Rozdział 5

Hej Wam ❤️ Miłego czytania, rozdział bardzo długi, ale z ważnego powodu 😈
~~~

Euphemia znowu pracowała, bo jarmark się skończył i trzeba było wracać do dużych żniw. Freya natomiast spędzała dnie na robotach w ich małym ogródku, na opiece nad tatą, zaglądaniem do zwierząt, gotowaniem i treningach z Jorną. Wydawało jej się, że po ponad miesiącu ćwiczeń wychodziło jej to coraz lepiej, sama czuła, że jej ruchy są o wiele bardziej płynne i pewne, niż wcześniej, mimo że trenowała walkę z ojcem odkąd była w stanie utrzymać miecz w dłoni. Ale trening z Anatolijem pokazał jej, że chociaż walczyła świetnie, było mnóstwo rzeczy, których mogła się jeszcze dowiedzieć. Nie było tak, że nie poradziłaby sobie w walce, mając tylko wcześniejsze umiejętności – oczywiście, że dałaby radę – po prostu teraz pokonałaby przeciwnika o wiele szybciej i łatwiej. A miała przed sobą jeszcze tyle do nadrobienia, zdaniem Anatolija.

Była też o wiele lepsza jeśli chodziło o swoje magiczne zdolności, które również dużo dawały w walce, bo potrafiła dzięki wyczulonym zmysłom w ciągu ułamków sekund dobrać odpowiednią technikę i wykonać właściwy ruch. Anatolij uczył ją wyciszenia się w trakcie potyczki i poddania się własnym, ukrywanym głęboko instynktom, a to bardzo wiele jej dawało. Pomógł Frei także rozwinąć odrobinę jej zmysły, tak, że były teraz jeszcze bardziej wyczulone niż wcześniej.

Lato trwało w najlepsze, ciemnopomarańczowe słońce przynosiło upały, a deszczu ani wiatru właściwie już nie widywano. Phemie mówiła, że wszyscy byli przemęczeni tymi gorącymi dniami, ale pracowali w pocie czoła, by zdążyć ze wszystkim na czas. Freya nie dziwiła się temu, bo zawsze po tak upalnych miesiącach, nagle, bez zapowiedzi, pojawiała się chłodna i nieprzyjemna jesień, której deptała po piętach zima.

Co kilka dni wioskę odwiedzały też wozy z handlarzami, więc Freya chodziła na targ, który utworzył się teraz tuż za granicą oraz na środku placu w Melifey i targowała dla siebie i siostry najlepsze towary, pomagała też czasem miejscowym, o ile ją o to prosili. W innych wypadkach wolała się nie wtrącać, bo wiedziała, że nie reagują zbyt entuzjastycznie na jej towarzystwo, nawet jeśli miała służyć pomocą.

Zorganizowała też już jeden dodatkowy kurs w kierunku Figasji, za który dostała prosty miecz z uranitum dla Phemie i kilka małych baterii słonecznych, które miała nadzieję, że tata zainstaluje w stajni. Nie żałowała więc ponad tygodnia, który musiała spędzić na koniu, prowadząc nieznajomych skrótem do Figasji. Jako jedyna nie bała się tej drogi, bo dziadek i babka uczyli ją przemieszczać się tam, by nie budzić czających się w borze stworzeń. Poza tym w tym czasie Phemie mieszkała z tatą u Loi, więc nie było obawy, że stanie jej się coś złego, a tak przynajmniej miały dodatkowy zastrzyk monet.

Teraz też Freya, wraz z grupą handlarzy i podróżnych przedzierała się przez stary bór, by dotrzeć na wyspę. Jeśli miała być szczera, lubiła te wyprawy. Po pierwsze uwielbiała siedzieć na końskim grzbiecie, od czasu gdy Rid w końcu się do niej przyzwyczaił i jej na to pozwalał. Lubiła też ten pęd, wiatr, szum i przemierzanie kolejnych kilometrów po dobrze znanym sobie szlaku. Poza tym tylko te wyprawy sprawiały jej jakąkolwiek radość, bo poza wioską wreszcie czuła się wolna. Nie było tych pełnych nieufności i pogardy spojrzeń, nie było komentarzy i przytyków, a jej współtowarzysze często okazywali się naprawdę ciekawymi ludźmi. I wcale nie byli tacy źli, jak na pierwszy rzut oka wydawało się każdemu Melifejczykowi.

Jechali już piąty dzień, ale utrzymywali stałe tempo, więc już następnego popołudnia powinni zobaczyć zarys jej małej chatki, położonej tuż przy brzegu jeziora. Mały domek miał zaledwie mały pokoik i kuchnię, nie posiadał nawet łazienki, bo niestety tutaj nie było kanalizacji, ale Freya i tak go bardzo lubiła. Przede wszystkim mało kto zapuszczał się w te rejony, czy też poprawka: nikt nie zapuszczał się w te rejony. Jeśli nie znało się drogi, nigdy nie wychodziło się z labiryntu, jakim był stary bór. A nie wystarczyło raz czy dwa razy przejść się ścieżką, bo przecież magia Międzyświata ciągle zmieniała trasę i nawet jeśli Freya w stronę jeziora szła przez okoliczne wioski, napotykała na bagna i stepy, to w drodze powrotnej mogła czasami iść jedynie suchym korytem rzeki, bo tak bardzo Międzyświat zmieniał wyspę w ciągu kilku chwil.

Tu panowała dzika magia i nikt nie był tym zdziwiony, a babka już dawno temu nauczyła ją, jak rozpoznawać, która droga zaprowadzi ją do domu. Miała na to swoje zaklęcie i tylko w ich rodzinie było ono znane, nawet Finola nie zdołała nigdy wyciągnąć z siostry, jakim cudem udaje jej się zawsze znaleźć drogę. Girunda po prostu potrafiła porozumieć się z lasem, potrafiła odczytać jego język i dzięki temu poznała melodię, jaką wygrywały drzewa.

Gdy Freya była już starsza, babka się tym z nią podzieliła. Pewnie kiedyś Freya przekaże i Phemie tę wiedzę, ale jeszcze uważała, że siostra jest za młoda na te wyprawy. W końcu po drodze można było spotkać kilka nieprzyjemności, jak wczorajszy gad, który próbował wykraść ich zapasy i boleśnie zranił Ivannę, jedną z handlarek. Ale były też straszniejsze stwory, które wychodziły najczęściej po zmroku. Dlatego handlarze nieraz podróżowali z ochroniarzami, którzy zwykle pełnili w nocy warty. Bo mimo rozciągniętych przez Freyę osłon dokoła ich obozowisk, nigdy nie można być pewnym, czy nie znajdzie się stwór, który będzie w stanie zniszczyć barierę i dopaść podróżnych.

Rozbili obóz przy ujściu rzeki, która wyłoniła się nagle przed nimi, gdy powoli zapadał zmrok. Freya stwierdziła, że dzisiaj i tak nie przebrną przez wodę, a zarówno im, jak i zwierzętom przyda się odpoczynek. Dagma, jadąca tuż za nią, odetchnęła z ulgą, gdy mogła w końcu zeskoczyć z konia i rozprostować nogi.

Freya przyglądała się młodej kobiecie ze śmiechem, bo widać było, że nie nawykła do podróżowania w ten sposób, ale jej wóz został zepsuty zaraz po wjeździe do Międzyświata. Dagma nie przewidziała, że magia tego miejsca będzie tak dzika, że najpierw zatrzyma samochód, a później pożre go, nie zostawiając nawet lusterek. Dlatego była zmuszona wrócić, kupić konia i wybrać się w podróż z Ivarry w ten sposób. Twierdziła, że jest młodą arystokratką i jedzie odwiedzić w Figasji wuja, który obiecał jej ogromny spadek. Freya podejrzewała jednak, że nie ma w sobie nawet odrobiny błękitnej krwi, tak samo jak ona sama. Wydawała się jej bardziej przemytniczką, która dopiero zaczyna swoją przygodę z Międzyświatem, więc Freya uważnie ją obserwowała. W końcu nie raz, nie dwa spotkała w swoim życiu ludzi, którzy próbowali ją oszukać.

