Rozdział 13

Hej Wam ❤️
Dzisiaj trochę więcej o przeszłości Frei 🥺
~~~

Phemie z okna w kuchni obserwowała swoją siostrę i Figasyjczyka, który jej towarzyszył. Wysoki Xavier, ubrany w jakiś ciemnozielony cienki płaszcz i czarne spodnie zupełnie nie pasował do niskiej, drobnej Frei, która w dżinsach i jasnej bluzie szła obok niego. Pomijając już to, że Xavier był wyższy od jej siostry o głowę, wyglądali jak swoje przeciwieństwa. Ona z jasnym warkoczem, drobna i ubrana zwyczajnie, i on ze swoimi ciemnobrązowymi włosami, postawny, silny i noszący się jak książę. Jego ubrania właściwie dla Phemie przypominały jeden ze strojów wojowników, które pokazywała jej Freya w podręcznikach dziadka. No a Xavier wyglądał na kogoś, kto miecz nosił nie dla ozdoby.

Tyle że Phemie znała swoją siostrę i wiedziała, jak Freya potrafi sobie radzić z bronią. Może i ona nie uważała się za świetną wojowniczkę, ale gdy walczyła z Anatolijem, Phemie dostrzegała, jakich kłopotów czasami dostarczała jej siostra mężczyźnie. Naprawdę była dobra, zwinna, szybka i silna. A Anatolij twierdził, że gdyby w końcu przemieniła się po raz pierwszy, jej moc mogłaby być niewyobrażalna.

Dziewczynka obserwowała, jak dołącza do nich Iona, ale nie widziała, by którekolwiek się odzywało. Zastanawiało ją to, że obcy tak łatwo się tutaj zaadaptowali i że właściwie wioska ich przyjęła. Nie miała pojęcia dlaczego, Freya twierdziła, że Finola musi mieć w tym jakiś interes, oprócz tych monet, które już skasowała, ale na razie nie wiedziała jaki. A Phemie nauczyła się wierzyć w przeczucia siostry i teraz też ciekawiło ją, czego właściwie chcą Figasyjczycy oraz czego oczekuje od nich Finola.

Po chwili odwróciła się od okna i zerknęła na Pana Rabusia. Kot ułożył się tuż przy wózku taty i chrapał jeszcze głośniej niż on. Dziewczynka z westchnieniem pochyliła się nad płótnem, które miała oddać na ocenę po wakacjach. Może naprawdę ukończy porządnie ten kurs szycia i chociaż w tym będzie mogła ulżyć siostrze? Taką miała nadzieję

*

Freya lubiła, gdy targ w wiosce miał więcej niż cztery stoiska, ale do tego trzeba było handlarzy zza granicy. Melifejczycy mogli wymieniać się jedynie towarami, które byli w stanie otrzymać w nadmiarze i zwykle oznaczało to po prostu warzywa, owoce, ziarna lub różnego rodzaju produkty spożywcze, ale nic więcej. Dlatego gdy handlarze z innych krajów byli wpuszczani do środka, targ tętnił życiem jeszcze bardziej, bo chociaż ludzie nie lubili obcych, lubili przywożone przez nich produkty. Tony i kilkoro innych sprzedawców bywało w tych rejonach od wielu lat, dlatego dostąpili tego zaszczytu, że nie musieli rozkładać kramików na zewnątrz wioski, ale oni odjechali już kilka dni temu. Na szczęście pojawili się inni kupcy mający pozwolenie na handel wewnątrz Melifey.

Freya prowadziła Ionę i Xaviera między straganami i jak zwykle ignorowała zachowanie ludzi, którzy na jej widok milkli nagle albo odwracali spojrzenia. Jedynie mina Xaviera posępniała z każdą kolejną minutą, gdy dostrzegał te dziwaczne sytuacje. W końcu jednak Freya dotarła z nimi do domu syna Finoli, gdzie chcieli dotrzeć i tam ich zostawiła, a sama, po zrobieniu kolejnych zapasów, tym razem też dla gości, ruszyła w stronę domu.

Starała się też nie zauważać wzroku Xaviera, który próbował, odkąd tylko wyszedł rankiem z domu Rosharda, nawiązać z Freyą rozmowę, ale dziewczyna starannie go ignorowała. Zdążyła przez noc przemyśleć jak wielkim błędem było to, co się wczoraj stało. Nie mogła dopuścić do kolejnej takiej sytuacji, bo przecież zbliżanie się do Xaviera nie miało sensu. Zupełnie. Nawet, jeśli sprawiał, że po raz pierwszy od bardzo dawna czuła się zupełnie inaczej, czuła się swobodniej i... bezpieczniej, gdy był w pobliżu, nawet, jeśli znała go tak krótko. Lubiła przebywać w jego towarzystwie, słuchać jego śmiechu, jego głosu, nawet podczas kłótni. Zresztą to chyba były najlepsze chwile, gdy doprowadzała go do wściekłości, a jego oczy błyszczały z irytacji.

Ale stop, napomniała się w myślach. Miałaś przecież wyliczać dlaczego to nie był dobry pomysł, a nie dlaczego mógłby być.

– Efreya!

Głos Finoli przedarł się ponad zgiełk na placu, więc dziewczyna odwróciła się do staruszki. Po chwili ruszyła z ociąganiem w jej stronę, a ludzie odsuwali się od razu z jej drogi. Jakby była chora na jakieś magiczne, zakaźne świństwo, fo loresa. Irytowało ją to tak bardzo, bo chociaż ignorowała już te zachowania, nie znaczy, że nie bolały.

