Rozdział 1

Trzynaście lat później

Jej tata często mówił, że w Międzyświecie wszystko jest prostsze.

Jeszcze przed wypadkiem wiele razy powtarzał tę frazę i Freya właściwie nie wiedziała, czy przekonywał ją, czy może chciał przekonać samego siebie. Bo prawda była taka, że nie musiał jej długo tłumaczyć swojego punktu widzenia, Freya nie znała innego życia niż to tutaj. Urodziła się i wychowała w Melifey, małej wiosce leżącej niemal w samym centrum Międzyświata. Zewsząd otaczały ją ogromne połacie pól, lasów i prowadziła tu jedynie jedna, wąska ścieżka, którą przecinał niemal każdy podróżny, jaki zawitał do kraju. Freya znała tylko Międzyświat, ale nasłuchała się bardzo wiele o czterech królestwach, które go otaczały. I zupełnie jej do nich nie ciągnęło, bo Międzyświat oznaczał trudne, ale stabilne życie, natomiast królestwa niebezpieczeństwo, dziwne prawa i słabszą magię.

Wiedziała więcej, niż którykolwiek mieszkaniec Melifey, bo dziadek nauczył ją chyba wszystkiego o czterech królestwach, o ich obyczajach, językach, mieszkańcach... Zanim odszedł pięć lat temu, miała za sobą już dziesięć lat jego nauk i zdawała sobie sprawę z tego, że miała ogromne szczęście. Przekazywał jej swoją wiedzę tak dokładnie, bo miał nadzieję, że kiedyś jej się ona przyda. Że wyrwie się z Międzyświata i jak on będzie podbijać cztery królestwa. Tyle że wtedy jeszcze nie miał pojęcia o tym, jak ponuro malowała się jej przyszłość. No i nie wiedział też, że jestem pieprzonym tchórzem, myślała Freya.

Wzięła koszyk z praniem i skierowała się na wzgórze, gdzie jej ojciec kilka lat temu postawił drewniane słupki ze sznurkami do suszenia ubrań. Gdy dziadek wprowadzał się tutaj wiele lat temu, przywiózł ze sobą z Figasji wiele sprzętów, między innymi suszarkę na pranie, ale niestety, jak większość sprzętów elektrycznych, magia Międzyświata ją pożarła, więc Freya musiała radzić sobie tradycyjnymi sposobami. I to cholernie ją wkurzało.

Gdy wspięła się na wzgórze, które znajdowało się zaraz na tyłach domu, spojrzała w stronę wioski majaczącej w oddali. Melifey było położone między pięcioma wzniesieniami, a Freya stała na jednym z tych położonych dalej, kilkadziesiąt metrów od miejscowości. Wzniesienia nie były wysokie, jej dziadek twierdził, że nie umywały się nawet do prawdziwych gór, na jakie wspinał się choćby w Olorcie czy nawet tutaj, za Wodną Pustynią. Mogły być jakimś odrostkami, jak twierdził, ale dla Frei pagórki były wystarczające. A zwłaszcza ten obok domu, który pozwalał jej obserwować okolicę oraz dużą część wioski. Chociaż za plecami miała tylko ogromny ciągnący się przez wiele kilometrów na zachód las, to oprócz tego zawsze widziała, jeśli do domu zbliżał się jakiś człowiek albo zwierzę, a to było bardzo ważne w tak niespokojnych czasach. Zwłaszcza, że musiała chronić ojca i siostrę, więc czasami nawet w nocy wychodziła na wzgórze obserwować okolicę. Ufała swojemu kamiennemu zaklęciu, które otaczało mocną barierą cały dom i nie wpuszczało tutaj intruzów, ale mimo wszystko obawiała się ataku i nie potrafiła zasnąć, dopóki nie upewniła się, że okolica jest pusta. W końcu ostatnio w Ritto i Solfer, dwóch wioskach, znajdujących się o dzień drogi od Melifey, grasowała jakaś dziwna bestia, porywająca istoty czy atakująca podróżnych.

Od razu, gdy o tym sobie przypomniała, poczuła na karku czyjeś spojrzenie. Starała się sobie wytłumaczyć, że to tylko sugestia, że nie powinna poddawać się bardziej swojej paranoi, ale niestety, nic nie działało. Obróciła się, omiotła czujnym spojrzeniem las za plecami, a później spojrzała w kierunku ścieżki, która prowadziła między łąkami i przez sam środek innego pagórka od wioski do jej niewielkiego domku. Nie było oczywiście nikogo, więc jej serce trochę się uspokoiło i powoli wracało do normalnego rytmu.