Zdarzało się, że przez Melifey przejeżdżali podróżni, którzy chcieli zapłacić jej za przewodnictwo do Figasji, a później próbowali wyciągnąć od niej sposób, w jaki udaje jej się pokonywać tę trasę, próbowali wymigać się od zapłaty, lub wydawali się zwyczajnie zbyt niebezpieczni. Tym ostatnim Freya zawsze odmawiała, nie tylko ze względu na swoje bezpieczeństwo, ale też tych, którzy stale korzystali z jej pomocy, bo w ciągu tych lat od założenia interesu przez babcię, Freya miała wielu stałych klientów, jak na przykład różni kupcy i kurierzy. Ale czasami jej instynkt zawodził i w grupie, którą miała przeprowadzić w kierunku granicy Międzyświata znajdowały się jakieś typki spod ciemnej gwiazdy, na szczęście Frei zawsze udawało się reagować w porę.

Dlatego teraz też nie zamierzała dać uśpić swojej czujności i uważnie obserwowała Dagmę przez całą podróż, ale dziewczyna, oprócz tego, że klęła jak szewc we wszystkich znanych sobie językach, zachowywała się wzorowo.

– No, jeszcze trochę i tyłek by mi odpadł – stwierdziła wesoło Dagma, siadając obok Frei na kamieniu.

Dziewczyna uśmiechnęła się do niej, ukazując wszystkie krzywe zęby, na co Freya miała ochotę przewrócić oczami. Nie lubiła, gdy podróżni starali się aż tak z nią zaprzyjaźnić. Jasne, dobrze było utrzymywać przyjazne stosunki z każdym z nich, ale nigdy nie liczyła na to, że znajdzie wśród podróżnych przyjaciela, ich podróże były przecież tylko czymś, na czym Freya zarabiała na życie. No i zazwyczaj to sami podróżni nie chcieli z nią rozmawiać, choć w większości przypadków pojawiali się tacy, którzy chętnie odpowiadali na jej pytania i sami zadawali ich mnóstwo. Ale byli wobec niej tak samo nieufni, jak ona wobec nich. Dagma z kolei chyba nie wiedziała czym jest ograniczone zaufanie, albo specjalnie takim zachowaniem starała się przekonać do siebie Freyę, kto wie.

– Myślałam, że przyzwyczaiłaś się już do konia – odparła Freya, rozpakowując plecak.

Miała w środku butelkę wody, której koniecznie musiała się napić, zanim zajmie się Ridem. No i sama musiała przyznać, że dzisiejsza droga wymęczyła ją bardziej, niż zwykle. Plecy bolały ją już trochę od jazdy, tak samo jak nogi, ale nie narzekała. To było przyjemne uczucie, zawsze wolała to, niż siedzenie w domu. I chociaż brakowało jej taty i Phemie, bo nie widziała ich już tyle dni, uwielbiała te wyprawy, bo wiedziała, że gdy wróci będzie mogła swojej siostrze kupić ulubiony smakołyk, nowy ciuch albo coś jeszcze innego. A uwielbiała, jak Phemie cieszyła się zawsze na jej powroty.

– Nie, gdzie tam – powiedziała Dagma, machając dłonią. – Uwielbiam Mordo, ale ten koń jest szalony. Widziałaś, że znowu dzisiaj próbował mnie zrzucić?

Freya zaśmiała się, a później ruszyła w stronę swojego rumaka.

– Może nie powinnaś była piszczeć jak dziecko, gdy zobaczyłaś misza.

– Misza? – prychnęła Dagma. – To nie był mały misz, tylko jakiś potwór.

Po drodze na szlaku, jakieś pół godziny wcześniej, spotkali małe stadko miszów. Te stworzenia przypominały myszy, ale ich pyszczki były o wiele dłuższe, a ciała większe, pokryte łuskami. No i miały kły, które potrafiły przegryźć kość.

– Nie przesadzaj.

Obie gawędziły spokojnie, oporządzając konie, a Freya przy tym znanym zajęciu zaczęła się odprężać. Uwielbiała, gdy podróż przebiegała w miarę spokojnie, gdy każdy zajmował się zadaniami, jakie zostały mu przydzielone i nie było żadnych niemiłych niespodzianek. Teraz też Anya, jedna ze starszych handlarek, rozpalała ogień razem z dwoma strażnikami, Dino, średniego wzrostu Mag wraz z synem i córką szykowali kolację dla całej grupy, a Inez i William, jej stali podróżnicy, patrolowali okolicę. Właściwie, gdyby się nad tym zastanowić, to ich podróż przebiegała zadziwiająco spokojnie. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się, by w ciągu pięciu dni nie zaatakowało ich nic naprawdę groźnego. Ciekawe... ale też podejrzane, więc Freya musiała wysilać wszystkie zmysły.

Las dokoła nich przerzedzał się już stopniowo, bo im dalej wędrowali, tym drzewa ustępowały i jeśli trasa będzie nadal biegła tędy, Freya wiedziała, że jutro wyjadą na otwarte równiny i tylko kilka godzin będzie dzielić ich od zagłębienia się ponownie w bór i ujrzenia jej małej chatki przy brzegu rzeki Trafal. A tam już tylko poczeka jeden dzień na to, czy na łodzi nie wrócą jacyś podróżni, chętni dostać się razem z nią do Melifey i w kierunku Ivarry, i będzie mogła wracać do domu.

*

Następny ranek powitał ich dość chłodno, jak to w borze, więc Freya otuliła się szczelniej swoją puchową kurtką i zaczęła powoli sprzątać ich obozowisko. Wszyscy byli w dość dobrych nastrojach, William co chwilę rzucał żartami, i dało się wyczuć, że już niedługo ich podróż miała się wreszcie skończyć. Właśnie te momenty radosnego oczekiwania Freya lubiła najbardziej, gdy znużeni po dniach wędrówki ludzie wreszcie odzyskują energię, bo niedługo dotrą do celu. I chociaż ich podróż nie trwała wcale przerażająco długo, Freya wiedziała, że do Melifey też jakoś musieli przecież przybyć i zapewne mieli za sobą niemal pół miesiąca drogi.

Mimo to nigdy nie nudziły im się mijane krajobrazy, bo Międzyświat zawsze w tej kwestii miał wiele do zaoferowania. To znaczy wiele, jeśli lubiło się lasy, łąki, bory, zagajniki i wszystkie inne cuda przyrody, które ten kraj oferował, wraz z magią i wszystkimi żyjątkami, które nadawały każdemu miejscu niepowtarzalny klimat. Teraz, gdy jechali już niewidoczną ścieżką, strumienie białego blasku próbowały delikatnie pokonywać liście, ale niestety przegrywały tę walkę i mroczna okolica rozjaśniana była tylko gdzieniegdzie, tam, gdzie drzewa już całkowicie ustępowały. Wreszcie jednak wyjechali na równinę, przed nimi rozciągały się jedynie puste, nieskażone niczym przestrzenie, aż Freya musiała uśmiechnąć się na ten widok. Którędy nie prowadziłaby ich droga, te pustkowia zawsze poprzedzały małą chatkę Argentów przy jeziorze, więc wiedziała, że lada chwila będą u celu.

Gdy niewielki, drewniany domek, stojący niedaleko brzegu rzeki, ukazał się wreszcie ich oczom, wszyscy przyspieszyli konie. Mała przystań, którą zbudował tutaj pradziadek Frei, była najlepszym miejscem, z którego można było się dostać do Figasji. Gdyby ktoś chciał ominąć wyspę, iść bezpieczniejszym szlakiem, który nie zmieniał się co chwila, jak ten, którym zawsze prowadziła podróżnych Freya, musiałby stracić wiele dni, niemal czternaście, żeby obejść dokoła tę magiczną wyspę, a później jeszcze przekonać mieszkańców Iofel, żeby przeprawili go na drugi brzeg, a to wcale nie było proste, bo ludzie tam byli tak samo nieufni jak w Melifey.

Natomiast tutaj nie zapuszczał się nikt przez ląd, ale niewielka łódź, na którą zawsze mieściły się dwa wozy handlarskie i niemal dziesięcioro ludzi, wypływała za każdym razem, gdy Freya rozniecała ognisko na brzegu. To był znak dla mieszkających po drugiej stronie rzeki Figasyjczyków, pary staruszków, którzy także zarabiali na takich wyprawach. Zdarzały się też oczywiście niespodzianki, Freya czasem znajdowała małe łódki przy brzegu, czy też większe kutry, które przekraczały granicę między Figasją a Międzyświatem, dobijały do brzegu, ale słuch po ich pasażerach ginął. Zawsze jednak byli odważni, którzy myśleli, że poradzą sobie na wyspie, która pokazywała im, że jest odwrotnie.