– Mam dla ciebie propozycję.

Freya stanęła właśnie przed Finolą, która była w towarzystwie dwójki swoich wnuków. Nie widziała nigdzie Xaviera, Iony ani Raula i Ervina, którzy na targu zaczepili ją z pytaniem o swoich towarzyszy, więc podejrzewała, że naprawdę ich kolejna propozycja pomocy wiosce została przyjęta. Nie wiedziała, czy bardziej dziwiła ją chęć pracy arystokratów, czy to, że naprawdę ta chęć została dobrze odebrana i wykorzystana. Nie miała złudzeń, że w Melifey coś tak diametralnie zmieniło się, gdy jej nie było, zwłaszcza po ostatnim starciu z Ricsonem, ale cieszyła się, że przynajmniej Figasyjczycy w wiosce czuli się w porządku.

– Nie sprzedam ci Anatolija – odpowiedziała od razu Freya, domyślając się o co może chodzić staruszce.

Finola skrzywiła się.

– Chodzi tylko...

– Ani nie narysuję mapy, nie wskażę palcem ani nie rzucę zaklęcia, żeby ktoś was tam zaprowadził.

– Daj mi dokończyć, głupia dziewczyno – warknęła do niej Finola.

Freya westchnęła, a później uniosła brwi.

– Pójdziesz do tego swojego Raesiiego razem z Trentem i Kaylem. Zaprosicie go na rozmowę do Chaty.

– Po pierwsze, to nadal będzie zaprowadzenie kogoś do jego domu – powiedziała powoli Freya. – Po drugie, Anatolija nie ma, gdyby wrócił, dałby znać i to nie tylko mnie, prawda? Sama czasami korzystasz z jego pomocy?

Na to pytanie Finola skrzywiła się szpetnie, ale nie skomentowała.

– A po trzecie, czy ta rozmowa oznacza zakucie w łańcuch i zamknięcie w więzieniu? No i jeszcze co ja będę z tego miała, skoro to propozycja?

Staruszka przez chwilę mierzyła ją wzrokiem. Miała dzisiaj na głowie czapkę z piórami jakiegoś ptaka, Freya nie była pewna, jakiego. Zastanawiało ją tylko, jakim cudem nie spada jej to z głowy. Dzisiaj, mimo że było ciepło, wiał tak okropny wiatr, że sama musiała włożyć bluzę.

– Zacznijmy od prostej kwestii – odezwała się w końcu Finola zrezygnowanym tonem. – Schronienie dla ciebie i rodziny w razie ataku. Mieszkacie poza wioską, więc nie macie go zagwarantowanego jak reszta. Gdyby coś się działo, jak ostatnio, nie będziecie mogli schronić się w wiosce, jeśli będziecie poza nią w chwili ataku, a nikt nie wybiegnie, żeby otwierać dla was wzmocnioną tarczę.

To nie była propozycja, którą Freya mogłaby zbagatelizować. Zawsze obawiała się, że w razie ataku, jeśli jej osłony padną, nie będzie w stanie obronić Phemie i ojca. A gdyby miała słowo Finoli, że ktoś zawsze będzie czekał przy osłonie Melifey, by ich wpuścić... cholera. Tylko czemu kobiecie aż tak zależało na odwiedzeniu Tolika, że aż proponowała im schronienie? Może rzeczywiście nadchodziło coś wielkiego? Powinna odwiedzić Rosindę i ją zapytać. Tylko stara wieszczka była kapryśna i nieczęsto wpuszczała ją do siebie.

– To tylko rozmowa, Anatolij jest, kim jest, ale nie zamykamy nikogo ot tak, powinnaś to wiedzieć bardzo dobrze.

Freya zacisnęła zęby, gdy staruszka nawiązała do wydarzeń sprzed kilkunastu lat. Niektórzy mieszkańcy wioski przyszli wtedy po nią, chcieli ją wygnać albo zamknąć, ale to Finola się na to nie zgodziła. Nie tylko dlatego, że ojciec zaproponował wyniesienie się poza wioskę, ale też dlatego, że przecież Freya naprawdę nie zrobiła wtedy nic tak okropnego, po prostu urodziła się jako Raesii. Dla niektórych Melifejczyków to był wystarczający powód, ale na szczęście rada nie była wtedy aż tak brutalna. Freya była w końcu dzieckiem.

– To, czy jest, się okaże, a jeśli obawiasz się, że chłopcy poznają drogę, zaprowadź ich okrężną.

Freya naprawdę długo zastanawiała się nad propozycją Finoli, ale ostatecznie staruszka miała rację. Mogła zaprowadzić jej wnuków tak, by nie potrafili potem trafić w to miejsce. Mogła też uwierzyć, że nie zamkną Anatolija i przede wszystkim, że stary Raesii nie dałby się tak łatwo. To, czego nie mogła, to odpuścić takiej twardej deklaracji o pomocy jej rodzinie.

– Pójdę – powiedziała w końcu. – Chociaż go nie ma w domu. Jeśli jest, przekażę, co mówisz, ale do niczego go nie namówię. A ty dasz mi słowo, że moja rodzina znajdzie schronienie w wiosce zawsze, gdy nadejdzie atak. Że nigdy nie zamkniecie osłon przed nimi tak, jak to było ostatnio.

