X. Soma, Alois, William || słowa o znaczeniu magicznym
A L O I S T R A N C Y
Gwiazdy migotały jasno na nocnym niebie, kiedy ekstrawagancka karoca szybko mknęła przez drogę, prowadzącą do samego środka Londynu. Wewnątrz niej znajdowały się trzy osoby – dwójka nastolatków oraz jeden dorosły mężczyzna w okularach.
Claude Faustus w stroju kamerdynera siedział naprzeciw swojego blondwłosego pana, na którego kolanach spoczywała głowa pewnej młodej dziewczyny.
Jego niebieskie oczy w kształcie migdałów uważnie obserwowały śpiącą twarz swojej ukochanej. Tymczasem jego usta zdobił półuśmiech, kiedy jego szczupłe palce przechodziły przez jej [kolor] kosmyki.
Jechali już przeszło dwa dni, co znaczyło że byli na ostatniej prostej. Choć dziewczyna nadal nie do końca uporała się z stratą rodziców, zdawała się być znacznie spokojniejsza.
A jeśli chodziło o jej zdrowie, jakie po biegu w deszczu mogło się osłabić... on już o to zadbał, by było jej ciepło oraz jak najbardziej komfortowo. Była napojona i najedzona, oczywiście na tyle na ile pozwał jej organizm.
Szczerze mówiąc. Alois po raz pierwszy od dawna naprawdę się cieszył... Tak bardzo, że aż musiał przegryzać wargi by nie roześmiać się na cały głos. Jego [imię] w końcu przy nim była, tak blisko... Jak dawno temu nie.
Chciał ją przytulać, całować... robić wszystkie te rzeczy, jakichś wcześniej nie mogli. Bo byli zbyt młodzi, zbyt naiwni, zbyt otoczeni przez innych... Lecz wówczas najważniejsze dla niego było, by [nazwisko] w końcu ujrzała w nim swoją jedyną ostoję.
By stał się dla niej takim skarbem, jakim ona przez cały czas była dla niego... pomimo tej odległości jaką ich dzieliła, pomimo różnicy tych miesięcznych przeżyć. Pragnął by myślała tylko o nim.
Złotooki demon stale trwał w milczeniu, z założonymi rękami na klatce piersiowej. Choć mogło się wydawać, iż obserwuje zachowanie swojego obecnego kontraktora, w rzeczywistości jednak bardziej skupiał się na towarzyszącej im dziewczynie – zapach jej duszy zdawał się tak niewinnie rozkoszny...
Okryta ciepłym kocem, w pewnym momencie zaczęła otwierać powieki i wybudzać się ze snu. Materiał poruszył się na jej ciele, kiedy podniosła dłonie by przetrzeć nadal spuchnięte od łez oczy. Jim Maecken... a raczej Alois Trancy znajdował się w centrum jej wzroku – trauma nadal mocno zacierała jej przejrzyste spojrzenie na świat.
– A-Aloisie, j-ja... – jej głos rozbrzmiał w powietrzu cicho i zmęczenie, co jednocześnie zwróciło uwagę osobnika młodszego, jak i starszego. – Chciałam ci podziękować... Gdyby nie ty... naprawdę nie wiem jakbym skończyła, d-dziękuję z całego serca – wypowiedziała ostatecznie, pozwalając sobie złapać jego rękę i ściskając ją, mocno przyciągnąć do serca.
– Dla ciebie, [imię], zrobię wszystko. Wszystko – powtórzył, od razu automatycznie czując, jak całe jego wnętrze jest zalewane prze ciepło. Ciepło, o którym myślał, że już zapomniał... – Spełnię wszystkie twoje marzenia i dam ci szczęście o jakim nie śniłaś, tak jak obiecałem tamtego razu – zakończył. Choć nie widzieli się tyle miesięcy, tygodni, dni... on pamiętał wszystko. Pamiętał jak go odnalazła, jak mu pomogła, jak po raz pierwszy powiedziała mu, że go kocha.
