Rozdział 7
Hej ❤️
Xavier pojawił się kilka minut później, gdy Mordo stał przy wzgórzu, uspokajany przez Freyę marchewkami, które zapakowała do jednej z toreb przy jego grzbiecie. Rida nigdzie nie było widać, więc musiał odbiec za daleko, ale Freya wiedziała, że spokojnie uda im się go znaleźć, a jeśli nie – koń na pewno trafi do jej obozowiska. Tyle że pojawił się problem, bo dziewczyna była ranna i nie miała wierzchowca, więc spowalniałaby Xaviera, o co kłócił się z nią od kilku minut, odkąd tylko prowizorycznie zajęła się swoimi zadrapaniami.
– Mogę spokojnie iść – powiedziała ponownie. – Rid na pewno zaraz wróci, a...
Xavier przewrócił oczami, już mocno poirytowany.
– Przestań zgrywać twardzielkę, przecież cię nie zjem. Wsiadaj na tego pieprzonego konia.
– Hej, uważaj, to mój pieprzony koń!
Posłał jej twarde spojrzenie.
– Wsiadaj. Będzie szybciej, jeśli będziemy jechać razem, a jak tylko znajdziemy tego twojego Rida, to od razu uciekniesz.
Próbował zrobić słodką minę, ale umazanie krwią potwora raczej dawało odwrotny efekt.
– Dam sobie radę. Nie znam cię, nie będę z tobą dzielić grzbietu.
– Przecież cię nie ugryzę – warknął.
– Ale ja cię ugryzę, jak się zaraz nie zamkniesz!
Uśmiechnął się szeroko, w jego oczach błysnęła złośliwość i coś jeszcze, czego Freya nie potrafiła odgadnąć.
– To obietnica?
Freya zatrzymała się z otwartymi ustami i zmarszczyła brwi. Naprawdę nie potrafiła rozgryźć tego faceta. W jednej chwili warczał na nią i krzyczał, a w drugiej próbował znowu z nią flirtować. Co z nim było nie tak?
– Nie, ja...
Zaśmiał się cicho, gdy zobaczył jej konsternację, a ona zaklęła. Niech go szlag, znowu się nią bawił. Może dla niego takie zachowanie było normalne, ale Freya, która nie miała zbyt wielu kontaktów z innymi istotami, nie takich kontaktów, naprawdę czuła się nieswojo, zwłaszcza że jego humory zmieniały się z sekundy na sekundę. I wcale nie dlatego, że pod tym jego brązowym spojrzeniem się cała czerwieniła.
– Dobra, wrócimy do tego później – mruknął w końcu. – A teraz chodź.
Pokręciła głową, a później ruszyła znowu w kierunku wzgórza. Rid przecież musi gdzieś tu być... Freya kuśtykała lekko na jedną nogę, tą zranioną przez bestię, ale zagryzła zęby. Może koń nie uciekł do obozowiska.
Xavier westchnął i zaczął mamrotać coś niewyraźnie po nosem. Wydawało jej się, że prosił boginię o cierpliwość, ale nie była pewna. Prawda była taka, że naprawdę czuła się niezręcznie, gdy tylko myślała o jeździe konno z nim za plecami. Po pierwsze był obcy, zupełnie go nie znała, a po tym, co do tej pory widziała, właściwie trochę ją przerażał. No i jeszcze na samą myśl o takim rozwiązaniu jej serce znowu zaczynało przyspieszać, ale to już zupełnie nie miało nic do rzeczy. Słowo.
– Przecież to tylko koń, do cholery, a nie łóżko – dodał potulnie, powstrzymując śmiech na widok jej miny.
Do cholery, Freya, weź się w garść. Już i tak ma cię za jakąś międzyświatową wariatkę, a tą kłótnią naprawdę sobie nie pomagasz, powiedziała sobie w myślach dziewczyna.
– Chciałbyś, żeby było inaczej – odwarknęła. – Ale po moim trupie. I weź lepiej...
– Fo loresa, zawsze tyle gadasz? – przerwał jej.
Zmrużyła oczy.
– Ha, wiesz co, może to ty usiądziesz przede mną, a ja poprowadzę Mordo?
Xavier zaśmiał się, a w jego oczach pojawiły się jakieś złośliwe iskierki.
– To by było śmieszne.
– Ach tak?
– Tak, niby jak chciałabyś prowadzić konia, skoro nie widziałabyś nic zza moich pleców?