Finola skinęła głową, usatysfakcjonowana.

– Daję ci moje słowo.

– W takim razie chłopaki zbierajcie się – mruknęła Freya, patrząc na dwóch młodzieńców towarzyszących Finoli. – Kawałek drogi przed nami.

*

Freya i dwójka Melifejczyków wracali w szybkim tempie do wioski. Dziewczyna czuła podenerwowanie swoich towarzyszy i tym razem nie miało ono nic wspólnego z jej osobą, a z tym, co zastali w domu Anatolija. Albo czego nie zastali. Przede wszystkim Freya już z daleka wyczuła, że coś jest nie tak. Żadne zwierzę Anatolija nie pojawiło się, gdy weszli już na ścieżkę prowadzącą prosto do domu, a przecież Rado albo któryś z lisów zawsze to robili. Poza tym iluzja nad budynkiem, która podczas wyjazdu Anatolija jeszcze bardziej odstraszała od tego miejsca przypadkowych przechodniów, była zdjęta. Freya wątpiła, żeby Raesii wyjechał, nie zabezpieczając domu, a więc coś musiało się tutaj stać. Tyle że serce lasu było położone na źródle magii, pradawnym i najdzikszym, jakie znała, więc nie dało się wyczuć żadnej obcej mocy.

Po wejściu do domu zastała zresztą gorszy widok, zwierzęta Anatolija, z Rado na czele, leżały w środku, martwe. I nie był to na pewno nagły przypadek, nie mogły wszystkie odejść tak szybko w tym samym czasie. One zostały rozszarpane ogromnymi pazurami, wszędzie w środku dało się widzieć ślady tych ogromnych szponów na ścianach, nawet na suficie, razem z bryzgami gęstej, czerwonej krwi. Freya zamarła, ledwo potrafiła powstrzymać drżenie dłoni i szybko bijące serce, które łamało się na ten widok. Chwyciła za Jornę i pobiegła do pieczary Mruczki, ale bestii nie było nigdzie widać, natomiast widoczne były ślady walki i ciemnej, brudnej krwi, co znaczyło, że strażniczka lasu była ranna.

Nawet Trent i Kaylo, całkowicie szarzy na twarzach, domyślili się, że to nie mogła być sprawka Anatolija. Trent, młodszy z nich, prawdopodobnie w wieku Phemie, ledwo powstrzymywał się przed zwróceniem zawartości żołądka, gdy dotarł do niego smród rozkładających się zwierząt. Freya też musiała się mocno koncentrować, bo w takich chwilach jej wyczulony węch był przekleństwem.

Domyślała się, co się stało w domu Anatolija. Obcy z kilkoma arrittu zaatakował, zapewne miał nadzieję na zastanie mężczyzny, ale to się nie udało. Dlatego pozwolił swoim bestiom rozszarpać mieszkańców serca lasu, wyglądało na to, że sam też zabił dwójkę zwierząt, bo były one mniej zmasakrowane, jedynie miały mnóstwo ran ciętych. Ten atak wyglądał, jakby nie był zaplanowany albo jakby ktoś tutaj stracił nad sobą panowanie. Tylko czego obcy chciał od Anatolija? A może to, że tu trafił, było przypadkowe?

Freya miała w oczach łzy, gdy przypominała sobie, że Rado i Mruczka pilnowali jej w drodze na wyspę. Musieli dotrzeć jednak do domu lasem wcześniej, w końcu poruszali się o wiele szybciej, skrótami, niż ona z Figasyjczykami, więc jej to nie dziwiło. I pojawili się akurat w czasie, gdy obcy mordował ich bliskich. Rado nie udało się przetrwać, ale może Mruczka...?

Freya potrząsnęła głową, a później powoli ruszyła w kierunku ciał małych i większych zwierząt. Trent i Kaylo przyglądali jej się z konsternacją, gdy zaczęła zbierać wszystkie w jedno miejsce, ale po chwili bez słowa dołączyli do niej i jej pomogli. Razem stworzyli niewielki stos pogrzebowy, bo w tej okolicy stosowano właśnie ciałopalenie. I nawet, jeśli chłopcy nie rozumieli, po co Freya zamierza w ten sposób pożegnać zwykłe, dla nich, zwierzęta, odsunęli to wszystko na bok i po prostu jej pomogli.

A później, gdy Freya rzuciła ochronne zaklęcie, dzięki któremu ogień nie rozprzestrzeniłby się na cały las, ruszyli szybko z powrotem do wioski. Ten atak na dom Anatolija był równie niepokojący, jak ten na wioskę. Tylko w Melifey nie udał się tak dobrze. A może bestie miały tylko odwrócić uwagę albo po prostu przechodziły tamtędy, by dostać się do Anatolija?

Freya nie wiedziała czemu, ale miała wrażenie, że w tych ostatnich atakach arrittu chodziło właśnie o Anatolija. Ale dlaczego? Jasne, stary Raesii wiedział, że coś się zbliża, ale nie mówił nic o tym, dlaczego i czy ma to tyczyć się jego samego. Może Freya po prostu przesadzała?