Gdy późnym popołudniem wszyscy podróżnicy byli już na drugiej stronie, a Freya wzbogaciła się o dziewięć rubinowych monet oraz koszyk pełen dziwnych przypraw z Figasji, rozsiadła się wygodnie na fotelu przed małym domkiem i napawała ciszą. Chociaż tu znowu miała dokoła mnóstwo ciemnych, czasem pokracznych drzew, okolica była przecież wyludniona, Freya nie bała się tutaj przebywać. Wiedziała, że żaden obcy nigdy nie zakradał się aż tak daleko przez wyspę, a nawet gdyby ktoś przeprawił się przez jezioro, jej bariera była tutaj bardzo silna. Dzięki wodnemu tym razem zaklęciu Freya miała pewność, że ona i Rid są bezpieczni. Zamierzała ruszyć w drogę powrotną następnego ranka i już cieszyła się na myśl, że znowu zobaczy swoją siostrę i ojca. Naprawdę jej ich brakowało.

Następnego dnia wyjechała o brzasku, bo zamierzała dotrzeć jak najszybciej do Melifey. A że miała jeszcze jednego konia, którego zostawiła tutaj Dagma, bo twierdziła że jej i tak nie będzie już potrzebny, musiała pilnować i Mordo. Powoli poruszali się znanymi jej ścieżkami, Freya wypuszczała krótkie błyski swojej aury, żeby w razie czego wykryć w porę zagrożenie.

Rozmyślała też o swojej siostrze, bo gdy wyjeżdżała, pokłóciła się z Phemie, która ostatnio coraz częściej miewała te swoje nastroje. Najpierw poszło o złamanie zakazu, bo Freya prosiła siostrę, żeby nie zbliżała się do zagajnika Anatolija, gdy go nie było, ale młoda Argentówna zupełnie nic nie robiła sobie z jej ostrzeżeń. W razie czego mówiła, że Mruczka nigdy by jej nie skrzywdziła i pewnie chciała pochwalić się znów Loi tym faktem, gdy zagłębiała się z przyjaciółką w stary las. Poza tym w dzień poprzedzający wyjazd Frei, Phemie prosiła ją o pożyczenie jej Jorny i pozwolenie w końcu na użycie miecza, który dla niej zdobyła, ale starsza siostra nie zgodziła się, bo po pierwsze nie chciała, by ktokolwiek w Melifey wiedział o tym, że posiada Jornę – to nie była przecież zwyczajna broń i oprócz niej miał ją jedynie Anatolij i prawdopodobnie Finola. Po drugie uważała, że Phemie nie powinna nosić przy sobie tak potężnej broni, którą jeszcze nie potrafiła się posługiwać i dlatego nie pozwoliła jej też na wzięcie miecza, który nazywał się Gal. A gdy się nie zgodziła, Phemie urządziła scenę i obraziła się na siostrę śmiertelnie. Ostatnio często miewała takie wahania nastrojów i Freya wiedziała, że musi to po prostu przeczekać.

Dlatego ten wyjazd był dobry dla nich obu, bo mogły od siebie chwilę odpocząć i ochłonąć. Freya miała nadzieję, że Phemie przejdzie już gniew, gdy wróci i dlatego nie zamierzała nawet prawić jej długiego kazania odnośnie ostatnich zachowań. Chociaż były głupie i nieodpowiedzialne. Freya westchnęła po raz kolejny. Phemie była trudnym dzieckiem, ale to nic dziwnego. Tyle krzywd, ile jej wyrządzono w tym krótkim, trzynastoletnim życiu... Wiele razy Freya zaciskała ręce w pięści, tak mocno, że prawie łamała sobie palce przez tę swoją siłę Raesiich, którą cały czas starała się tłumić. Jeśli mogłaby jakoś cofnąć czas albo zamienić się miejscami z młodszą siostrą, zrobiłaby to bez wahania. Ale nie tylko tamten wypadek sprawił, że Phemie tyle cierpiała. Ich matka też się do tego przyczyniła. Na samo wspomnienie tej kobiety Freya znowu poczuła złość, a wokół jej ciała pojawiły się niewidzialne fale mocy.

To nie powinno się zdarzyć.

Zeskoczyła z konia, odeszła kawałek od niego, bo zaczął się niepokoić przez jej zachowanie. Musiała się uspokoić, więc zrobiła kolejnych kilka kroków.

Uspokój się, Freya. No już.

Przywiązała rumaka do drzewa, tak samo jak drugiego i obejrzała się na małą szopę, która znajdowała się za jej plecami. Dotarła do niej kilkanaście minut wcześniej, więc wiedziała, że ma już połowę drogi za sobą. Jeszcze tylko niecałe trzy dni i będzie w domu. Dlatego chciała ruszyć jeszcze kawałek dalej, ale może to nie był najlepszy pomysł, w końcu zapadał już zmrok, a szopa, która często służyła jej za schronienie, była otoczona jej magiczną barierą.

Wdech i wydech. Wdech i...

Odwróciła się szybko, zaalarmowana szumem krzaków po lewej stronie. Zmrużyła oczy i skupiła się, a wtedy dotarły do niej, niczym lekka morska bryza do brzegu, delikatne ślady obecności trzech osób. Lekcje z Anatolijem naprawdę się opłacały, bo dawniej nie była w stanie czegoś takiego wyczuć, zwłaszcza że te ślady mocy nadchodziły z głębi lasu. Obcy zbliżali się w jej stronę, coraz szybciej i szybciej.

Biegli, zdała sobie sprawę.

Uciekali czy gonili? Jej serce przyspieszyło, gdy uświadomiła sobie, że przecież w tej okolicy nigdy nie widywała nikogo obcego.

Miała jedynie dwie sekundy na reakcję, więc wzmocniła swoją aurę, przełożyła nóż z koszyka do prawej dłoni i wyprostowała się. Obcy zmierzali teraz już dokładnie na nią. Zobaczyła ich, gdy byli jakieś sto metrów od niej. Wypadli zza drzew w pełnym pędzie, nie oglądając się za siebie. Na pewno ją wyczuli, ale nie zawracali sobie tym głowy.

Uciekali, zdecydowała. Co takiego wystraszyło trzy dorosłe osoby, że uciekali jak dzieci? Co w lesie... Och. No oczywiście, że tak, musiał pojawić się jakiś potwór, bo jej podróż była zbyt spokojna.

Myślała gorączkowo, co robić. Za kilka sekund dotrą tutaj i jeśli powali ich swoją mocą, to, co ich ściga, zostanie na jej głowie. A jeśli to znowu jakaś maszkara z samego serca boru... Freya wzdrygnęła się, a broń zareagowała na jej nastrój i błysnęło dłuższe ostrze. W końcu w lesie mieszkały stworzenia, z którymi czasami wolała się nie mierzyć, ale nie zamierzała pędzić na łeb na szyję i zamęczać Rida, wolała stawić temu czoła. Tyle że skoro uciekający ludzie sobie z tym nie poradzili...

Freya rzuciła szybko spojrzeniem na ich stroje i wtedy zrozumiała już wszystko. Przecież to przejezdni, oczywiście. Miejscowi nie zapuszczali się do boru. Spojrzała jeszcze raz i zdała sobie sprawę, że to nie handlarze, ale też nie wojownicy. Nic dziwnego, że wiali tak szybko, jakby śmierć dotykała pazurami ich pleców. Może rzeczywiście tak było, nie zdziwiłoby jej to w tym miejscu.

Obcy byli już tylko kilkadziesiąt kroków od niej, więc zwinęła swoją moc. Trzymała ją blisko siebie, w pogotowiu. Czekała.

– Uciekaj! – krzyknęła jedna z kobiet, gdy znalazły się zaledwie kilka metrów od Frei.

W jej oczach widać było strach. Raczej nieudawany, wyglądało, jakby naprawdę coś wystraszyło ją do tego stopnia, że była jak przerażone dziecko. Freya spięła się i starała przygotować, a wtedy poczuła coś jeszcze. Już nie lekki powiew obecności innych magów, ale coś mroczniejszego, twardszego i silniejszego. Dotarło do niej z daleka, wyczuwała to jakby czarne macki zgnilizny ocierały się o jej niewidzialną tarczę. Wzdrygnęła się. Co bestia robiła tak daleko od domu? Nigdy nie oddalała się na krok od lasu Anatolija, nigdy. Czemu tutaj była? Freya będzie musiała pogadać o tym z Raesiim, gdy wróci.