Zazgrzytała zębami. Trafił w punkt.
– Rid! – krzyknęła jeszcze po raz ostatni, ale konia nadal nigdzie nie było. Wspaniale, ten dzień był coraz lepszy.
Poddała się w końcu z westchnieniem, bo udo naprawdę zaczęło jej dokuczać, i skierowała się do Mordo, a później wspięła się na jego grzbiet. Xavier, zadowolony z wygranej kłótni, usadowił się za nią sekundę później. Freya siedziała sztywno, pewnie jeszcze bardziej zarumieniona, gdy objął ją i sięgnął po lejce. Gdy ruszyli, czuła się jakoś dziwnie i po chwili uświadomiła sobie, że się trzęsie. A raczej że on się trzęsie ze śmiechu i dlatego ona też cała drży.
– Z czego się tak cieszysz? – warknęła.
Wtedy wybuchnął śmiechem już na głos.
– Gdy zobaczyłaś dwie metrowe bestie, które na nas biegły, od razu rzuciłaś się do walki, ale jeśli nagle musisz dzielić konia z kimś obcym jesteś wystraszona i spięta, jakby to było coś przerażającego. Wszystkie kobiety w Międzyświecie są takie dziwne?
Freya prychnęła, mimo że miał całkowitą rację. Naprawdę jej zachowanie było głupie, ale jeśli miała być szczera, ta sytuacja była dla niej o wiele bardziej niecodzienna, niż walka z bestią. Po pierwsze jednak odkąd pamiętała, nigdy nie była z nikim tak blisko, jak z nim w tej chwili, jeśli wyłączyć z równania jej rodzinę. Nawet podczas walki z Anatolijem trzymali dystans jak tylko się dało. Po drugie fakt, że za jej plecami siedział obcy mężczyzna był naprawdę niezręczny, jeśli wziąć pod uwagę, że w swoim życiu miała właściwie jednego chłopaka, który traktował ją bardziej jako coś, co idealnie odzwierciedli jego nastoletni bunt. Po prostu nie była przyzwyczajona do czegoś takiego i nie lubiła wychodzić poza swoją strefę komfortu.
– Wszyscy mężczyźni w Figasji są tacy irytujący? – odparła złośliwie.
– W byciu irytującym bijesz mnie na głowę.
– To raczej niemożliwe.
– Też tak sądziłem a tu proszę, pojawiłaś się ty – powiedział.
Freya warknęła, czując jak jej poirytowanie zmienia się już w gniew. Tak chce się bawić? Jasne, nie ma sprawy. Poprawiła się na siodle, tak że teraz przylegała ciasno plecami do jego klatki piersiowej, puściła grzbiet Mordo i chwyciła lejce.
– Złap się mnie, nie mam zamiaru spędzić tutaj całego dnia – warknęła do Xaviera, a on, ku jej zdziwieniu, posłusznie puścił lejce i złapał ją mocno w talii.
– Jak sobie życzysz.
Prychnęła, a później popędziłam konia.
– Znajdź Rida, mały. Byle szybko.
*
Nie znaleźli Rida, ale za to natrafili na dwójkę czarnych, ogromnych rumaków, które pasły się na obrzeżach lasu. Xavier dość szybko je złapał i teraz jechał już na jednym z nich, tym, którego nazywał Kiro, prowadząc drugiego konia, a Freya podążała za nimi na Mordo. Domyślała się, że Rid jednak wrócił do szopy i miała ochotę po raz pierwszy kląć na tego konia. Jasne, był wystraszony, ale zwykle jednak do niej wracał. Czemu akurat dzisiaj tak się uparł?
Gdy wyjechali wreszcie z lasu od strony zachodniej, zobaczyli dobrze znany Frei widok – masę kredowych skał, porozrzucanych byle jak po okolicy oraz niewielki strumień, który przecinał ich ścieżkę. Mogli więc zmyć z siebie chociaż trochę krwi bestii oraz pyłu. Czuli też, że jadą w dobrym kierunku, bo Xavier wyczuwał magię pozostałych trzech koni i twierdził, że musiały podążyć w tę stronę.
– Co jest za skałami? – zapytał.
– Pola. Wzgórza. Kolejny las.