Tak czy inaczej razem z Trentem i Kaylo dotarła szybko do granicy lasu. Domyślała się, że jeśli obcy naprawdę czaił się na Anatolija, mógł być gdzieś w okolicy, więc powinni jak najszybciej dać znać Finoli i radzie. Niepokój nie opuszczał Frei nawet na chwilę, więc gdy usłyszała krótki pisk swojej siostry, Jorna z jej nadgarstka ponownie znalazła się w ręce, a ona już pędziła w kierunku domu z Trentem i Kaylo depczącymi jej po piętach.

Widok, jaki zastali po dotarciu pod wzgórze, był jednak zupełnie inny, niż się spodziewali. Phemie i Xavier leżeli niedaleko siebie na trawie i trzęśli się ze śmiechu, a po ich prawej stronie Raul i Loi stali naprzeciwko z krótkimi kijkami w dłoniach.

– Dałeś się podejść trzynastolatce – powiedział Xavier i znowu się zaśmiał. – Co by na to powiedział gekosho?

Freya zmarszczyła brwi i zatrzymała się, tak samo jak dwaj Melifejczycy. Gekosho – dowódca? Miała się odezwać, ale w tej chwili Loi skoczyła w kierunku Raula, a ten zrobił unik tak szybki, że gdyby Freya mrugnęła, przegapiłaby to. Mężczyzna w jednej sekundzie stał na szeroko rozstawionych nogach, a w następnej podciął kijkiem nogi Loi, tak że dziewczynka zaczęła upadać na plecy. Raul złapał ją miękko tuż przed ziemią i położył bezpiecznie na trawie. Wszystko to trwało może sekundę, w ciągu której serce Frei uspokoiło się wreszcie. Phemie nic nie było, wszystko w porządku. Cholera jasna, była naprawdę przewrażliwiona.

Xavier i Raul odwrócili się w jej stronę, gdy przestąpiła z nogi na nogę, nie wiedząc co zrobić i czy zareagować na to, że Figasyjczycy uczyli walki dwie nastolatki. Niby nie było w tym nic złego, znając Phemie i Loi, pewnie ich do tego zmusiły, ale mimo wszystko dla Frei było to dość niecodzienne.

– O, Freya, już jesteś – odezwał się Xavier i uśmiechnął do niej lekko.

Freya pokiwała głową, a później spojrzała na siostrę. Tak, zdecydowanie to Phemie zmusiła Figasyjczyków do tego pojedynku. Ciekawe tylko jak? I chwila... czy oni znajdowali się pod barierą ich domu? Xaviera pod nią wpuściła, ale Raula nie. To dlatego jej siostra starała się patrzeć na nią tymi dużymi, udającymi niewinne, oczami.

– Pogadamy o tym później, Phemie – mruknęła cicho. Później spojrzała na Raula i Xaviera. – A wy dwaj... Pokazywanie im magii w środku wioski to co innego, niż walka tutaj, gdzie nikt was nie widzi, wiecie?

Uśmiech Raula nagle zniknął, jakby ktoś pstryknął jakiś wyłącznik, dokładnie tak samo zmienił się wyraz twarzy Xaviera.

– Nie przesadzaj, Freya – wtrąciła się Phemie. – Przecież jesteśmy na zewnątrz, każdy nas może zobaczyć i widzi, że nic się nie dzieje. Nie jesteśmy głupie. I tata nas pilnuje.

Freya spojrzała na siedzącego na wózku ojca i posłała siostrze grobowe spojrzenie.

– A my ich nie molestujemy, tylko uczymy walki – dodał przez zaciśnięte zęby Raul.

Freya westchnęła głośno. Była już zmęczona tym dniem, tym tygodniem i tym... cholera, tym życiem. Ona miała zaufanie już do obojga Figasyjczyków i nie posądziłaby ich o nic takiego, ale Melifejczycy? Freya potarła skronie, a później pokręciła głową.

– Ja to wiem. Ale reszta... Lepiej, żebyście jednak nie spędzali popołudnia z małymi dziewczynkami z dala od wioski.

Doceniała to, że Trent i Kaylo za jej plecami nie odezwali się ani słowem, chociaż podejrzewała, że Finoli powiedzą swoje. I nie podobało jej się to ani trochę, bo staruszka była, jaka była. Cholera jasna.

– Co się stało? – spytała Phemie, doskonale widząc jej zmęczenie. – Zastaliście Tolika?

– Byliście u tego Anatolija? – zapytał od razu Xavier.

Freya skrzywiła się, gdy przypomniała sobie to, co zastali.

– Anatolija nadal nie ma – odpowiedziała jakoś pusto, a później starała się uśmiechnąć do Phemie. – Zaprowadź może tatę do domu, co? I daj Rabusiowi jeść.

Jej siostra pokiwała głową, a potem z westchnieniem skierowała się do domu. Loi ruszyła od razu za nią i po chwili wspinały się już na wzgórze pchając razem wózek z Anthonym.

Figasyjczycy spoglądali na Freyę uważnie, ale nie powiedziała już do nich niczego więcej. Nie chciała przecież ich obrazić, ale naprawdę, w wiosce, w której nie akceptowano obcych i przyglądano się ich zachowaniu, oni spędzali sami popołudnie z dwiema dziewczynkami. Freya zbyt dobrze znała mentalność Melifejczyków, by po prostu to zignorować.

– Chodźmy do Finoli – mruknęła w końcu do Kaylo i Trenta.

Chłopcy spojrzeli jeszcze nieprzyjaźnie na Figasyjczyków, ale wreszcie odwrócili się i ruszyli za Freyą ścieżką. Nie widziała, ale usłyszała, że Raul i Xavier podążyli za nimi.

