała, a w oknie ukazała się zaniepokojona twarz Hermiony.
Ron energicznie podskoczył, zaczynając zamaszyście machać rękoma. Na czole Granger pojawiła się zmarszczka, ale po kilku sekundach uśmiechnęła się szeroko.
— Zejdź do mnie! — krzyknął, zapominając czym jest dobra reputacja i znów podskoczył.
Stała nieruchomo, wyraźnie analizując, czy warto. Nie, czy raczej nikt jej nie przyłapie — bo warto było zawsze. W końcu odeszła od okna i zasunęła zamaszyście zasłonki, przez co Ron zachmurzył się. Ale tylko na moment, bowiem drzwi wejściowe otworzyły się, a z nich wybiegła zarumieniona Hermiona w płaszczu narzuconym na piżamę w małe różyczki.
— Nie powinno cię tu być. — Próbowała przyjąć srogą minę, która nie była możliwa, kiedy ma się ochotę tańczyć ze szczęścia w ramionach swojego chłopaka.
— Zapomniałem ci dzisiaj powiedzieć dobranoc — mruknął, podchodząc do niej.
Zadrżała — z zimna i z emocji. Wyciągnął ręce i zamknął ją w ciepłym, pachnącym ciasteczkami korzennymi uścisku, a potem bardzo delikatnie pocałował w czoło. A potem w czubek nosa, a potem jeszcze w usta, i całowali się dopóty, dopóki nie zabrakło im tchu, a wiatr nie owinął ich wyjątkowo zimnym szalem.
— Dobranoc, Ronaldzie — odszepnęła, stykając swój policzek z jego.
— Czy naprawdę musisz już iść?
— Jeśli wcześniej pójdę spać, będę mogła również wcześniej jutro się z tobą spotkać.
Zagryzł dolną wargę, ale niemal od razu po tym uśmiechnął się, przytaknął i z głową w chmurach odszedł.
Jeszcze przy drzwiach Hermiona widziała, jak przeskakuje nad płytami chodnikowymi, gwiżdżąc i posyłając niebu radosne uśmiechy.
Dzisiaj nawet niebo zasługiwało na trochę szczęścia.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top