Wczoraj Freya nie mijała tych okolic, więc w nocy wyspa znowu musiała zmienić swoje położenie, ale to jej nie przerażało. Bardziej martwiła się, że znalezienie koni jednak będzie trudniejsze i dłuższe, bo już odbili za bardzo w prawo, więc więcej czasu zajmie im powrót do szopy, z której będą mogli wyruszyć w kierunku Melifey.
– Macie tutaj bardzo urozmaicony krajobraz – mruknął.
– Bo w Figasji spotyka się coś innego, nie?
Uśmiechnął się krzywo.
– Może i racja. Ale tutaj wszystko jest inne, takie dzikie. Gdyby w Figasji zobaczyli taki czysty strumień, już dawno powstałoby wokół niego miasto, zasilane jego nurtem, kwitłby przemysł, handel...
– A to tylko biedny Międzyświat, który marnuje dobra przyrody, no popatrz – powiedziała z przekąsem. – Biedni, zacofani międzyświatowi durnie, nie wiedzą co tracą. Tylko, wiesz, tutaj krajobraz zmienia się codziennie. Nawet gdyby magia nie pożarła tych waszych wynalazków, następnego dnia one by po prostu zniknęły.
Xavier westchnął.
– Czy ty wszystko, co powiem, musisz tak brać do siebie? Nie chciałem cię urazić, po prostu stwierdziłem fakt.
– Po raz kolejny wypominając mi jaka mała jestem ja i cały mój kraj.
Zaklął szpetnie.
– Freya, ustalmy jedną rzecz. Mówię o Figasji, bo ty opowiadasz mi o Międzyświecie, po prostu to taka wymiana informacji. Nie uważam, że jesteś głupia, zacofana albo co tam jeszcze sobie myślisz tylko dlatego, że żyjesz tutaj. Jasne, myślę że Międzyświat to nie najlepsza przestrzeń do życia, zwłaszcza dla kogoś jak ty, ale to twoje życie. Możesz więc w końcu przestać zachowywać się jak obrażona dziewczynka i przyjąć do wiadomości, że nie każdy patrzy na ciebie jak na wroga i idiotkę?
Otworzyła usta, ale nie była w stanie odpowiedzieć. W jej oczach pojawiły się łzy, chociaż zupełnie nie miała ochoty się przed nim rozkleić. Po prostu jej zachowanie było jakąś reakcją obronną, zawsze zakładała u innych najgorsze, bo tego się nauczyła przez lata w Melifey – jeśli ktoś o niej mówił, to albo z wrogością, albo z kpiną. Zawsze była obiektem nienawiści lub drwin, więc potrafiła na nie odpowiadać tylko w taki sposób. Nie potrafiła inaczej. Przez lata wypracowała sobie zachowanie, które miało pokazywać, że zupełnie nie dotyka ją wykluczenie przez Melifejczyków. Żartowała, rzucała ciętymi uwagami albo pyskowała ludziom, bo bycie potulną jak baranek nigdy nie było w jej naturze, ale tak naprawdę pod tym ukrywała tylko irytację, złość i ból, jakie przynosiły jej reakcje mieszkańców. Także zachowanie Xaviera, które było dla niej zupełnie dziwne i niecodzienne, potrafiła odbierać tylko w jedyny znany sobie sposób. Dlatego, gdy z nią flirtował albo próbował żartować, zacinała się na chwilę i nie wiedziała, jak zareagować. Tego nie znała, miała odpowiedź zawsze tylko na wyzwiska i kpiny.
Zamrugała szybko, żeby odpędzić te głupie łzy. Chciała przeprosić za swoje zachowanie i spytać, czy mogą zacząć od nowa, ale jakaś ogromna gula w gardle jej na to nie pozwoliła. Freya nie wiedziała właściwie, co się z nią dzieje. Zachowanie Xaviera, jego postawa wobec niej rzeczywiście nie były wrogie, dopiero teraz sobie to uświadomiła. Mężczyzna wypytywał ją, zagadywał, bo pewnie chciał jakoś przełamać tę barierę, którą wyraźnie między nimi zaznaczyła, a ona odbierała to jako dziwne podchody, próbę wyciągnięcia jakichś informacji tylko dla jego korzyści i kolejne sposoby na wyśmianie jej. Może rzeczywiście była wariatką, skoro w ten sposób widziała normalne zachowanie człowieka? Przecież zwykli ludzie nie reagują w ten sposób na próby nawiązania jakiegoś porozumienia. Tylko ona jest taka głupia. Odwróciła się szybko i odetchnęła głęboko.