*

Finola wyglądała na wściekłą i wystraszoną, gdy Trent i Kaylo opowiedzieli jej o tym, co zastali w domu Raesiiego. Od razu zwołała radę, ale na szczęście Freya nie musiała na niej zostawać, bo po pierwsze nie wpuściliby jej pewnie do Chaty, po drugie Trent i Kaylo przecież byli bardziej wiarygodni. Więc wróciła powoli do domu, starając się ignorować to, że Raul i Xavier przysłuchiwali się jej całej rozmowie, stojąc przy placu, gdzie powoli zwijano już małe kramiki. Ignorowała też to, że mimo ich obecności, Melifejczycy zachowywali się normalnie, nie milkli i nie odwracali się plecami, tak jak to było, gdy ona się pojawiała. Huh, ciekawe co by powiedzieli, gdyby zobaczyli jak obaj walczą i dowiedzieli się, kim jest Xavier. Freya nie zamierzała tego zdradzać, ale nie mogła nic poradzić na to, że takie myśli krążyły jej po głowie.

Wieczorem Melifejczycy znowu zorganizowali jarmark. Finola nie była z tego zadowolona po wieściach, jakie przynieśli jej wnukowie, ale było za późno, by to odwołać. Nie chciała też wprowadzać kolejnej nerwowej atmosfery, bo mieszkańcy od kilku dni bali się wychodzić poza wioskę, bali się kolejnego ataku i opłakiwali swoich zmarłych. Potrzebowali więc lekkiego rozluźnienia, jakie mogło przyjść właśnie podczas wieczornego jarmarku. Nawet Figasyjczycy i handlarze, którzy pojawili się w wiosce, zostali na niego zaproszeni. Raul i Figasyjki zresztą robili naprawdę wielką furorę na zabawie i Freya ze swojego wzgórza widziała, że chyba sami dość nieźle się bawią, bo miejscowi naprawdę, choć z nieufnością, potrafili z nimi znaleźć wspólny język.

Ignorowała ukłucie zazdrości i siedziała, popijając alua z kubka. Zwykle nie lubiła alkoholu, ale po ostatnich wydarzeniach naprawdę znowu potrzebowała czegoś mocniejszego niż kawa. Po jej prawej stronie stał wózek, w którym siedział przypięty tata, znowu bez żadnych oznak przebudzenia. Jego zachowanie ostatnio było naprawdę dziwne, zwykle to obudzenie trwało dłużej, niż kilka godzin, więc Freya martwiła się, że mu się pogarsza. Martwiła się też o Anatolija, czuła ogromny ból, gdy myślała o jego zwierzętach i o tym, że Mruczka mogła znajdować się gdzieś w lesie, ranna. Nie mogła jednak jej szukać, a to bolało najbardziej. Bała się też o swoją rodzinę, bo jeśli obcy kręcił się nadal w pobliżu, było naprawdę źle.

Zaprowadziła tatę do domu po pół godzinie i położyła go spać, było już przecież bardzo późno. Ojciec poddawał się jej bez sprzeciwu, po prostu przeszedł na łóżko i padł na nie, a już po chwili jego oddech się wyrównywał. Freya przez chwilę mu się przyglądała, a później wróciła na wzgórze i usiadła z butelką na kocu.

Słyszała, jak Xavier wyszedł z domu Rosharda na dole, bo drzwi skrzypiały tam tak głośno, że pewnie w Ivarrze nawet wiedzieli, gdy ktoś je otwierał. W każdym razie gdy mężczyzna usiadł cicho obok niej na wzgórzu, bez słowa podała mu butelkę z alua i kubek. Zawsze brała dwa, chociaż przecież ojciec nigdy nie pił.

– Czemu nie jesteś na jarmarku? – spytała po kilku minutach milczenia.

Była wdzięczna za to, że nie próbował nawiązywać na razie do wydarzeń z wczorajszej nocy ani nie wypytywał bardziej o Anatolija. Nie miała teraz na to sił.

– Nie jestem duszą towarzystwa – mruknął Xavier, wychylając duszkiem trunek.

Nie skrzywił się przy tym, na co Freya uśmiechnęła się lekko. Oczywiście, przecież wiedziała, że alkohol nie za bardzo na niego działał. Tak samo jak artefakt. Nadal nie wiedziała, jak udało mu się go oszukać.

– Ale ty wyglądasz, jakby przydała ci się chwila wytchnienia – dodał.

Freya rozciągnęła wargi w kpiącym uśmiechu.

– Tak? To twój subtelny sposób na powiedzenie mi, że wyglądam jak gówno?

Xavier roześmiał się.

– Nie, to mój sposób na powiedzenie ci, że jesteś spięta i powinnaś chociaż na chwilę wyluzować.

– Gdyby to było takie proste – odpowiedziała cicho Freya, a później nalała sobie już piątą kolejkę.

W głowie szumiało jej lekko, jako Raesii potrzebowała więcej procentów, by się upić, ale właśnie dlatego lubiła alua. Ono upijało już po kilku łykach. No, przynajmniej większość osób, bo Figasyjczycy byli jednak mocniejszymi graczami.

– Martwisz się o swojego przyjaciela?

– Martwię się tym, że cały czas o nim gadasz – odmruknęła, wychylając kolejny łyk.