Dostrzegła jednak, że w wiosce kręciło się sporo osób. Chociaż Melifey liczyło zaledwie kilkuset mieszkańców, było tu zawsze gwarno i ruchliwie. Dlatego teraz też odetchnęła już całkowicie i wróciła do wieszania koszuli taty na sznurku. Jeśli ludzie spacerowali po targu, nie było się czego obawiać. Melifey było bardzo niegościnne i nienawidziło obcych, więc gdy tylko ci się pojawiali, mieszkańcy rzucali te nieprzyjemne spojrzenia albo po prostu milkli i ignorowali przybysza. Było już kilkunastu takich, którzy zasłużyli sobie na zaufanie Melifejczyków, ale nadal większość obcych była tu przyjmowana źle. To prosta zasada – jeśli byłaś obca, nie istniałaś. Jeśli chciałaś zasłużyć na dostrzeżenie, musiałaś naprawdę ciężko pracować i to latami. Freya westchnęła. Ale czasami nawet to nie wystarczało, bo jedna sekunda mogła zaważyć na całym życiu i skreślić wszystkie poprzednie dobre uczynki.

Usłyszała jakiś trzask w domu, więc od razu rzuciła kosz i pobiegła szybko w tamtą stronę. Już po chwili pokonała trzy schodki, znalazła się na ganku i otwierała drzwi, gdy hałas się powtórzył. Domek dziadka nie był duży, po tym, jak się do niego wprowadzili z ojcem i Phemie trzynaście lat temu, tata go przebudował i tylko dzięki temu mieli teraz w środku dwa niewielkie pokoiki, które kiedyś były ogromnym salonem, i jeszcze warsztat przy domu. Chociaż budynek nie był duży, dla ich trójki wystarczał.

– Rabuś! – krzyknęła, gdy tylko dostrzegła stłuczoną doniczkę i leżącego przy niej burego kota.

No, dla ich czwórki. Freya miała już winowajcę.

– Coś ty znowu odwalił, durny kocie?

Stary kot dziadka machnął raz ogonem, a później uniósł łebek i odmaszerował w stronę swojego koca. Westchnęła. Ostatnio często tłukł coś w domu i zachowywał się później, jakby oddał jej tym przysługę.

Wielkie dzięki, Panie Rabusiu, właśnie teraz potrzebowałam kolejnego zamiatania, pomyślała.

– Wredny, stary maruda – mruczała pod nosem, posyłając kotu złe spojrzenie. – Co jest z tobą nie tak?

Gdy uporała się z bałaganem i napełniła kotu miskę, zajrzała jeszcze do pokoju. Tata siedział na swoim wózku, przykryty brązowym kocem, i wpatrywał się niewidzącymi oczami w okno. Na jego widok serce Frei znowu się ścisnęło. Podeszła do niego i sprawdziła, czy jest dobrze zapięty i nie wypadnie z wózka, a później zamknęła cicho drzwi. Nie mogła nic poradzić na to, że w oczach znowu stanęły jej łzy.

Otrząsnęła się z nich, na ile mogła, a później wróciła na wzgórze. Ciepły, delikatny wiatr targał jej włosami, które wysunęły się z warkocza, gdy maszerowała szybkim krokiem pod górę. Słońce, dzisiaj pomarańczowe z odcieniami fioletu, zatrzymało się teraz w najwyższym punkcie, dokładnie tuż nad jej głową, więc bardzo szybko zrobiło jej się gorąco, zwłaszcza że miała na sobie czarne, grube spodnie taty, mocno ściągnięte paskiem. Ale ostatnio Phemie wróciła ze szkoły z podartymi dżinsami, więc musiała oddać jej swoją jedyną parę i mieć nadzieję, że może za kilka dni pojawi się jakiś handlarz z Figasji albo Olortu, u którego jakoś wytarguje coś do ubrania dla siebie, a jeśli nie, po prostu będzie musiała pójść do Divaria – jedynego krawca w wiosce. Tylko nienawidziła do niego chodzić, bo zawsze okradał ją z ostatnich pieniędzy i szła tam tylko, gdy nie miała już wyjścia. A na razie musiała radzić sobie z tym, co miała. Żyła też nadzieją, że Phemie w końcu ukończy kurs szycia w szkole i może będą mogły radzić sobie same, bo ona niestety miała do tego dwie lewe ręce i gdy tylko zabierała się za naprawianie jej dziurawych skarpetek albo bluzek, Phemie odmawiała w ogóle spojrzenia później na te części garderoby. No ale przecież to nie była wina Frei, że jej koślawe ściegi nie wyglądały zbyt imponująco, ważne było chyba zakrycie dziury, no nie?

Godzinę później, gdy nakarmiła już tatę i zostawiła w chłodziarce zupę dla Phemie, zabrała swój koszyk i wyszła poza barierę ochronną domu. Odwróciła się jeszcze i dotknęła dłonią powierzchni zaklęcia, żeby sprawdzić, czy nadal jest tak mocne, jak powinno, a później uspokojona skierowała się w kierunku wioski.