Opanuj się, Freya. Po prostu skończ to przedstawienie.
– Wydaje mi się, że wyczuwam coś stamtąd – mruknęła w końcu.
Później popędziła Mordo w kierunku strumienia. I rzeczywiście, gdy przecięli płytkie w tym miejscu koryto, i minęli usypisko białych kamieni, dostrzegli kolejne trzy ogromne, czarne konie, pasące się na łące. Nic dziwnego, że uciekły z lasu, w nocy było tam naprawdę strasznie, więc Freya skupiła myśli na czymś innym i cieszyła się, że udało im się w końcu do nich dotrzeć.
Jej radość nie trwała jednak długo, bo teraz wyjechali już całkowicie spomiędzy drzew i dostrzegła słońce – pomarańczowe, ogromne, które przecinały czarne pasma zapowiadające burzę. Potężną burzę. Zaklęła.
– Musimy się pospieszyć – krzyknęła do Xaviera.
Gdyby zauważyła to wcześniej, mogliby poszukać lepszego schronienia, gdy nagle runęło na nich niebo. W ciągu jednej sekundy mieli nad sobą ogromne słońce, a w następnej zniknęło za kłębiastymi zwałami chmur, z których wylały się strumienie deszczu. Od razu przemokli do suchej nitki, nim w ogóle zdążyli ruszyć w kierunku koni. Jednak taka nagła, natychmiastowa zmiana pogody w lecie nie była niczym dziwnym dla Międzyświata, bardzo często zdarzały się gwałtowne wyładowania, chociaż jeszcze kilka minut wcześniej na niebie wisiało całkowicie pomarańczowe słońce.
– Tam jest jakaś jaskinia! – krzyknął Xavier.
Pokiwała głową i skierowała się w tamtą stronę. Jaskinia była głęboka, ale tylko przy wejściu na tyle wysoka, żeby konie swobodnie mogły stać. Wyglądało to dość śmiesznie, gdyby spojrzeć na to z boku – sześć ogromnych koni, stojących u progu jaskini i patrzących na ścianę deszczu na zewnątrz, a za nimi dwójka przemoczonych istot, kulących się jak najgłębiej w jaskini, by uniknąć przeraźliwie mroźnego wiatru, który zerwał się nagle z ulewą.
– Skąd się to wzięło, fo loresa? – mruknął Xavier.
Freya wzruszyła ramionami, jednocześnie pocierając je dłońmi, żeby się trochę rozgrzać. Temperatura nagle spadła o kilkanaście stopni, a że była przemoczona, miała wrażenie, że zamarza. W dodatku rany na boku i udzie zaczęły jej doskwierać bardziej, gdy tak gwałtownie popędziła Mordo i zeskoczyła z niego na twarde podłoże przy jaskini. Nie była też pewna, czy nie wdało się w nie zakażenie, w końcu arrittu nie były czyścioszkami i uwielbiały przenosić jakieś cholerstwa.
– T-to nic nowego. Powinnam b-była przewidzieć, że ten w-wspaniały dzień się tak za-zakończy.
Xavier dopiero teraz przeniósł spojrzenie na nią i zaklął. Aż tak wspaniale wyglądała? Dzięki wielkie.
– Czemu nie mówiłaś, że rany ci się otworzyły? – mruknął, ruszając w jej stronę.
Wzruszyła ramionami. A co by zrobił?
Uklęknął przy niej i delikatnie dotknął rany na udzie, która wydawała się najpoważniejsza. Później Freya poczuła lekkie ukłucie, gdy jego magia owinęła się wokół zranienia i powoli je zabliźniała. Wzdrygnęła się na to dziwne uczucie, ale poczuła ulgę. No i podziw, bo zastanawiała się, czy było coś, czego nie potrafił? Dziadek zawsze powtarzał, że zaklęcia uzdrawiające są naprawdę piekielnie trudne i niewiele osób jest w stanie się ich nauczyć. A on tak po prostu dotknął jej rany i po chwili mogła zapomnieć o bólu, czuła tylko delikatne mrowienie w miejscu, gdzie przed chwilą jej skóry dotykały jego palce.
Gdy wyleczył też ranę na jej boku i obojczyku, uśmiechnęła się do niego lekko, chociaż nadal czuła jak mocno drży. Wydawało jej się, że przez te rany ogarnęła ją gorączka, ale skoro Xavier użył uzdrowicielskiej magii, powinna dość szybko minąć, a przynajmniej taką Freya miała nadzieję.