Powinna się była powstrzymać, w końcu gdyby coś się stało, nie mogła być pijana. Ale w tamtej chwili czuła, że albo się upije, albo wszystkie emocje, które w sobie dusi, rozszarpią ją i pożrą. Martwiła się, była przerażona, skonsternowana ostatnimi wydarzeniami, bała się o ojca i Phemie, o Xaviera i resztę, o Anatolija i Mruczkę. Bolało ją zachowanie Melifejczyków i to, że obcych przyjmowali nagle o wiele lepiej niż ją, która mieszkała tu od dziecka. A nade wszystko bała się o to, że napastnik znowu zaatakuje, a ona nie da rady obronić siostry. Miała, do cholery, tylko dwadzieścia jeden lat. A jednocześnie zajmowała się tyloma sprawami, musiała myśleć o tylu rzeczach, jak miała we wszystkim dawać sobie radę, skoro była taka młoda?

– Och, jesteś zazdrosna? Spokojnie, nie masz o co – rzucił Xavier, wytrącając ją z ponurych myśli.

– A co, o mnie też wypytujesz ludzi? – mruknęła z krzywym uśmiechem.

Wzruszył nonszalancko ramionami.

– Nie. Może.

Freya spojrzała na niego ze zdziwieniem i zaśmiała się.

– I czego się dowiedziałeś?

– No właśnie niczego. Na początku nikt w ogóle nie chciał ze mną rozmawiać, o niczym.

Och, no tak. Ciekawe dlaczego. Nie wiedziała, czemu właściwie nie powiedziała wcześniej Xavierowi, że jest taka sama jak on. Nie miała przecież niczego do ukrycia, skoro był też Raesiim, przecież nie będzie patrzył na nią inaczej, nie odrzuci jej tak jak Melifejczycy. Prawda?

– Mówiłam ci, że nie lubią tu obcych.

Potaknął niecierpliwie głową.

– Tak, ale po jakimś czasie jednak w końcu zaczęli coś do mnie pomrukiwać. Dopiero gdy pytałem o ciebie, to jakby ich piorun raził. Coś ty im takiego zrobiła? Rzuciłaś klątwę na kota? A może krzywo spojrzałaś na psa?

Freya uśmiechnęła się, alkohol w jej żyłach robił swoje, więc ogarniało ją powoli rozbawienie, czuła się bardziej lekko.

– Nic z tych rzeczy. Może nie zauważyłeś, ale mieszkam na uboczu.

– Och, naprawdę?

Zignorowała jego sarkazm i kontynuowała:

– To nie tak, że chciałam narażać moją rodzinę i mieszkać poza wioską. Musieliśmy to zrobić, bo jak mogłeś dzisiaj zauważyć, ludzie niezbyt mnie lubią.

Xavier wpatrywał się w nią ze zmarszczonymi brwiami.

– Właśnie tego się chciałem dowiedzieć, dlaczego tak jest. No bo jasne, jesteś irytująca, pyskata i wredna...

– No dzięki.

– ...ale przecież nie aż tak, żeby patrzyli na ciebie, jakbyś roznosiła klątwy...

– Nie rozumiesz. – Przerwała mu, wbrew sobie zaczynając się śmiać. – Ta społeczność jest bardzo zżyta, każdy tu wie o sobie wszystko. Jeśli Culiette Marison wyjdzie z domu w nowej parze butów, wszystkie kobiety dowiedzą się o tym najpóźniej jutro rano. Jeśli dzisiaj będzie dobry połów i Dobresowie nałapią wiele ryb w rzece, cała wioska będzie rozmawiać o tym tydzień. Co kilka dni, jeśli jest pogoda, wszyscy zbierają się wieczorem przy ognisku, czasami na jarmarku, i plotkują. Nie w złym sensie, po prostu mówią o wszystkich rzeczach, które dzieją się w ciągu dnia. Ale jeśli pojawi się ktoś obcy, zamilkną. Nikt nie powie słowa, nie będzie żadnego znaku, po prostu rozejdą się do domów i będą kontynuować, gdy obcy zniknie.

W jego oczach zalśniło teraz coś na kształt gniewu.

– Gdy się pojawiasz, nikt się nie odzywa.

Kiwnęła głową. W sumie co za różnica czy dowie się teraz, od niej, czy później? Sam był Raesii, przecież dla niego to nic takiego. Postanowiła więc wyjaśnić mu lepiej, dlaczego Melifejczycy jej nie cierpią.

– Jestem obca. Ojciec Phemie mieszka tu większość życia, on jest swój. W dodatku ożenił się z matką, której rodzina mieszkała tu od pokoleń. Ale wtedy pojawiłam się ja i zdarzył się ten incydent, przez który wszyscy dowiedzieli się, że tak naprawdę nie jestem córką Anthony'ego. I nie byłoby w tym nic wielkiego, w końcu może by się do mnie przekonali, nawet jeśli jestem, kim jestem. Ale wtedy nastąpił ten atak i moja moc bardzo chciała się zamanifestować.

– To znaczy?

Wzruszyła ramionami.

– Na początku tylko zwierzęta nie mogły wytrzymać, gdy byłam w pobliżu. Moja magia dla każdego z nich była niezrozumiała. A moje oczy... cóż, w trzeciej klasie poznałam Angelinę. Byłyśmy nierozłączne. I któregoś razu mnie uderzyła. Nie specjalnie, po prostu bawiłyśmy się i tak wyszło.