Ścieżka prowadziła przez sam środek drugiego wzgórza, które widziała ze swojego szczytu obok domu, a otaczały ją jedynie ogromne połacie trawy z obu stron, kilka krzewów i małych drzewek. Wioska z kolei była usytuowana już u samej podstawy pagórka, którym właśnie schodziła Freya i przypominała kształtem ogromny okrąg. Domy były tutaj zbudowane chaotycznie, jedne stały przy ścieżce, inne oddalone były o kilkanaście kroków od poprzednich i otaczały je maleńkie ogródki. Melifey utrzymywało się głównie swoimi plonami, więc za wzgórzami znajdowały się ogromne pola uprawne. Codziennie w okresie wiosennym i letnim, gdy przypadały pory żniw, ludzie zbierali się całymi grupami i ruszali na zbiory, a później wymieniali się nimi między sobą albo z przechodzącymi przez wioskę handlarzami. Było kilku takich, którzy zostali niemal zaakceptowani przez społeczność, ale większość była obca, rzadko mówili nawet w ich języku i w takich wypadkach właśnie posyłano po Freyę. Dzięki dziadkowi znała dwa języki, którymi posługiwano się poza Międzyświatem, więc często grała rolę tłumacza, nawet jeśli była tak samo nieakceptowana przez mieszkańców Melifey, jak i handlarze, to w razie potrzeby czasami udawało się o tym na sekundę zapomnieć.

Dzisiaj jednak nie widziała żadnych wozów ani obcych, więc wątpiła żeby jej zdolności językowe się przydały, ale musiała zajrzeć do dwóch osób i odnowić zapasy do domu. Ostatecznie ludzie, choć niechętnie, handlowali z nią, zwłaszcza gdy oferowała w zamian to, czego sami potrzebowali. A że tacie zdarzały się dni, gdy wracał do warsztatu i coś reperował, tworzył, wymyślał, często miała do wymienienia cenne rzeczy. Jak dzisiaj, bo w zeszłym tygodniu tata niemal przez dwa dni nie wychodził z warsztatu, reperując jakiś stary rower, który kiedyś znalazł w lesie. Zdążył się z nim uporać, pociął deski i zrobił karmnik dla ptaków, a potem nawet dokończył kolejny kij bojowy, ale później wrócił do swojego otępienia, położył się do łóżka i nie wstawał nawet na posiłki. Za każdym razem, gdy wpadał w ten swój rytm, Freya miała nadzieję, że dochodzi do siebie i wkrótce do nich wróci, ale niestety tak się nie działo. Po wypadku jego umysł nigdy nie wrócił do siebie i jeśli tata akurat nie siedział w wózku, nie potrafiąc się zmusić do poruszenia kończyną, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w ścianę, to biegł do warsztatu i tworzył jakieś nowe wynalazki, jednak tak mechanicznie, zupełnie nie wkładając w to swoich myśli. Nie mówił też, jeśli się odzywał, zazwyczaj wylatywały z jego ust kompletnie niezrozumiałe dla nikogo słowa, ewentualnie imię Frei lub Phemie. Tata zapadł na dziwną chorobę i nikt nie potrafił powiedzieć, czy kiedykolwiek dojdzie do siebie.

Freya dotarła do domku Finoli, starszej kobiety, która właściwie była kimś w rodzaju przywódcy wioski. Dziadek zawsze mówił, że jest sędziną i szeryfką, ale w Międzyświecie nie działał żaden prawdziwy aparat władzy, więc określenia nie były do końca adekwatne. Chociaż Finola zajmowała się wydawaniem osądów, gdy ktoś toczył spory, a razem ze swoimi dziećmi nieraz łapała złodziei albo oszustów, którzy pojawiali się w wiosce, to tak naprawdę nie posiadali w Melifey żadnego statutu, kodeksu ani innego papierka, który uprawomocniłby jej działania. Wiele wiosek w Międzyświecie działało jednak na takiej samej zasadzie, miało przywódcę, który dbał o miejscowych najbardziej, a najtrudniejsze kwestie załatwiano na publicznym zgromadzeniu.

Dziadek jednak mówił Frei, że taki system ma mnóstwo luk i że o wiele lepiej te kwestie są załatwiane w czterech królestwach, gdzie działają jednostki z prawdziwego zdarzenia. A zwłaszcza w Figasji, gdzie działał legendarny Biały Legion, o którym Freya nasłuchała się już mnóstwa niesamowitych historii. Przede wszystkim Biały Legion był elitarną formacją, trafiali tam tylko najlepsi z najlepszych. Poza tym został utworzony przez Evona Wilgardczyka, pierwszego króla, któremu udało się stworzyć sojusz z Raesiimi. Biały Legion był nie tylko wojskiem, dzielił się na więcej jednostek, z których jedne były strażą królewską, inne formacjami szpiegowskimi, jeszcze inne pilnującymi porządku w miastach, ale już samo należenie do niego było ogromnym wyróżnieniem. Gdy Freya była młodsza, zawsze ćwiczyła swoją moc i walkę na miecze właśnie z myślą, że w innej rzeczywistości mogłaby nawet zabiegać o zostanie Białym Płomieniem. Wiedziała, że wiele dzieciaków z okolicy, chociaż gardziło niby obcymi królestwami, miało takie same marzenia – albo zostanie Białym Płomieniem, albo dołączenie do Rodu, odpowiednika Białego Legionu w Ivarrze.