Ale były też pozytywy. Przynajmniej wiedziała już na pewno, z czym się będzie mierzyć. Obcy, jak zauważyła, dwie kobiety i mężczyzna, przemknęli obok niej i biegli prosto do szopy za jej plecami. Cóż, rozczarują się lekko, bariery ochronne są zbyt silne, Freya zawsze się upewniała co do tego.

Stanęła na szeroko rozstawionych nogach, w ręce miała nożyk. Po jej lewej Rid rżał nerwowo i strzygł uszami, ale on także nie ruszał się z miejsca, bo zapewne sam rozpoznał magię Mruczki i był do niej już przyzwyczajony. Oboje teraz czekali. Freya wiedziała, że za chwilę zobaczy powód tego przerażenia i musiała się przygotować. Mruczka straszyła w pierwszej chwili, ale Freya wiedziała, jak sobie z nią radzić. I musiała zadbać o nią dla Anatolija, który później jej za to zapłaci.

Bestia wychynęła zza drzew. Mierzyła jakieś trzy metry żywych mięśni i brutalnej siły. Jej pysk miał kształt głowy niedźwiedzia, ale nos i uszy były ewidentnie hienie. Natomiast jej ciało było pomieszaniem wilka, z jego ogonem i pazurami, niedźwiedzia – wielkością, chodzeniem na dwóch nogach i pieprzonego jaguara aligatora, z tą całą zwinnością i łuskowatą skórą, jak mówił jej tata. I jeszcze z jedzeniem ludzi. Bestia uwielbiała ludzkie mięso.

Freya skupiła się i posłała impuls mocy do noża, który zaczął przekształcać się we włócznię. Potrzebowała czegoś długiego i ostrego, ale tylko na wszelki wypadek. Bestia zaryczała, a za nią zza zarośli wyskoczyło dwóch mężczyzn. Jeden z nich, wysoki blondyn mierzył z kuszy i strzelił trzy razy z rzędu do Mruczki. Po drugiej stronie bestii brązowowłosy, nieco wyższy mężczyzna skradał się, o ile tak można było nazwać biegnącego w szaleńczym pędzie z mieczem mężczyznę, który próbował okrążyć potwora i zaatakować go z boku.

Wspaniale, jeszcze tego jej brakowało. Kolejnych dwóch przejezdnych. Ci jednak, jeśli byli z tą grupą, musieli być ochroniarzami. Wskazywały na to ich wyprostowane sylwetki i ten rodzaj siły i mocy, która odznaczała się i biła od nich nawet z takiej odległości. Freya czuła też ich magię, delikatnie emanującą z ciał, jakby trzymali ją w pogotowiu.

Blondyn znowu strzelił. Bestia zaryczała i potknęła się, a Freya zaklęła. Cholera, jak tak dalej pójdzie Mruczka nie zdąży tu dotrzeć i ci zagraniczni idioci ją naprawdę zabiją. Musiała działać już teraz. Ruszyła biegiem, zapominając już całkiem o reszcie obcych. Nie mogła im pozwolić zabić ulubionej maskotki Anatolija. Fo loresa, sama zaczynała powoli lubić tego ogromnego potwora.

– Xav! – Usłyszała krzyk blondyna. – Może byś się, do cholery, ruszył. Po jakiego czorta ci miecz, jak nie umiesz zrobić z niego użytku?!

Mówili po figasyjsku, więc bez problemu rozumiała ich mowę. Musiała przyspieszyć, bo jeśli brunet zrobiłby użytek z miecza, mogło się zrobić nieciekawie.

Bestia zamachnęła się potężną łapą i znów o milimetry minęła gardło blondyna. Drugi mężczyzna w tym czasie okrążył w końcu drzewo i uniósł miecz, ignorując uwagi przyjaciela. Zamierzał zadać ostateczny cios, bo bestia powoli zaczynała się męczyć. Strzały, tkwiące w jej ogromnym ciele, powodowały stały upływ krwi, a co za tym szło – sił. Mruczka naprawdę miała przechlapane, a oni byli dobrze wyszkoleni i zmotywowani. Freya przyspieszyła, znajdowała się już tylko kilkadziesiąt kroków od nich.

Brunet zaczął opuszczać ostrze.

– Nie! – krzyknęła Freya, wyciągając w biegu dłoń.

Impuls jej aury ruszył w kierunku bestii i mężczyzn.

Za wolno, nie dotrze na czas, pomyślała. Nie miała też takiego zasięgu...

Mężczyzna zachwiał się, gdy jej moc z impetem uderzyła w niego, ale nie upadł, jak powinien. Cholera, czyli za daleko. Może powinna... Otworzyła szerzej oczy, gdy spojrzała na bestię, której głowa odchyliła się do tyłu, tak samo jak reszta jej ciała. Mruczka padła jak kłoda na ziemię. Rozległ się głuchy łoskot, gdy jej ciało uderzyło o trawę. Bestia musiała być naprawdę wyczerpana walką, skoro moc Frei z tak daleka ją uśpiła. Płuca dziewczyny paliły, ale przyspieszyła znowu. Uśpienie nie będzie trwało długo.

Po sekundzie stanęła już pomiędzy bestią a przed obcymi i zmierzyła ich uważnym spojrzeniem. Mężczyźni jakby zauważyli ją dopiero teraz i wymienili spojrzenia. Blondyn podniósł kuszę, a szatyn kątem oka pilnował bestii za jej plecami, mimo że nadal się nie ruszała. Obaj zamierzali walczyć i z nią, i z bestią, jasne. Ze wszystkich obcokrajowców Freya trafiła na kretynów z klasą i wyszkoleniem, wspaniale. Czy wszyscy przyjezdni byli pozbawieni instynktu samozachowawczego?

– Wynocha od bestii! – warknęła w ich kierunku, gdy znalazła się wystarczająco blisko.

Dopiero wtedy tak naprawdę spojrzała na blondyna i prawie zamarła. Wysoki, postawny, przystojny skurczybyk, to musiała przyznać. Niebieskie oczy, zmrużone z niepewnością, przyglądały jej się zza krótkich rzęs. Okrągła twarz, wystające kości policzkowe i mały pieprzyk pod lewym okiem nadawały jego twarzy jakiś szelmowski, delikatny wyraz. To była twarz kogoś z mocą, pieniędzmi i możliwościami, kto idealnie zdawał sobie z tych trzech rzeczy sprawę. Świetnie, bogaty i przystojny arystokrata, o tym marzyła tego dnia. Wcale nie o dotarciu do domu, ciepłym łóżku i świętym spokoju.

No, może jeszcze dobrym jedzeniu, ale jak widać nie mogła mieć niestety wszystkiego.

– Mówię serio, odejdźcie od bestii w tej chwili – powtórzyła.

Dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego, że mówiła do nich w swoim języku, a oni mogli zwyczajnie go nie zrozumieć. Przeniosła spojrzenie na drugiego z mężczyzn i zamrugała. Myślała, że blondyn był przystojny? Ha, szatyn był porażający. Podczas gdy jego kolega był delikatny i szelmowski, on emanował groźbą. Ostre rysy, kwadratowa szczęka nadawały jego wyglądowi niebezpieczny charakter, a oczy o głębokiej barwie brązu patrzyły z błyskiem na Freyę, jakby oceniały, w ile sekund powali ją na ziemię, przejdzie po jej ciele i zabije bestię. Ale po chwili to wszystko zniknęło, jak za dotknięciem różdżki, bo mężczyzna uśmiechnął się lekko. To był delikatny uśmiech – ten z tych, gdy jeden kącik ust unosił się, a drugi pozostawał nieruchomo. Kpiący. I drapieżny. Ten mężczyzna był niebezpieczny i to cholernie. I nie był po prostu przystojny, on był nieziemski. Czy wszyscy obcokrajowi arystokraci tak wyglądali? Nie widziała aż tak wielu, właściwie to prawie żadnego, bo spotykała jedynie zwykłych handlarzy. Będzie musiała zapytać Anatolija, chociaż pewnie mu się to nie spodoba.