– Przepraszam – mruknęła w pewnym momencie.
– Daj spokój, po prostu następnym razem powiedz, że coś się dzieje.
Pokręciła głową.
– N-nie, przepraszam za moje wcześniejsze zachowanie.
Otulił ją szczelniej bluzą, a później zdjął też swoje okrycie i owinął je wokół niej. Później usiadł obok i objął ją mocno ramieniem, a Freya nawet nie protestowała, nie miała na to siły, poza tym naprawdę musiała się rozgrzać, a on wydawał się być w tej chwili chodzącym ogniskiem.
– O proszę, teraz jestem pewny że masz gorączkę.
Zaśmiała się cicho.
– M-mówię serio. Po prostu... nie jestem przyzwyczajona do tego, żeby ktoś oprócz Phemie, mojej siostry, traktował mnie na poważnie, a nie jak obcego. To dla m-mnie nowa sytuacja i... – Wzruszyła ramionami. – Nie jestem w stanie się w niej odnaleźć.
Xavier pochylił się w jej kierunku z uniesionymi brwiami.
– Jak to?
– No wiesz... w mojej wiosce mnie nie lubią. Ale to nieważne. Znaleźliśmy konie, jak tylko minie burza, możemy wracać i koniec kło-opotu.
– Nie ma pośpiechu – powiedział cicho Xavier.
Freya spojrzała na niego zdumiona.
– Nie spieszycie się na to we-wesele?
Wzruszył ramionami, a później odwrócił wzrok i zapatrzył się na lejący za skałami deszcz.
– Nie, wesele będzie dopiero za trzy miesiące.
Zmarszczyła brwi.
– Co? T-to po co...
Zaśmiał się.
– Bo sama podróż zabierze nam miesiąc, a poza tym Iona i Tori chciały zwiedzić trochę świata po drodze, więc wyjechaliśmy o wiele wcześniej.
Przewróciła oczami.
– Arystokraci są naprawdę dziwini.
– Chyba dziwni.
– Już ja lepiej wiem jacy – mruknęła.
Zaśmiał się delikatnie, a przez to, że siedzieli tak blisko, Freya poczuła to też całą sobą. I mimowolnie się uśmiechnęła. Czuła, jak gorączka powoli odpuszcza, ale pogoda na zewnątrz nie zamierzała się jeszcze poprawiać. Do ulewnego deszczu dołączyły teraz pioruny i grzmoty, które odbijały się echem po jaskini, zagłuszając czasem ich ciche słowa. Siedzieli przez jakiś czas w ciszy, ale po głowie krążyło jej pytanie, które koniecznie musiała zadać, chociaż nie powinna.
– Jesteś Zmiennym? – spytała wreszcie, zanim zdążyła się powstrzymać.
Cholera, powinna jednak ugryźć się w język. Wiedziała, że takie pytanie nie jest uprzejme, a właściwie to cholernie chamskie, ale po prostu musiała się dowiedzieć. Xavier jednak nie przejął się jej wtopą, pokręcił tylko głową.
– Nie.
Jej serce na moment stanęło, bo czuła, że chciał dodać „jestem Raesiim", ale coś go powstrzymało. Jak widać naprawdę był przygotowany na tę wycieczkę do Międzyświata, bo nie dość, że znał ich język, to jeszcze poniekąd widać, że obyczaje także. Gdy jej serce zaczęło przyspieszać, spojrzał na nią dziwnie, tak jakby był w stanie je usłyszeć. Bo był, uświadomiła sobie. W końcu jeśli jest Raesiim, ma świetny słuch. Wzięła głęboki oddech.
– W Melifey powiedz, że tak – mruknęła cicho. – Inaczej możecie mieć kłopoty.
Uniósł brwi.
– A co, jeśli jestem tylko Magiem?
Uśmiechnęła się krzywo.
– Wtedy powiedz, że jesteś tylko Magiem. Ale przypadkiem nie goń przy nich gościa, który sterował arrittu, nie próbuj walczyć z żadnym takim, no i nie rób min, gdy usłyszysz czyjeś bicie serca, bo całą konspirację szlag trafi.