– To ty? Czego chcesz?

Freya otrząsnęła się z tych myśli i spojrzała na kobietę, która otworzyła jej drzwi i bardzo miło ją powitała. Posłała jej uśmiech, po czym rzuciła:

– Mam coś dla ciebie.

Finola była od niej niemal o połowę niższa, garbiła się lekko, a głowę miała całkowicie łysą. Ten mankament zwykle uzupełniała jakimiś chustami lub ogromnymi futrzastymi czapkami, które podobno określały jej status w Melifey. Poza tym miała twarz, na której bardziej od zmarszczek, odznaczały się blizny. Swego czasu Finola była ponoć wspaniałą wojowniczką. Dziadek mówił Frei, że sam przegrał z nią kiedyś pojedynek, gdy trafił do wioski i musiał walczyć o możliwość pozostania w niej. Dopiero babcia, która była siostrą Finoli, wstawiła się za nim i dzięki niej pozwolono mu tu zamieszkać.

Babcia Girunda była zresztą także niczego sobie wojowniczką, to ona nauczyła ojca wszystkiego, co dawniej potrafił, a on później przekazał tę całą wiedzę Frei. Umiejętność walki była podstawową tutaj, na styku światów, gdzie bardzo często pojawiało się wiele istot, chcących w łatwy sposób się wzbogacić na przykład przez handel ludźmi i ich magią. Poza tym liczyła się też pracowitość, przydatność i właśnie moc magiczna, która również dodawała wiele do tego, jak postrzegano kogoś w wiosce. O ile ten ktoś nie był Freyą, bo mimo że posiadała całkiem dobry zapas magii, nadal postrzegano ją jak podmieńca.

– Masz dla mnie tę laskę? – zapytała swoim skrzekliwym głosem Finola.

Freya wyjęła z koszyka krótki kijek, mający może dziesięć centymetrów długości, zaokrąglony na końcu. Gdy staruszka po niego sięgnęła, Freya szybko cofnęła dłoń.

– A ty masz dla mnie zapłatę?

Finola zmrużyła mocno oczy, tak że dało się w nich wyczytać irytację i niechęć, ale wreszcie wyciągnęła zza drzwi koszyk. Freya posłała jej niewinny uśmiech, a później podała broń. Kobieta ważyła ją chwilę w dłoni, a później skinęła głową, więc Freya sięgnęła w kierunku koszyka.

– Tak, jak się umawiałyśmy – dodała sucho Finola. – I dorzuciłam ci jeszcze kilka rzeczy dla siostry, to po mojej wnuczce. Chyba się przydadzą, co?

Freya zamrugała, zaskoczona jej zachowaniem. Finola zwykle brała od niej tylko zrobioną przez ojca rzecz, a później płaciła według tego, co ustaliły – czasami dawała jej pieniądze, które można było przehandlować z obcokrajowcami, przyjeżdżającymi do nich z towarami, ale częściej po prostu wymieniała to na bardziej potrzebne rzeczy, jak jajka, mięso, mąka, masło, mleko, czasem nawet chleb. Chociaż Freya sama zajmowała się ogródkiem i potrafiła zapewnić rodzinie jedzenie, nie mieli zwierząt ani własnego pola, więc te produkty były dla nich naprawdę towarem deficytowym. Ale do tej pory Finola nigdy nie podarowała im czegoś w nadmiarze, jak teraz. Co mogło się jej stać? Przecież nie lubiła Frei, tak jak niemal wszyscy mieszkańcy wioski. A może nawet bardziej.

– Jasna sprawa. Dzięki, ciociu.

Staruszka skrzywiła się mocno, a Freya tylko uśmiechnęła się szerzej. Finola nienawidziła, gdy dziewczyna nazywała ją ciotką, nawet Phemie na to nie pozwalała, chociaż ona była przecież jej rodziną, nie tak jak Freya.

– Twój ojciec zajmie się moimi narzędziami? – spytała w końcu chłodno.

Freya rozłożyła ręce.

– Dam znać.