Freya przesunęła wzrok na wyprostowaną postawę obcego szatyna, mocne mięśnie odznaczające się pod czarną koszulką, wąskie biodra, mocne uda. Był wyszkolonym żołnierzem albo kimś z tego rodzaju. Może... Białym Płomieniem? Nie, tę myśl Freya od razu odrzuciła. Niby co ktoś taki miałby tu robić? Od razu mogła jednak powiedzieć, że to on tu dowodził. Nie tylko z jego postawy, ale z oczu, które pokazywały władzę i moc większą, niż cały Międzyświat widział kiedykolwiek. A na pewno niż ona widziała. Powinna być teraz bardzo ostrożna, od nich aż biło po oczach niebezpieczeństwo. Miała już odezwać się w figasyjskim, żeby ją zrozumieli, ale wtedy usłyszała swój ojczysty język:

– Hej, spokojnie. Nie zamierzamy ci nic zrobić, musimy tylko ukatrupić tego stwora. I tyle – odezwał się blondyn, posyłając jej uśmiech.

Zmiękłyby jej kolana, gdyby nie patrzyła w tamtej chwili na szatyna. Gdyby nie zwróciła na niego uwagi, ten szelmowski uśmiech na pewno chwyciłby jej serce i zabrał oddech. Ale teraz było za późno. Zresztą, przecież to tylko obcy mężczyźni. Musiała mieć się na baczności. Zwłaszcza że ją jak zwykle lekceważyli, oczywiście.

Freya zmrużyła oczy. Patrzcie, to my, potężni obcokrajowcy. Wkurzyliśmy bestię, więc ją zabijemy i przysporzymy więcej problemów Międzyświatowi, a potem odejdziemy i wam zostawimy wpienionego Anatolija. Nie ma za co.

– Nie żartuję. Odejdźcie, a ja się nią zajmę. To nie wasz teren.

Szatyn wyprostował się i opuścił miecz.

– Wobec tego zajmij się nią. – Jego głos był zupełnie inny, niż się spodziewała. Miękki, melodyjny... jedwabisty. Myślała, że będzie chrapliwy i głęboki – cóż, myliła się. Oczywiście, że musiał być idealny w każdym calu. – Popatrzymy, posłuchamy, jeśli pozwolisz.

Kpina w jego głosie sprawiła, że Freya się wyprostowała. Chciał zobaczyć, jak ponosi porażkę i wtedy zająć się bestią. Jasne, po jej trupie. Uniosła podbródek, a później przesunęła się na bok bestii, tak żeby kątem oka obserwować też ich. Nie odwróci się do nich plecami, nie ma mowy.

– Na waszym miejscu nie wsłuchiwałabym się za bardzo – podpowiedziała usłużnie.

Oparła włócznię o drzewo akurat, gdy ciało bestii zaczęło drżeć. Budziła się, więc Freya musiała się spieszyć. Skupiła się i wyciągnęła dłoń, wzięła głęboki oddech, a później zaczęła nucić. Magia popłynęła delikatną mgiełką spod jej dłoni, owijając się wokół bestii, muskając jej łuskowate ciało i futrzasty pysk. Okrążała ją, oplatała, a ciało Mruczki przestało drżeć. Zapadało w mocny sen. Magia wylewała się z całej postaci Frei, która zdawała sobie sprawę, że jej oczy już dawno zastąpiła czysta biel.

Po kilkunastu sekundach dziewczyna wreszcie umilkła. Oddychała ciężko, jak po przebiegnięciu maratonu, bo bestia nie chciała zasnąć mimo zmęczenia i ran. Musiała wlać wiele magii w to zaklęcie. Zdecydowanie Anatolij jej za to zapłaci i to sporo. Kątem oka zobaczyła, jak mężczyźni przysunęli się bliżej, zaintrygowani, gdy tylko zaczęła śpiewać. Szatyn wyprostował się szybko, gdy dosięgnął go prąd jej usypiającej magii, natomiast blondyn przechylił głowę i wsłuchiwał się w melodyjny głos Frei, tylko potrząsając lekko ciałem, by nie zasnąć razem z bestią. Dziewczynę aż kusiło, by użyć swojej aury, która także działała usypiająco. Na bestię by nie zadziałała, do tego potrzebna była melodia, której nauczył ją Anatolij, ale na nich... Może innym razem.

Freya podeszła do potwora i kucnęła przy jego pysku.

– Już dobrze, mała – powiedziała, głaszcząc Mruczkę po uszach. – Nie skrzywdzą cię.

Wtedy blondyn parsknął śmiechem. Freya zmarszczyła brwi i spojrzała na niego, a później na szatyna. Ten wzruszył ramionami, podczas gdy blondyn nadal się śmiał jak szalony.

– To cholerstwo goni nas od granicy, prawie odgryzło mi ramię i niemal zaszlachtowało Raula. A ty mówisz, że my robimy mu krzywdę. Powinniśmy to teraz zabić – odparł wreszcie szatyn, również w jej języku.

Przygotowani przyjezdni, to zdarzało się rzadko. Niemniej Freya pokręciła stanowczo głową. Teraz była już zdenerwowana, bo Mruczkę było bardzo trudno zmusić do takiego pędu. Co musieli jej zrobić obcy, że goniła ich aż tak daleko? I gdyby Frei nie było w pobliżu... mogliby ją zwyczajnie zabić. Głupcy. Jasne, teraz już, gdy nie musiała gorączkowo myśleć o ratowaniu zwierzęcia, wiedziała że zabicie Mruczki nie jest wcale takie proste, przecież Anatolij nie zostawiłby jej jako swojego najlepszego strażnika, gdyby dwójka nawet najlepiej wyszkolonych mężczyzn potrafiła ją zabić w kilka chwil. Ale wcześniej Freya zupełnie nie myślała w takich kategoriach. Poza tym pozostawała kwestia tego, jak bestia znalazła się tak daleko od domu i czemu. Czyżby Tolik wysłał ją za Freyą, żeby jej pilnowała?

Freya zastanawiała się też nad słowami szatyna, który mówił, że Mruczka goni ich od granicy. Przecież na wyspie granica przebiegała środkiem rzeki, jak niby bestia miała ich gonić? A może wyspa znowu płatała swoje figle i stworzyła gdzieś pasmo ziemi, po której można się było przedostać na drugi brzeg? Już kiedyś coś takiego się zdarzyło, babka Frei właśnie otwierała swój interes i właśnie w ten sposób przedostała się na drugi brzeg do pary, która tam mieszkała i zawarła z nimi układ.

– Anatolij by się zdenerwował – powiedziała. – Poza tym ona już będzie grzeczna. Pewnie ją wystraszyliście.

Raul dalej się śmiał, a szatyn spojrzał na Freyę, jakby uważał ją za wariatkę.

– My? – spytał z niedowierzaniem.

Skinęła głową z irytacją.

– Pewnie widziała, jak wkroczyliście na jej terytorium z tymi mieczami, kuszami i postawą: ja władam światem a ty się podporządkujesz. W dodatku była was piątka. Jak ty byś zareagował?

Mężczyzna otworzył usta, a później je zamknął. Pokręcił głową i schował miecz, mamrocząc pod nosem coś, co brzmiało jak „międzyświatowa wariatka". Freya jednak go zignorowała i odwróciła się do Rida, który zerwał się i przybiegł tutaj za nią, zaniepokojony. Poklepała go po pysku, a później spojrzała w stronę lasu. Spomiędzy gałęzi prześwitywała jej niewielka sylwetka i po chwili dotarł do niej niewyraźny ślad magii. Rado. A więc Anatolij na pewno kazał jej pilnować, no świetnie.

– Rado? – zawołała. – Widzę cię. Możesz się zająć Mruczką?

Małpopodobny stworek wybiegł zza drzewa i pomachał do niej, na co Freya westchnęła. Nie potrzebowała nianiek, co Anatolij sobie wyobrażał? Nigdy wcześniej nie wysyłał za nią swoich strażników. O co mu właściwie chodziło?