Odwzajemnił jej uśmiech, w jego oczach dostrzegła jakiś rodzaj ostrożności, którą jednak szybko zastąpiło coś innego. Po prostu zdał sobie sprawę z tego, że go przejrzała.
– Więc to prawda, że w Międzyświecie nadal nie akceptują Raesiich?
Skinęła głową, bo nie widziała potrzeby dodawania niczego więcej. Wydawało jej się, że Xavier nie domyślił się, kim była, więc na razie nie musiała niczego się bać. No tak, w końcu nie przemieniła się, więc nie mogła się pochwalić tak wyczulonymi zmysłami i nie potrafiła go dogonić, gdy puścił się biegiem za obcym. Ale dopiero teraz miała pewność, kim jest Xavier. W przypadku Anatolija nie miała wątpliwości, jego magia była zupełnie inna, wylewała się z niego, oznajmiając kim on jest. Ale Xavier musiał powściągać swoją moc, widocznie jednak było to możliwe dla Raesiich po przemianie, chociaż Anatolij nigdy jej tego nie powiedział. Jak widać jemu nie przeszkadzało to, że tak dobrze można było wyczuć to, kim był.
– W tej kwestii Międzyświat zatrzymał się na elekcji Rigai.
Xavier westchnął. Dopiero teraz, gdy już przestała trząść się z zimna, zdała sobie sprawę jak blisko siebie siedzieli i że jego ramię nadal obejmowało ją bardzo mocno. Dobrze, że jej serce już i tak biło szybko przez tę dziwną gorączkę po ranach zadanych przez bestię, bo inaczej spaliłaby się ze wstydu. Przez ten wyczulony słuch od razu usłyszałby kolejną zmianę. Teraz do niej dotarło, że za każdym poprzednim razem też dokładnie wiedział, kiedy jej serce wybija niespokojny rytm. To dlatego tak głupio uśmiechał się przez długi czas po swoich uwagach i dlatego spoglądał na nią z taką pewnością siebie i drapieżnością. Dobrze wiedział, że mimo jej zachowania, reaguje na niego w jakiś sposób.
Co za pewny siebie dupek!
Miała ochotę go za to uderzyć, ale Xavier, jakby widząc zmianę w jej postawie, objął ją mocniej, tak że nie mogła się ruszyć.
– A ty? Wydajesz się nie nienawidzić Raesiich jak reszta – mruknął szybko.
Okej, może zostawić kopnięcie go na później. W końcu taka okazja na pewno się jeszcze zdarzy, więc teraz rozluźniła się delikatnie i roześmiała, ale nie odpowiedziała, bo nagle konie podniosły jakiś rwetes, więc zerwali się z podłogi. Deszcz nadal zacinał, ale burza powoli cichła, tak samo jak uspokajał się wiatr.
– Co je wystraszyło? – spytał Xavier.
Freya pokręciła z bezradnością głową, rozglądając się uważnie po okolicy, aż w końcu dostrzegła w oddali, tuż przy początkowej linii drzew, ogromnego, stojącego na dwóch łapach potwora.
– Mruczka wyzdrowiała – powiedziała zdumiona.
Jakim cudem, przecież powinna spać do wieczora... Może bestia odparła jej magię szybciej, gdy wyczuła co się dzieje w jej lesie? Anatolij znalazł ją po swoim przyjeździe i próbował oswoić, ale powiedział, że Mruczka nie jest jak inne zwierzęta. Ona naprawdę uważała się za strażniczkę lasu, a to, że pozwalała mu mieszkać niedaleko swojego legowiska, było ogromną łaską z jej strony. Ostatecznie zawsze mówił, że w jej mniemaniu to on jest jej zabawką, nie na odwrót, ale Frei wydawało się, że oboje darzą się taką samą sympatią, nawet jeśli żadne nie chce tego przyznać.
Xavier spojrzał w tamtą stronę i uśmiechnął się szeroko, gdy Mruczka uniosła hienie uszy i nagle odwróciła się, by zniknąć między drzewami.
– Znowu będziesz śpiewać? – zapytał Freyę.
Pokręciła głową.
– Nie zaatakuje nas, jeśli nie będziemy jej zagrażać.
– Mhm, jasne.
Freya roześmiała się.
– Mówię serio, jest bardzo spokojna, dopóki jej się nie wkurzy.
– Popatrz, czyli tak jak ty?