Finola pokiwała głową, a później odwróciła się i już bez słowa pożegnania zniknęła w domu. Ten budynek był o wiele lepiej utrzymany niż mała chatka na uboczu, w której mieszkała Freya z rodziną. Nie wiedziała, jak kobieta to robi, bo nigdy nie widziała, żeby któreś z jej dzieci odświeżało czy remontowało piętrowy domek, podejrzewała że maczała w tym palce magia. W końcu Finola miała już ponad dwieście wiosen, mogła poznać jakieś zaklęcia, które umożliwiały naprawę rzeczy. Dziadek mówił, że to możliwe, więc czemu nie?

Nie wypadało, żeby Freya od razu rzuciła się na zawartość koszyka i sprawdziła, co takiego podarowała jej dla siostry staruszka, więc musiała się powstrzymać przed zajrzeniem do środka. Po prostu odwróciła się i ruszyła ścieżką w kierunku centrum wioski, gdzie Ginalio powinien dzisiaj sprzedawać mesz dla koni. Ostatnio Freya zapomniała o odnowieniu zapasów i jej podopieczni właściwie żywili się już samymi resztkami, a odpowiednia dieta była podstawą, żeby utrzymywać konie w dobrym zdrowiu. W końcu nieraz zdarzało się, że ktoś chciał wypożyczyć je na podróż lub do pracy i to także było jedno ze źródeł utrzymania rodziny Frei.

Dziewczyna wróciła do domu spacerkiem, bo słońce zmieniło barwę na chłodniejszy odcień i nie prażyło już tak niemiłosiernie. W Międzyświecie, zresztą tak jak w czterech królestwach, słońce zmieniało barwę właśnie ze względu na intensywność emitowanego ciepła. Zazwyczaj było czerwone z domieszkami innych kolorów, a to oznaczało, że dawało najwięcej ciepła, ale gdy zmieniało się w pomarańczowe pomieszane z różnymi jaśniejszymi barwami, nie było tak dokuczliwe. Zwykle rankiem miało dwa kolory i ten, który dominował, determinował pogodę na dany dzień, a drugi kolor określał, jakie będą mieć południe i wieczór.

Dzisiaj domieszki fioletu zmieniły pogodę, słońce nie paliło w plecy, gdy Freya szła ścieżką na wzgórze, a chłodniejszy wiatr owiewał jej nagie ramiona i odsłonięte nogi. Przywitała zmianę z ulgą, bo w zimowych spodniach taty było jej naprawdę okropnie gorąco, nawet gdy obcięła im nogawki do połowy ud. I słusznie z rana przewidziała, że jeszcze nie nadejdzie dzisiaj prawdziwy upał, ale ze zmieniającym się magicznie słońcem nie było to żadne wielkie osiągnięcie. Każdy z Melifejczyków wiedział, jak odczytywać barwy, by przewidzieć pogodę.

Gdy dotarła do domu, od razu sprawdziła zawartość koszyka i z uśmiechem przeglądała zapakowane do środka ubrania, które wydawały się idealnie pasować na jej siostrzyczkę. Musiała poczekać, aż Phemie wróci ze szkoły, ale już czuła podekscytowanie na samą myśl, że dostanie wreszcie coś nowego. Zwykle nie było ich stać na wielką rozrzutność, bo ciuchy kosztowały naprawdę sporo, zwłaszcza jeśli miały być dobrej jakości, a Freya nie mogła rozdawać pieniędzy na prawo i lewo. Musiała odkładać każdy grosz, by mieć za co przeżyć zimę, w której nie będzie żadnego wypożyczania koni na pole, żadnego wynajmowania domku po botaniku Roshardzie, który zostawił jej swoją chatkę pod opieką, ani żadnych warzyw z ogrodu czy też odprowadzania obcych na wyspę. A przecież za coś musieli kupować jedzenie, a podobno Rosinda, miejscowa wieszczka zapowiadała ciężką zimę tego roku.

Freya wypakowała dwa bochenki chleba i od razu pokroiła je na kilka małych porcji, a później włożyła do chłodziarki i ustawiła odpowiednio niską temperaturę, by je zamrozić. Chłodziarka, albo jak mówił dziadek, lodówka, była jednym z najlepszych sprzętów, jakie przywiózł ze sobą z Figasji. I w przeciwieństwie do suszarki nie została pożarta przez magię. Zwykle działała na baterie słoneczne, które tata zamontował na dachu, by dawały im prąd, ale jeśli słońce akurat się obrażało i nie dawało z siebie zbyt wiele przez kilka tygodni, Freya musiała zasilać ją magią. Niestety nie mieli tutaj dopływu prądu, chociaż Finola podobno ostro walczyła z innymi okolicznymi przywódcami, by któryś z otaczających ich krajów wreszcie coś zrobił w tej kwestii, ale na razie nic to nie dawało. Nikt nie chciał ryzykować nieopłacalnej inwestycji, którą okazałoby się doprowadzenie prądu do Międzyświata, bo zapewne jego dzika magia nie pozwoliłaby na tak wielką zmianę. Musieli więc zadowalać się bateriami słonecznymi i magią, ale na szczęście nie trzeba jej było zużywać aż tak wiele, by mieć w domu światło. Dziadek mówił Frei, że i tak mieli tutaj naprawdę wiele luksusów, bo niektóre wioski nawet nie słyszały o czymś takim, jak kanalizacja, więc prąd na magię albo energię słoneczną był naprawdę milowym krokiem do przodu.