Jego mina była nie do odczytania, gdy Ferya kontynuowała:

– Podobno na nią warknęłam – powiedziała wesoło. Później prychnęła. – A moje oczy zaczęły świecić. Najpierw bali się, że jestem Zmienną. To znaczy to nie tak, że nie akceptują Zmiennych. Nie akceptują tylko tych gadowatych, bo twierdzą że to zawsze wredne żmije, ale do reszty też podchodzą bardzo niechętnie. Ale nie zmieniałam się w zwierzę, tylko mogłam używać magii. To było dla niektórych nie do pojęcia, zresztą nadal jest, nie tolerują Raesiich, nie rozumieją ich i się ich boją. Dlatego mieszkamy tutaj, z dala, to właśnie ustalił mój ojciec z Finolą lata temu, gdy przyszli wygnać nas z wioski.

Xavier pokręcił głową z niedowierzaniem, ale nie pozwoliła mu się wtrącić.

– I w sumie zaczęli już nawet to ignorować, tyle że później jacyś Olortczycy próbowali najechać na Melifey. Zaatakowali nas, a jak się domyślasz, mój dom był pierwszym przystankiem... – Zawahała się. – Nie dałam rady ich zatrzymać, mój dziadek był już starszym człowiekiem... łatwo nas pokonali, a jego krwi użyli do pokonania bariery domu. Tata był z Phemie w środku, próbował jej bronić i wtedy, jak się domyślasz, rzucili na niego to świństwo, przez które teraz jest, jaki jest. Ktoś z wioski wybiegł nam pomóc, zaczęła się walka, ale przegrywaliśmy. To wtedy... wtedy zaczęłam się zmieniać, ale że byłam przerażona, ranna i nie wiedziałam, co robię, niewiele z tego wyszło. Tyle że podobno rozszarpałam kilku napastnikom gardła zębami, a połowa wioski to widziała. Nie pamiętam tego, wszystko z tamtego dnia jest takie... zamazane. Ale od tego czasu zaszufladkowano mnie jako jedną z tych szalonych, niebezpiecznych Raesiich i odsunięto mnie jeszcze bardziej. Mogę chodzić do wioski, ale bez broni. Mogę wchodzić pod barierę, ale jak widzisz... nie zawsze. Po prostu mieszkam tu obok, bo czasami jednak się przydaję, gdy trzeba znaleźć ścieżkę przez wyspę albo coś, no i Finola jest ciotką Anothony'ego, więc w jakimś sensie jednak mnie wsparła i pozwoliła zostać, ale... reszta, no, traktuje mnie jak traktuje. W sumie to się nie dziwię. Moja matka przyznała się ojcu do zdrady, gdy już wyszło to na jaw. A po urodzeniu Phemie po prostu zniknęła. – Wzruszyła ramionami. – Oni wszyscy są tu dość zabobonni i nie ufają nikomu, tylko tym, których znają od pokoleń. Ja jestem czymś, z czym nigdy się nie spotkali.

Xavier zerwał się z miejsca i spojrzał na nią gniewnie.

– Przecież nic nie jest z tobą nie tak, Freya – warknął. – To z nimi jest coś nie tak. Nie miałaś nikogo, kto by ci wyjaśnił jak działa twój dar, prawda? Jak oni... Gdy mówiłaś mi o tym w drodze... nie sądziłem, że to aż tak poważne. Wiedziałem, że tutaj ludzie są bardziej zabobonni, ale żeby aż tak? Żeby odtrącać młodą, normalną dziewczynę przez coś, na co nie miała wpływu, zwłaszcza jeśli w ogóle nikomu nie zaszkodziła...

Freya uśmiechnęła się gorzko.

– Nie zaszkodziłam?

Potrząsnął głową.

– Zabiłaś w obronie swojej rodziny, to przecież jest, do cholery, zrozumiałe, zwłaszcza tutaj, co?

– Mieczem, kuszą, nożem... ale nie zębami.

Xavier przeczesał dłonią włosy, ale wyglądało to bardziej, jakby chciał je sobie powyrywać. Był naprawdę zdenerwowany.

– To nie powinno mieć nic do rzeczy.

– Ale ma. Jestem czymś, o czym od dawna szeptano. Tutaj nie znano innych Raesiich niż tych, którzy próbowali lata temu zrobić rewolucję i zginęło wiele osób. Bano się ich. I w sumie wiesz, może by zapomnieli po raz drugi, ale nasza miejscowa wieszczka, Rosinda... Cóż, nie słyszałam dokładnie tej przepowiedni. Ale było w niej coś o więzach magii, blondwłosej Raesii i śmierci. To raczej nie przysporzyło mi przyjaciół.

Xavier zmarszczył brwi.

– Jakaś głupia przepowiednia i samoobrona, to wszystko, co na ciebie mają?

Skinęła głową.

– Jak dla nich to i tak wiele. Wiesz, Rosinda nigdy się nie pomyliła. Nigdy. Jej wizje zawsze się sprawdzają, więc rada wioski codziennie spodziewa się, że będę odpowiedzialna za upadek wioski. Ale jednak nie chcą mnie wyrzucić całkiem, bo Rosinda powiedziała, że to i tak niczego nie da, a, jak wspomniałam, czasami się im przydaję. Więc sobie żyjemy w takim impasie i czekamy. Kto wie, może to, te wszystkie bestie, to wreszcie spełnienie tej przepowiedni? Może to wszystko niedługo się skończy?