Szturchnęła go, oburzona i wiedziała, że nie użyła do tego zbyt wiele siły, ale mimo to Xavier się zachwiał. Szybko złapała go za ramię, gdy opadł po ścianie jaskini na ziemię.
– Co się dzieje? To przez tę strzałę? – spytała, przypominając sobie nagle o jego ranie. – Cholera, powinnam była o tym pomyśleć wcześniej. Nie była zatruta?
Pokręcił głową, bardzo pilnując się, żeby się za bardzo nie skrzywić, chociaż Freya i tak dostrzegła przebłysk bólu w jego brązowych oczach. Cholera, ale z niej kretynka. Był ranny, cierpiał, a ona jeszcze dała mu się uleczyć i zużyć ogromną część mocy, przez co teraz nie miał sił się regenerować jak należy.
– To nic, strzała nie była zatruta. Po prostu troszkę za dużo magii zużyłem, za chwilę mi przejdzie.
Klapnęła na skałę obok niego i oddała mu wreszcie jego cienki, skórzany płaszcz, a potem okryła go nim szczelnie. Przez chwilę milczała, czując się okropnie, że to przez nią stracił tyle magii, potrzebnej dla niego na regenerację. Zupełnie o tym wcześniej nie pomyślała, nie wiedziała przecież, że aż tyle jej potrzeba, by uleczyć jej rany, w innym wypadku by mu na to nie pozwoliła. Żałowała, że nie może w jakiś sposób pomóc mu w odzyskaniu wyczerpanej mocy.
– Troszkę? – spytała.
Przytaknął. Wtedy dostrzegła strużkę potu, spływającą po jego bladym policzku. Cholera, chyba naprawdę nie było dobrze.
– Minimalnie.
Westchnęła, a później wstała szybko i podeszła do Mordo. Nie miała tutaj zapakowanych tych zapasów, co u Rida, ale przecież miała swój drugi plecak. Wyjęła z niego butelkę z wodą i trzy paski czekolady, które przechowywała na później, bo Anatolij podarował je jej właśnie przed wyjazdem. Naprawdę uwielbiała ostatnio jego wizyty, bo zawsze jakimś cudem, nawet jeśli nie wybierał się do Figasji czy Olortu, miał skądś coś słodkiego. Freya nie była pewna, jak mu się to udawało, bo nigdy nie przychodził na targ ani do handlarzy, a on uparcie nie chciał jej powiedzieć. A to, że czekolada była naprawdę towarem deficytowym i to w całym Międzyświecie, nie pomagało.
Usiadła znowu przy Xavierze, odwinęła papier i podała mu czekoladę. Spojrzał na nią z uniesionymi brwiami.
– To jest czekolada – podpowiedziała usłużnie. – Czekolada jest dobra, ma dużo kalorii, które pomagają się regenerować. Jak otworzysz usta i ugryziesz...
– Ha, ha, myślisz że jesteś taka zabawna, co?
Pokiwała głową, uśmiechając się szeroko.
– A nie?
Xavier przewrócił oczami, a później wziął od niej butelkę wody.
– Nie będę ci wyjadał zapasów...
– Fo loresa, weź się w garść. Jak ktoś ci daje czekoladę to nie pytasz, tylko bierzesz i jesz, zanim się rozmyśli.
Zaśmiał się.
– Tak? Tak to tutaj działa?
Przytaknęła.
– Mhm. Bo karmić to ja cię na pewno nie będę.
Dostrzegła, jak w jego oczach zapalił się znowu ten dziwy ognik.
– Nieee? Przecież ja muszę oszczędzać wszystkie siły, prawda?
Posłała mu rozbawione spojrzenie. Ha, chyba zaczęła się wyrabiać, bo teraz nie zmroziło jej, gdy próbował z nią żartować. Punkt dla Frei.
– Próbuj dalej. Bierzesz ten kawałek czy nie?
Uśmiechnął się do niej szeroko, a później w końcu wziął od niej pasek ciemnej czekolady. I wtedy Freya zaczęła się domyślać, że nie zamarła, bo zupełnie nie czuła już przy nim tej niezręczności, która przedtem im towarzyszyła, jakby te kilka wydarzeń tego popołudnia chociaż na chwilę zakopało ich nieporozumienia i pomogło zawiązać chwilowy rozejm. A kto wie, może nawet pokój... Taką przynajmniej miała nadzieję, bo w końcu przed nimi jeszcze co najmniej trzy dni wspólnej drogi do Melifey.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top