Wyciągnęła jajka, a po nich mleko w butelce. Phemie na pewno ucieszy się z tego, że znowu będzie mogła zjeść na śniadanie płatki owsiane, uwielbiała je. A Freya cieszyła się, gdy mogła choć trochę sprawić jej radość. Tak naprawdę była to głównie zasługa taty i jego pracy, którą wykonywał poniekąd nieświadomie, ale mimo wszystko. Cieszyła się zresztą, że robione przez niego magiczne przedmioty były na tyle wartościowe, że często były ich głównym źródłem dochodów. Mały kijek, który dała dzisiaj Finoli, był tak naprawdę zaklętą w tym niewielkim kawałku laską bojową. Mógł według przesyłanych przez właściciela impulsów magii zmieniać kształt – na zwykłą laskę podróżną albo na włócznię z wysuwanym na końcu ostrzem. To był popisowy produkt ojca i wiele osób zawsze go u niego zamawiało. Nawet kiedyś Freya próbowała podpatrzyć jak je wytwarza, ale nigdy nie udało jej się przelać odpowiedniej magii do drewna, by poddawało się jej woli tak, jak robiło to przy ojcu.

Zerknęła do pokoju taty, ale nadal siedział w swoim wózku, pilnowany przez Pana Rabusia. Freya poczochrała starego kota za uszami, a później musiała podać tacie mieszankę ziół, którą codziennie zażywał. W czasie tej czynności spojrzał na nią przez chwilę, miała wrażenie jakby ją rozpoznawał, ale to uczucie szybko minęło, zastąpione ponownie przez przytłaczającą pustkę. Musiała zmusić go jeszcze do pójścia do toalety, a później znowu pomogła mu usadowić się wygodnie w wózku. Dziękowała w duchu za to, że przynajmniej nawet w jego gorsze dni był w stanie sam korzystać z łazienki, ubierać się i nawet siadać na wózek, bo wiedziała, że nie miałaby tylu sił, by codziennie go przenosić we wszystkie miejsca. Może i była silniejsza niż przeciętny Mag, ale tak naprawdę nigdy nie zgłębiała do końca swoich możliwości i wydawało jej się, że noszenie taty do wanny i wyciąganie go z niej byłoby ponad jej siły – a przynajmniej dopóki nie zdecydowała się do końca przemienić.

– No, dzisiaj jest ładna pogoda – powiedziała lekko do ojca, jakby ten zadał jej pytanie. – I bardzo fajny dzień. Dostałam od Finoli jedzenie za tę broń, którą zrobiłeś, zostawiłam karmnik na targu i Peto obiecał go sprzedać, a poza tym mamy znowu mesz dla koni. Całkiem udany dzień, co?

Ojciec oczywiście nie odpowiedział, nawet nie drgnęła mu powieka, ale Freya, niezrażona, mówiła dalej:

– Pojutrze ruszam też w kierunku wyspy, bo kilku miejscowych zamierza wybrać się na poszukiwanie przygody w Figasji, no i mamy tutaj dwóch handlarzy, którzy muszą się tam dostać, a wiesz, że bez przewodnika nie mają szans, więc znowu wpadnie trochę monet. Super, co?

Otuliła tatę kocem, a później wyprowadziła wózek na zewnątrz. Wiatr wiał teraz mocniej, był zimniejszy niż w południe, bo słońce pokrywało już teraz mnóstwo fioletowych linii. Na dodatek dostrzegła nitkę bieli, czyżby zapowiadało się na deszcz wieczorem?

Położyła worek z paszą na kolanach taty, Pan Rabuś oczywiście także próbował na nie wskoczyć, ale mu tego zabroniła. Obraził się i odszedł w stronę warsztatu, który znajdował się przy domu. Warsztat był tak naprawdę niewielką szopą, ale tata uwielbiał trochę dodawać mu wielkości. W końcu to było jego święte miejsce, gdzie spędzał większość czasu.

– Byłoby jeszcze bardziej superowo, gdybyś w końcu zaczął mi odpowiadać, tato, bo to naprawdę dziwne, czuję, jakbym gadała sama do siebie.

Ojciec nadal siedział nieporuszony.

– Nie? Spoko. To i tak będę gadać, a ty chociaż udawaj, że słuchasz, dobra? Nie chcę, żeby mnie konie miały za wariatkę, mam reputację twardzielki do utrzymania, sam rozumiesz.