Potrząsnęła głową, później się nad tym zastanowi. Potem odwróciła się do obcych, i jeszcze raz przyjrzała się całej piątce przyjezdnych. Obie kobiety były do siebie bardzo podobne, wysokie, piękne i eleganckie, gdy ich twarzy nie wykrzywiało przerażenie. Teraz patrzyły na nią z dziwnym błyskiem w oczach, jakby oceniały, czy była kimś wartym ich uwagi. Typowe arystokratki, tak samo jak mężczyzna po ich prawej. Cała trójka była blondynami, ale mieli włosy o wiele ciemniejsze niż Freya czy Phemie.

– Więc... – odezwał się blondyn, ale przerwała mu jedna z kobiet.

– Którędy do wioski, moja droga?

Miała dziwny akcent, zresztą oni wszyscy mieli. Nie zaciągali samogłosek jak Anatolij, po prostu dość pokracznie wymawiali wszystkie sylaby, jakby niepewni tego, gdzie stawiać akcent i jak dokładnie powinny brzmieć słowa. Prawie miała ochotę z tego pożartować, ale nie wiedziała, czy z tymi ludźmi to było możliwe. Jednak nie mogła zignorować rozbawienia, które ogarnęło ją na myśl, że ta kobieta wyobraża sobie, jakby wioska miała leżeć tuż za rogiem.

– Ścieżka prowadzi tędy – powiedziała. – Trzy dni drogi w tamtą stronę albo osiem w tamtą. Zależy, jak akurat ułoży się wyspa.

Kobieta skinęła głową i zamierzała się odwrócić, ale zatrzymał ją blondyn.

– Co to znaczy: jak ułoży się wyspa?

Freya westchnęła.

– Nawet nie wiecie, gdzie jesteście, co? Jak się tu dostaliście?

– Jakaś para staruszków nas przeprawiła i powiedziała, że może jeszcze dogonimy przewodnika, który może nas zaprowadzić w kierunku Ivarry – odezwał się szatyn. – Tyle że kazali się spieszyć, bo ruszył dwa dni wcześniej.

Freya uniosła brwi. To Lofendowie ich przeprawili, ciekawe. Więc jak Mruczka goniła ich od granicy? A może po prostu szatyn wyolbrzymił sytuację? Tak, to musiało być to.

– No to dogoniliście – odparła. – Jadę do swojej wioski i znam drogę do Ivarry...

– Musimy wrócić po konie – przerwał blondyn, przyglądając się uważnie Frei. – Poczekasz na nas? I nic nie wyskoczy na nas już tego lasu? Jakieś połączenie smoka, grizzly i reptokona czy coś?

Dziewczyna zamrugała.

– Co to jest reptho-koon?

Cała piątka się zaśmiała, więc Freya uniosła brwi. Naprawdę nie miała pojęcia. Jakieś zwierzę w Figasji? Nigdy nie słyszała takiej dziwnej nazwy, dziadek też nie wspominał o takim zwierzęciu... Nagle zorientowała się, że mężczyzna mógł sobie po prostu stroić z niej żarty, w końcu cała piątka przyglądała jej się z rozbawieniem, jakby patrzyli na głupią międzyświatową gęś, która nie rozumiała ich wielkiego, tajemniczego i wyrafinowanego świata.

– Nieważne. Więc? – spytała pierwsza kobieta.

Freya oparła się o włócznię i uśmiechnęła szeroko, odsłaniając zęby. Nie wiedziała, czy zdawali sobie sprawę, ale w Międzyświecie oznaczało to tyle, że właśnie porządnie ją wkurzyli. Więc tak się chcieli bawić, co? Nie ma sprawy. Też potrafiła używać słów, których nie znali i robić z nich idiotów. A ona była na swoim terenie, więc miała, do cholery, przewagę.

– Nikt nie zna tak naprawdę wszystkich tajemnic tego boru, więc kto wie. Możecie przejść bez problemu, ale możecie natrafić na kohaxy i już nie będzie wam tak wesoło. Możecie natknąć się też na bagna, które wciągną was swoją magią. Błędne ogniki, które sprowadzą na dno. Poza tym ścieżka zmienia się w każdej minucie, nie znajdziecie drogi tak łatwo. No i są jeszcze arrittu.

Wzdrygnęła się przy tym słowie, czym starała im śmiech z ust.

Arrittu?

Przytaknęła ze zgrozą wypisaną w oczach, a gdy wywołała odpowiedni efekt, ruszyła w stronę ścieżki. Pomarańczowo-niebieskie słońce zachodziło nad okolicą, więc niedługo miał spaść deszcz. Musiała się pospieszyć, jeśli dotarłaby do boru, zanim lunie, udałoby jej się uniknąć przemoknięcia. W środku lasu w końcu drzewa rosną tak gęsto, że nie ma szans, żeby deszcz do niej dotarł.

– Nieważne, jesteście tacy mądrzy, jestem przekonana, że sobie poradzicie – mruknęła, przechodząc obok nich.

Szatyn zrobił szybki ruch, próbując złapać ją za ramię, ale wyczuła ten zamiar o sekundę wcześniej i zrobiła unik, zostawiając jego pustą dłoń zawieszoną w powietrzu.

– Poczekaj – powiedział cicho. – Przepraszamy, Tori i Raul nie zamierzali cię urazić. To dla nas naprawdę ważne.

Zatrzymała się. Ach, tak? Więc on miał odgrywać tego miłego? Z tym swoim delikatnym i proszącym uśmiechem mógłby coś zdziałać, ale przed chwilą widziała w jego oczach jedynie czystą i zimną kalkulację, gdy zastanawiał się jak szybko ją zabije i dostanie się do bestii. Nie tym razem.

– No to powinniście się lepiej przygotować na taki wypadzik – stwierdziła wesoło. – Międzyświat to nie miejsce dla arystokracji, która na widok małej Mruczki posikała się ze strachu.

Kobiety zacisnęły zęby, a wokół nich zaczęła unosić się delikatna biała poświata. Ha, czyli Freya trafiła na czuły punkt. Wspaniale.

– Szkoda, że nie robiliście pamiątkowych zdjęć, ale obawiam się że nasza magia i tak by je zżarła – dodała. – Bo te miny były tego warte.

Tori, jak nazwał ją wcześniej szatyn, zrobiła krok do przodu, ale została powstrzymana przez blondyna. Freya stukała delikatnie palcami w włócznię i uśmiechała się niewinnie, unosząc brwi. No dalej, zróbcie mi tę przyjemność, myślała. Bardzo chętnie powaliłaby na ziemię swoją aurą piątkę gburów, którzy myśleli, że mogą ośmieszać ją na jej własnej ziemi. Wiedziała, że w walce nie dałaby im rady, cholera, może nawet w pojedynku magicznym też nie, jeśli oni byliby u siebie. Ale tutaj była inna magia, pradawna i dzika, której oni pewnie nie potrafili do końca okiełznać. Trzeba się było tu urodzić, by kształtować ją dokładnie tak, jak się chciało. A Freya była tutejsza, na dodatek za plecami miała mocną barierę szopy, którą postawiła zaraz po dotarciu do niej, więc mogła w każdej chwili tam umknąć.

– Cięty język, ładna buzia i sporo magii – mruknął szatyn. – W innej sytuacji moglibyśmy się zaprzyjaźnić.

Freya zaśmiała się teraz głośniej, bo Tori zwinęła już swoją moc i tylko gniewnie przypatrywała jej się zza blondyna.

– Wątpię. A teraz bądźcie tak łaskawi i dajcie mi spokój, znajdźcie sobie własne schronienie.

Normalnie może i by im pomogła, w końcu dotarli aż tak daleko wyspą, która rządziła się tak nietypowymi prawami. Swoją drogą była ciekawa, jak udało im się znaleźć ścieżkę. Może trafili na łagodniejszy humor wyspy i ta im pomogła dostać się tak daleko? Ale po chwili przestała się zastanawiać. Powoli zapadał zmrok, a obcy to obcy. Nie zamierzała im zaufać ani pomagać, skoro stroili sobie z niej żarty i traktowali ją w ten sposób.

– Inaczej nas wyrzucisz? – spytał kpiąco szatyn.

Przytaknęła.

– Wyrzucę, oczywiście. Nawet nie wiecie jak chętnie. A gdy Anatolij dowie się, jak zraniliście jego zabawkę...

– Anatolij? – przerwał jej szatyn.

Wymienił spojrzenie z blondynem, co zupełnie nie spodobało się Frei.