Widziała, jak Xavier kręci głową, ale nie próbowała nawet go uspokoić. Chyba nie była w stanie, po prostu musiał to jakoś przełknąć, ona tak robiła.

– Więc się ciebie boją.

– Chyba tak.

– I zamierzasz już tak zawsze dawać się traktować? – spytał ze złością.

Westchnęła.

– Gdyby chodziło tylko o mnie, walczyłabym o swoją pozycję. Nie dałabym się tak po prostu wyrzucić z wioski, wychowywałam się tam. Ale tylko pogorszyłabym sprawę dla Phemie. Ludzie ją akceptują, ma magię dokładnie taką jak tata, więc wiedzą, że tym razem to nie żaden podmieniec. Nie ma wielu przyjaciół, trochę dokuczają jej w szkole, ale ogólnie sobie radzi. Może chodzić na ich spotkania i inne takie, bo jest tutejsza. Jeśli próbowałabym walczyć z koleją rzeczy, wytknęliby całą naszą rodzinę, a ona straciłaby jakikolwiek kontakt z rówieśnikami, nie mogłaby chodzić do szkoły... Nie mogłabym jej tego zrobić.

– Więc powinniście po prostu się stąd wynieść, odejść...

– I odejść gdzie? – Weszła mu w słowo. – Tutaj mamy dom, tam musiałabym zaczynać od zera. Ludzie byliby jeszcze bardziej podejrzliwi, nie wiadomo czy w ogóle by nam pozwolili zostać. Obłąkany ojciec, córka z dziwną magią... wygnaliby nas. Tutaj przynajmniej Phemie ma szkołę, ja jakąś pracę od czasu do czasu, nasz dom i ogród... dajemy radę.

– Nazywasz to dawaniem rady? – powiedział cicho Xavier. Patrzył teraz na nią inaczej, nie było tej ogromnej złości w jego oczach, tylko coś innego. Współczucie, ale też irytacja. Na nią, nie na Melifejczyków. – Bo dla mnie to jednak tchórzostwo.

Freya teraz też stanęła już na nogach, chociaż trochę bardziej chwiejnie niż Xavier. Zabolały ją jego słowa, zwłaszcza że przeciez były prawdziwe. Freya była tchórzem, bała się i nie dawała sobie już w tym wszystkim rady. Ale sądziła, że skoro Xavier jest taki, jak ona, to zrozumie. Mogła się domyślić, że dla niego niektóre sprawy były prostsze, on się tutaj nie wychował. W jego żyłach płynęła błękitna krew, więc nie istniały żadne przeszkody, których nie mógłby pokonać.

– Och, tchórzostwo, jasne. Jesteś wielkim, potężnym arystokratą z Figasji, nigdy nie musiałeś myśleć o kimś innym niż o sobie, stawiać jego dobra nad własne, co?

Xavier zrobił krok w jej stronę i teraz stał wyprostowany tuż przed nią. Wpatrywali się w siebie rozzłoszczeni, ze zmrużonymi oczami i zaciśniętymi pięściami. Freya musiała zadzierać głowę, by móc mierzyć go swoim wściekłym wzrokiem, ale w tej chwili jej to nie przeszkadzało. Xavier naprawdę ją wkurzył.

– Musiałem i to nieraz. Nie zostałem wychowany w złotym pałacu wśród puchów i różowych poduszek, Freya. Bo tak właśnie myślisz, co? Że skoro jestem z Figasji, że skoro mam pieniądze, to od razu muszę być rozpuszczonym szlachcicem, który zawsze dostawał to, czego chciał? Że nigdy nie musiałem walczyć o siebie? Wyobraź sobie, że Figasja z opowieści twojego dziadka a ta, jaka teraz istnieje, to ogromna różnica. I uwierz mi, że były takie sytuacje, gdy miałem wybierać między czymś trudnym i piekielnie trudnym, ale się nie wycofywałem, jak ty to robisz.

Freya pokiwała głową i roześmiała się głośno. Później zrobiła krok do tyłu.

– Oczywiście, bo jesteś tak cholernie wspaniały, dzielny i szlachetny, nie? Wiesz co? Gówno mnie to obchodzi, daj mi spokój. Może i jestem tchórzem, ale przynajmniej nie wciskam nikomu o sobie żadnego kitu.

– Och, a ja wciskam?

Odwróciła się i ruszyła do domu. Machnęła jeszcze dłonią, żeby bariera przestała akceptować jego obecność, więc Xavier został szybko wyrzucony tuż za granicę jej ziemi. Upadł, ale poderwał się szybko ze złością w brązowych oczach.

– Nie, jesteś przecież tylko zwykłym strażnikiem dwóch szlachcianek, które chcą zwiedzić Międzyświat. Twój dowódca ci kazał tak mówić, prawda? A to, że akurat grasują tu potwory polujące na Anatolija, o którego wypytujesz... Wiesz co, czy ja mam na czole wypisane „totalna kretynka"?

Xavier otworzył usta, ale nic się spomiędzy nich nie wydostało.

– Tak myślałam.

Później trzasnęła drzwiami swojego domu, ignorując rozchodzącą się po okolicy delikatną, wesołą muzykę, która brzmiała dla niej w tej chwili jak jakiś kiepski żart.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top