Nie doczekała się żadnej odpowiedzi, więc dalej toczyła powoli wózek nierówną ścieżką. Podskakiwał lekko na kamieniach, ale tata był mocno przypięty, zresztą zaciskał dłonie na uchwytach, więc nie było strachu, że wypadnie, a paszę Freya zawiązała tak mocno, że nic nie miało szans się wydostać na zewnątrz.

Dotarli do stajni po niecałej minucie, bo budyneczek był wciśnięty między wzgórze a las, stał tuż obok domu Rosharda, nad którym sprawowała pieczę. Botanik, starszy już mężczyzna, gdy wyjeżdżał, przekazał jej klucze i formułę zaklęcia, które zabezpieczało dom, by tam od czasu do czasu zaglądała i dbała o wnętrze. Stary dziwak, kłócił się z nią zażarcie o wszystko, gdy byli sąsiadami, twierdził czasami że przeszkadza mu nawet obecność kota w domu obok, ale gdy wyjeżdżał, nagle zrobił się sentymentalny i twierdził, że zawsze lubił Freyę, mimo tego że jest dziwadłem. Cóż, nie zamierzała narzekać na tę zmianę ani nawet obelgę, bo ostatecznie zapewnił jej dodatkowy dochód – zdarzali się przecież wędrowcy, którzy potrzebowali noclegu, a w wiosce rzadko ktoś decydował się podjąć obcych w domu, albo w tych kilku pustych chatach, które z nimi sąsiadowały.

Wtoczyła wózek do niewielkiej stajni, która przylegała do domu. Przywitał ją ostry zapach siana i nawozu oraz świeżego drewna. Ostatnio, kilka dni temu, gdy tata miał jeden ze swoich lepszych dni, wymienił drzwiczki do boksu ich najmłodszego konia, Rida, które były już od dawna zepsute. Freya schowała paszę do niewielkiego, pustego boksu i rozejrzała się uważnie po wnętrzu. Pan Rabuś bardzo często uwielbiał przychodzić tutaj i rozrzucać wszystko, co się dało, więc musiała co jakiś czas sprawdzać, czy nie urządził sobie znowu zabawy.

Na szczęście tym razem było tu w miarę czysto, w końcu wysprzątała wnętrze przedwczoraj tak, że aż lśniło. Wszystkie cztery używane boksy i te trzy dodatkowe, poza tym dała koniom nowe siano i wyszczotkowała je tak, że aż miały jej dosyć, prawie nie dały sobie posprawdzać kopyt ani rozczesać jeszcze grzywy i ogona. Ale w końcu ich sierść była czysta i błyszcząca, więc ostatecznie wszyscy byli zadowoleni.

– Widzisz, tato? Wszystko tutaj lśni. Nie, nie musisz wyrażać głośno podziwu, po prostu chwal to wszystko w duchu, wystarczy mi.

Freya uśmiechała się szeroko, miała dzisiaj naprawdę dobry humor, chociaż trochę przerażało ją już rzucanie żartów do samej siebie, bo skoro ojciec jej nie rozumiał i tylko ona się śmiała... Cóż, ale gdy nie miało się zbyt wielu ludzi, z którymi można porozmawiać, człowiek chwytał się każdej okazji, by otworzyć usta. Dlatego Freya codziennie gawędziła z ojcem, który nigdy jej nie odpowiadał. Ale dzięki temu czuła się trochę lepiej, miała w końcu wrażenie, że tata słyszy jej głos i chce wrócić do siebie, więc może te monologi pomagały mu w walce z chorobą? Kto wie. Poza tym Freya po prostu lubiła mówić.

Wyszła z tatą na zewnątrz tylnymi drzwiami, za którymi znajdowało się niewielkie pastwisko. Tutaj też tata ostatnio nie próżnował, powymieniał paliki w płocie, zrobił nową bramę, więc teraz już nie bała się, że konie rozbiegną się w stronę lasu, gdyby coś je wystraszyło.

To babcia Girunda zapoczątkowała ich organizowanie wypraw na wyspę, ale te były dość rzadkie, więc wtedy założyła interes z końmi. Dawniej nie przepadała właściwie za tymi zwierzętami, ale gdy dostała swojego Fojo na siedemnaste urodziny, podobno nie widziała poza nim świata. Gdy wprowadziła się do dziadka po ślubie, w małym warsztacie ojca trzymali właśnie jej konia, ale później Roshard pozwolił korzystać z tej stajni.