– Wynocha.

Oczy szatyna zalśniły na krótką chwilę, pojawił się w nich jakiś chłodny wyraz i chęć podjęcia wyzwania, ale ostatecznie uśmiechnął się tylko i to wszystko znów zniknęło w ciągu sekundy.

– Dobra, przepraszamy – powiedział. Jego akcent sprawił, że Freya zaśmiała się ponownie. Mówił jakoś nieporadnie, wyglądało na to, że przeprosiny, zwłaszcza w innym języku, są dla niego czymś niesłychanym. – Nie chcieliśmy cię urazić ani ci zagrozić na twoim własnym terenie – dodał, przyglądając się z rozbawieniem rozwalającej się szopie za jej plecami. – To ty tu rządzisz, jesteś silna i mądra i tak dalej. Możemy zacząć od nowa?

Freya prychnęła.

– Naprawdę nie umiecie sobie radzić w kontaktach z innymi, a to ja podobno wychowałam się w głuszy – odparła rozbawiona. – Czego was uczą w tych wielkich dworach?

Szatyn westchnął.

– Cierpliwości w obchodzeniu się z aroganckimi kobietami na pewno nie – mruknął.

– Twój problem. Wyniesiecie się czy mam was wynieść?

– Słuchaj, sprawa wygląda tak: jestem Xavier, ten obok mnie to Raul, dalej Ervin, Tori i Iona. Jedziemy do Ivarry, ale przez tego pieprzonego stwora nasze konie się spłoszyły i nie możemy ruszyć dalej bez nich. Chcemy po nie wrócić, a jak to zrobimy, pójdziemy sobie i więcej o nas nie usłyszysz.

– Obiecujesz?

Xavier chyba nie wyczuł jej ironii, bo przytaknął szybko.

– Oczywiście.

– Świetnie. Więc teraz ty słuchaj, sprawa wygląda tak: jest zimno, do domu mam trzy dni drogi, a zaraz w lesie zacznie się robić nieprzyjemnie. Musiałam uśpić Mruczkę, która pewnie była jedyną ochroną przed większością stworów, jakie mogły wyleźć w drodze tutaj, więc teraz teren pozostanie bez lepszej ochrony i dziwne stwory zaczną się pojawiać na moim szlaku, a to wszystko przez was. Mam młodszą siostrę, do której muszę wrócić, dlatego jestem wkurzona przez piątkę głupich arystokratów, którzy pojawiają się tu jako panowie światów i myślą, że mogą robić ze mnie kretynkę, bo nie urodziłam się jako piąty potomek męża siostry żony brata króla Figasji. Dlatego niezbyt obchodzi mnie już jak się nazywacie, ani to czy i ile macie tytułów, po prostu chcę, żebyście zniknęli, a wasze obietnice zwyczajnie mi zwisają, jasne? Radźcie sobie sami.

Zmieniła włócznię z powrotem w krótki nóż, a później westchnęła. Naprawdę była zmęczona, a miała dzisiaj przecież tak dobry humor. Oczywiście, że kobieta nie zamierzała jej wtedy urazić, po prostu manifestowała swoją wyższość w naturalny sposób i nie widziała w tym nic złego. W końcu ona była arystokratką a Freya zwykłą międzyświatową wiejską dziewczyną. A Xavier i reszta nie widzieli w tym nic złego i kolejnymi próbami wkurzali ją jeszcze bardziej.

– Nie powinniście zagłębiać się w las w tej chwili – dodała w końcu, gdy już wyładowała swoją złość. – W nocy wyłazi tam naprawdę wiele dziwnych stworzeń, poza tym ścieżki się zmieniają i wtedy pojawiają się błędne ogniki. Dotarliście aż tak daleko, nie mam pojęcia jakim cudem, ale pewnie nawet wy wiecie, że w tym borze jest niebezpiecznie.

Spojrzała na ich ubrania, na których widoczne były ślady zaschniętej krwi. Pewnie spotkali już coś nieprzyjemnego po drodze. Xavier przez chwilę przyglądał się jej z nieodgadnionym wyrazem twarzy, aż w końcu pokiwał głową.

– Okej, rozumiem twój punkt widzenia, naprawdę – mruknął, jakby odpowiadając na jej wcześniejsze zarzuty. – Dlatego przepraszam jeszcze raz. Tori i Raul też przepraszają, prawda?

Odwrócił się do towarzyszy, którzy ze skrzyżowanymi ramionami przyglądali się ich rozmowie, a na jego słowa pokiwali niechętnie głowami.

– Tsa, pewnie.

– No, więc sprawa załatwiona.

I złość znowu wróciła do Frei. Co za nadęci frajerzy, myślą naprawdę, że takie głupie i wymuszone, nic nie warte przeprosiny załatwiają sprawę. Miała ich już kompletnie dość.

– Czekaj, mnie przed chwilą nazwałeś arogancką, prawda? – spytała Xaviera. – A spoglądałeś kiedyś w lustro?

Xavier uśmiechnął się szeroko, drapieżnie.

– Zdarzyło się kilka razy.

Freya odwzajemniła uśmiech.

– I nie pękło?

Mężczyzna otworzył usta, pewny siebie uśmieszek na sekundę zniknął z jego warg. Nie zdążył się jednak odezwać, bo dobiegł go głośny, szczery śmiech Raula.

– No, już lubię tę dziewczynę – powiedział blondyn. – Ale Xavier ma rację, zachowaliśmy się jak idioci i nastręczyliśmy ci kłopotów. Przepraszamy, naprawdę.

Tym razem on próbował ją oczarować swoim niebieskim spojrzeniem i lśniącym uśmiechem. Czy oni naprawdę starali się po prostu z nią flirtować i uważali, że na to pójdzie? Ach, no tak. W końcu oni byli przystojni, potężni i pewnie bogaci, więc takie coś było dla nich naturalne.

– Super, przeprosiny przyjęte – powiedziała w końcu, na co uśmiech Raula się poszerzył. Po prostu miała już naprawdę dość, a im szybciej skończy tę szopkę, tym szybciej oni znikną. – A teraz zjeżdżajcie.

– Głupcy – mruknęła Iona, wysuwając się przed Raula i Xaviera. – Nie widzicie, że ona ma totalnie gdzieś wasze uśmieszki i spojrzenia?

Ha, nareszcie ktoś, kto mówił z sensem.

– To dziewczyna, która pewnie całe życie była odpowiedzialna za swoją rodzinę i musiała pracować na wszystko, co ma, co jej po waszych głupich gębach? – dodała Iona i spojrzała uważnie na Freyę. – Może zapomnimy o tych kretynach i skupimy się na tym, co dla nas i dla ciebie ważne: czyli naszym rychłym wyjeździe, co ty na to... jak masz na imię?

– Freya.

– Freya. Więc jak? – powtórzyła Iona.

Dziewczyna spojrzała na Ionę uważnie. Nie była pewna czy blondynka nie próbuje jej zwodzić jak tamci dwaj. W końcu co ona mogła wiedzieć o odpowiedzialności za rodzinę i pracy? Pewnie nigdy nie pobrudziła sobie rąk czymś tak trywialnym jak praca. Ale wyglądało na to, że przynajmniej ona nie próbuje bez sensu się wkupić w jej łaski, więc Freya wzruszyła ramionami.

– Wasz rychły wyjazd, brzmi wspaniale.

Iona przytaknęła.

– Też tak sądzę. Ale żebyśmy wyjechali, musimy znaleźć konie, no i przeprawić się przez ten teren. Powiedziałaś, że las jest niebezpieczny i słusznie, spotkaliśmy kilka dziwnych potworów, ale do tej pory tylko jeden nas zaatakował. Za to trzy razy zgubiliśmy ścieżkę i dwa niemal utopiliśmy się w bagnach. Więc co ty na to, żebyś pomogła nam znaleźć konie, a później nas przez tę wyspę przeprowadziła w zamian za drobną opłatę, a my potem po prostu damy ci spokój? Jeśli nie, to dobrze wiesz, że po prostu będziemy cię śledzić, ale przyjemniej byłoby spędzić podróż razem. Ty miałabyś ochronę i towarzystwo oraz pieniądze, a my przewodnika i osobę znającą tutejsze zagrożenia. To jak, jutro?