Już od małego Freya lubiła tu przychodzić z babcią, która miała prawdziwy talent, konie słuchały jej się zawsze, nawet nie musiała czasami do nich przemawiać, by wiedziały, o co jej chodzi. Freya nigdy nie była w tym tak dobra jak ona, ale udawało jej się dbać o zwierzęta najlepiej, jak umiała i wydawało jej się, że jest w porządku. Poza tym weterynarz, który czasami przyjeżdżał je doglądać, również nie miał nigdy większych uwag, co Freyę cieszyło. Nie chciała, by przez jakieś jej niedopatrzenie czy błąd coś im się stało, więc zawsze z samego rana wypuszczała je na pastwisko, zaglądała do nich kilka razy dziennie, dbała żeby miały zawsze świeżą wodę, siano, paszę no i żeby pasły się na słońcu i ruszały. To było bardzo ważne, babcia mówiła że nie wolno zapominać o żadnym elemencie.

Kazała Frei też pilnować, żeby po każdej dobrze wykonanej pracy dostawały jakiś ekstra smakołyk, więc zawsze miała dla nich schowane jakieś dodatkowe kąski. Nie musiała się na szczęście martwić o to, że ktoś zamęczy któregoś z koni, bo wiedziała, że miejscowi o zwierzęta dbali czasem nawet bardziej, niż o siebie samych. To była właściwie kwestia honoru, by zobaczyć, czy ktoś jest dobrym człowiekiem, ludzie patrzyli zwykle na to, jak traktuje swoje otoczenie, a przede wszystkim podległe mu zwierzęta.

Przez chwilę Freya przyglądała się czterem wspaniałym koniom, które należały do jej rodziny i nie mogła wyjść z podziwu. Chociaż widziała je codziennie, ich długie szyje, lśniące grzbiety, mocne sylwetki zawsze wywoływały u niej zachwyt. Czy to najmłodszego, czarnego i najbardziej postawnego Rida, czy młodej klaczki o szarym umaszczeniu, Nity, czy starego Fojo lub Iery, ich rodziców. Nigdy nie mogła się na nie napatrzeć, chociaż jako dziecko spędzała przy pastwisku albo w ich boksach godziny i dni. Ze strachem patrzyła zawsze na Fojo, bo był najstarszy ze wszystkich koni, chociaż Iera dorównywała mu niemal wiekiem. Freya wiedziała, że międzyświatowe konie mogą dożyć czasem nawet siedemdziesięciu wiosen, obawiała się dnia, gdy ich czas nadejdzie. Była do nich zbyt przywiązana.

Wracali z tatą pół godziny później, bo Freya wiedziała, że Phemie powinna lada chwila wracać ze szkoły i nie chciała, by zastała pusty dom. Bardzo źle jej się to kojarzyło – z czasem, gdy matka od nich uciekła – więc dbała, żeby zazwyczaj móc powitać siostrę po powrocie. Jednak zanim udało jej się wtoczyć wózek na wzniesienie, dostrzegła na krańcu lasu, na prawo od stajni, sylwetkę ubranego na czarno mężczyzny. Z początku przeszedł ją dreszcz niepokoju i zamarła, gorączkowo zastanawiając się, co robić, ale po kilku sekundach uświadomiła sobie, że znała tę osobę. Westchnęła głęboko, bo wizyta Anatolija rzadko oznaczała dobre wieści.

Uniósł dłoń, jakby chcąc upewnić się, że go zauważyła i już sekundę później we Freyę uderzyła niewielka fala magii, która przyniosła jej jego słowa wysłane zaklęciem.

– Mam dla ciebie coś ciekawego, mała Raesii. Zainteresowana?

Zjeżyła się. Nienawidziła, gdy Anatolij traktował ją jak małą dziewczynkę, w dodatku wypominając to, kim była. Skoncentrowała się, zetknęła wszystkie palce opuszkami, tworząc z dłoni trójkąt, a później wypchnęła je przed siebie razem z niewidzialnym zaklęciem oraz swoją odpowiedzią. Nie musiała tego robić, wiedziała że jego słuch Raesiiego jest na tyle wyczulony, że usłyszałby jej odpowiedź, ale mimo to czuła się lepiej i mniej nieswojo, gdy używała magii, niż gdy polegała na umiejętnościach Raesiich. Tak uczono ją od małego, nawet jeśli sama była Raesii.

– A będzie to warte znoszenia cię przez kilka minut?

W odpowiedzi przypłynęło do niej zaklęcie z dźwięcznym śmiechem Anatolija, a on sam zniknął już między drzewami. Freya westchnęła ciężko po raz kolejny, bo wiedziała dobrze, że właśnie tak to się skończy, a ona jak głupia pobiegnie do jego domu w sercu lasu, żeby dowiedzieć się, co takiego znowu dla niej znalazł i czemu sądził, że się tym zainteresuje.

Ale najpierw musiała wtoczyć wózek z tatą na wzgórze i odgrzać Phemie obiad na podgrzewniku, czy tam kuchence, jak mówił na to dziadek Ridon. I chociaż nie było to ekscytujące zajęcie, wracała, podśpiewując sobie pod nosem i szeroko się uśmiechała, bo to był naprawdę dobry dzień.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top