Xavier przeczesał włosy i wypuścił z rezygnacją powietrze, słuchając Iony.

– Musimy znaleźć konie jak najszybciej – mruknął.

Freya spojrzała w jego kierunku, ale później od razu powróciła spojrzeniem do Iony.

– Czyli oni próbują oczarować spojrzeniem, ty pieniędzmi, tak zwykle dostajecie wszystko, czego chcecie?

Uśmiech Iony się poszerzył.

– Tak to się zwykle odbywa. Ale przyznasz, że wizja sześciu diamentowych monet robi większe wrażenie, niż ich usilne starania, prawda?

Freya uniosła brwi, nawet jeśli słowa kobiety zrobiły na niej wrażenie. Sześć monet? Cholera. To było coś. I chociaż nie chciała wychodzić na osobę, której w głowie jedynie pieniądze, przecież musiała myśleć przede wszystkim o siostrze i tacie. Taki przypływ gotówki urządziłby ich na długi czas. A przecież jeszcze były jej wyprawy na wyspę, praca Phemie... Nie musieliby się martwić o jedzenie przez tyle czasu. No i kobieta miała rację. Przecież gdyby się nie zgodzili, na pewno i tak by ją śledzili, a to mogło sprowadzić kłopoty w miejscu takim, jak to. Nie pokonałaby całej piątki w walce, a zmusić ich do odejścia jak widać nie potrafiła.

– Widzieliście, w którą stronę uciekły? – spytała wreszcie.

W oczach Iony pojawił się jakiś krótki błysk, gdy Freya potwierdziła założoną przez nią tezę – potrzebowała pieniędzy, a oni mieli ich pod dostatkiem. I od tego trzeba było zacząć z nią rozmowę. Kobieta od razu zaszufladkowała ją jako żądną zysku, zresztą tak myślała o każdym mieszkańcu Międzyświata. Dla niej wszyscy byli po prostu biedni i chciwi, a ona potrafiła grać na tych dwóch cechach, ukrywając się pod płaszczykiem życzliwości i sympatii.

Nie wiedziała tylko, że Freya dostrzegła tę kpinę, która na chwilę zabłysła w jej oczach. Może i nie urodziła się w żadnym dworze, ale na ludziach znała się doskonale i wiedziała już, że kobieta też kłamie. Oni wszyscy po prostu chcieli ją wykorzystać. Ale wizja zarobienia łatwo takich pieniędzy dla jej rodziny oznaczała też, że to ona wykorzysta również ich. W końcu takie pieniądze wcale nie wypływają w butelkach w pobliskich jeziorach dokoła i nikt nie dałby jej aż tyle za przeprowadzenie przez bór.

– Uciekały brzegiem rzeki, a potem zniknęły w lesie – odparła Iona.

Freya zastanowiła się przez chwilę. Nie ufała obcym za grosz, zresztą nigdy tego nie robiła. Ale wizja szybkiego zarobku, dzięki któremu mogłaby z rodziną przeżyć dobrze cały rok, była naprawdę kusząca. Z drugiej strony musiałaby stracić pewnie kolejny dzień z dala od domu.

– To jak, mamy umowę? – zapytał Raul.

Pokazał przy tym wszystkie swoje zęby. Freya domyśliła się, że w jego języku ten gest miał pokazywać sympatię albo coś takiego, ale cóż, nie tutaj, kolego, pomyślała. Był z niego czaruś, ale jeśli sądził, że to na nią podziała, był w ogromnym błędzie. Może i miała w sobie coś z mieszkanki Melifey, nawet jeśli tak naprawdę jej tu nie akceptowano, bo też wyznawała zasadę, że przyjezdnym nie należy za bardzo ufać. Nie wznosiła modłów do Rioli, ale po prostu była nieufna. Tyle razy ich wioska została napadnięta, że nie chciała ryzykować.

– Nie boli cię twarz od tego ciągłego szczerzenia się? – zapytała, szczerze zaciekawiona. – To musi być naprawdę męczące, no wiesz, próba wejścia każdemu w tyłek i to z uśmiechem na twarzy, żeby dostać czego się chce.

Raul roześmiał się głośno, a później zrobił krok w jej stronę. Wyciągnął dłoń, jakby chciał poklepać ją po ramieniu, ale Freya oczywiście błyskawicznie się cofnęła i poczuła, jak otula ją delikatna bariera szopy, którą miała kilkanaście metrów za sobą. Ręka mężczyzny napotkała więc opór, niewidzialną ścianę, w którą uderzyła, na co Raul się skrzywił.

– Już, dobra, Raul. Ogarnij się – mruknęła Iona. – Więc jak? Zaprowadzisz nas tam?

– Nie – odparła Freya powoli.

Iona uniosła brwi.

– Nie wszystkich – powiedziała w końcu dziewczyna. – Znowu narobicie za dużo hałasu i obudzicie połowę stworów w lesie. Mam dwa wierzchowce, jedno z was pojedzie ze mną i znajdziemy te głupie konie. Ale to rano.

Kobieta westchnęła zirytowana, ale przytaknęła wreszcie.

– Ja pojadę – powiedział od razu Raul, puszczając do niej oko.

Freya posłała mu grobową minę.

– Nie gniewaj się, Raul, ale nie sądzę, żeby to był dobry pomysł – stwierdziła Iona. – Xav?

Szatyn skinął głową, a później spojrzał na Freyę z uniesioną brwią.

– Jasne.

Freya spojrzała na niebo, z którego zniknęło już niemal całkowicie słońce i przestąpiła z nogi na nogę. Gdy na nią patrzył takim dziwnym wzrokiem, czuła że to chyba w ogóle nie był dobry pomysł. Nie znała go, ale miała wrażenie, że był naprawdę potężny i niebezpieczny. Naprawdę dla sześciu monet warto było się pakować w coś takiego?

Zerknęła w jego oczy i skrzywiła się. Pomoc im nie była mądra, nawet jeśli miała słabość do ludzi w potrzebie. I brązowych oczu. Ale potrzebowali tych pieniędzy, a Freya znała las na wylot, mogła tamtędy jechać z zamkniętymi oczami, znała każdą kryjówkę, więc zawsze mogłaby uciec, gdyby coś się działo.

Sześć monet, Freya, dasz radę, powtarzała sobie. Sześć diamentowych monet... Mogłaby za to kupić więcej porządnego jedzenia, nowe buty dla Phemie, zapasy paszy dla koni i zostałaby jej jeszcze ponad połowa. A to były ich najpotrzebniejsze wydatki i szła powolnym krokiem jesień, a za nią mroźna zima.

– O wschodzie słońca – mruknęła w końcu.

Xavier skinął głową, jakby z ulgą. Iona uśmiechnęła się tylko lekko, z wyższością. Freya miała ochotę zazgrzytać zębami na jej minę, ale czy Figasyjka nie miała racji? W końcu właśnie ją kupili sześcioma diamentowymi monetami, nic dziwnego że kobieta patrzyła na nią z pogardą. Ale Iona nie znała życia tutaj, nie wiedziała jak trudno jest wyłuskać każdą monetę na najpotrzebniejsze rzeczy. Gdyby wiedziała, nie oceniałaby jej z góry. Jednak na to Freya nie miała wpływu, więc po prostu zacisnęła zęby i zignorowała ją. Musiała myśleć o rodzinie.

– Świetnie. Ale pomożesz mi odszukać wszystkie zwierzęta – odparł Xavier.

Freya westchnęła, ale przytaknęła z niechęcią. Te pieniądze były naprawdę potrzebne. Kurs szycia Phemie też trzeba będzie niedługo opłacić, a zbliżał się nowy okres szkolny i jej siostra będzie też potrzebować nowych zeszytów. Ostatecznie przecież to tylko chwila jazdy konnej, zero wysiłku i aż sześć diamentowych monet. Nie rubinowych, nie miedzianych, a diamentowych. To urządzi ich z dobrym rozplanowaniem niemal na całą zimę.

– Dobra. To do jutra. Nie spóźnij się.

Odwróciła się i ruszyła w stronę swojej szopy i koni, ale wtedy zatrzymał ją znowu głos Xaviera.

– Poczekaj! Czy gdzieś tutaj można jeszcze znaleźć kawałek dachu?

Roześmiała się i zniknęła za skrzypiącymi drzwiami.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top