Bohaterka również miała każdą ich wspólną chwilę w pamięci... pomimo że inaczej się wyrażał, ubierał, kazał zwracać się do siebie innym imieniem... to nadal był ten sam uroczy chłopak, którego wtedy znalazła w lesie. Czyż nie?
– Przysięgam... Przysięgam, że już nigdy nie pozwolę Ci odejść. – Jej słowa były dla niego niczym zaklęcie. Jej głos był niczym balsam na rany... Jej uczucia były szansą lepszą na przyszłość...
Jego oczy zaszkliły się że szczęścia. Teraz... naprawdę należała tylko i wyłącznie do niego. Już nikt, zupełnie nikt, nie mógł jej mu odebrać.
S O M A A S M A N K A D A R
Tegoroczna jesień zapowiadała się lekko. Kolorowe liście spadały z drzew, kiedy hrabia Lorence – ojciec [imię] stał wyprostowany przy oknie swojego gabinetu z założonymi rękami na plecach, wyglądając na krajobraz. Kilka metrów za nim stał cały zestresowany Soma, dalej niepokojąc się w jakim celu został przez niego wezwany.
– ...Cieszy mnie, że tak szybko się zjawiłeś – zaczął wreszcie donośnym głosem, nadal nawet nie zaszczycając go swoim spojrzeniem. – Książe Soma, czyż się nie mylę?
– Tak jest! – zawołał, jakimś cudem powstrzymując głos od pisku. Choć głowa rodziny [nazwisko] w rzeczywistości miała serce ze złota, to aura respektu jaką wokół siebie wytwarzał... Niejednego mogła doprowadzić do gęsiej skórki. – C-Czy mogę w czymś pomóc?
– Zauważyłem, iż ostatni czasy zdajesz się spędzać dużo czasu z moją córką... – stwierdził, tymczasem w wyobraźni Somy automatycznie pojawił się obraz dziewczyny w koszuli nocnej i szlafroku.
Choć minęło od tego kilka dni, a ten wreszcie zdawał się przestać rumienić przy ich najbliższej interakcji... sama myśl o tym, wywoływały w nim gorąco oraz rumieńce.
– ...Ze względu na to, iż zdaje się bardzo Cię lubić, w moim umyśle pojawiła się prośba – od razu przeszedł do rzeczy, tym razem jednak kątem oka obserwował swojego rozmówcę. Jego spojrzenie nie było nienawistne lecz uważne – widać było, że bardzo zależało mu na [imię]. – Od dziecka cały czas się kształciła, w związku z czym mało zaznała beztroski. Czy jesteś w stanie sprawić by cieszyła się życiem, choć ten jeden raz?
Około pół godziny później, Asman Kadar wreszcie wrócił na korytarz... Nie dość, że nadal był zestresowany tym wszystkim, to jeszcze od razu musiał wpaść na swoją ukochaną. Jak zawsze wyglądającą tak pięknie, iż automatycznie zaparło mu dech w płucach.
– ...Somo, czy nie chciałbyś chwilowo wyjść ze mną na balkon? – zadała pytanie, nietypowo unikając wzroku i zakładając jeden z nieporadnych kosmyków za ucho.
Widząc ten ruch jego serce automatycznie tak bardzo przyspieszyło, iż w odpowiedzi zdołał przytknąć tylko głową. Natomiast [nazwisko] jedynie posyłając mu uśmiech, zaraz poprowadziła go do wcześniej wspomnianego miejsca.
Tam słońce powoli zachodziło, oświetlają ich sylwetki słabymi promieniami o barwie pomarańczowej. Przez pierwsze chwile stali w milczeniu, wyłącznie opierając się o kamień. Główna bohaterka... w rzeczy samej czuła się z lekka nieswojo.
Jeszcze nigdy dotąd w całym swoim życiu nie czuła tego uścisku w okolicach pępka, tego co w jej książkach często było opisywane jako tzw. 'motylki w brzuchu'. Czy rzeczywiście jednak była zakochana? Szczerze, nie była nadal tego pewna. Jedyne na czym jej wtedy najbardziej zależało, było poznanie księcia jak najlepiej.
– Somo...
– ...[Imię], j-ja-!
Zabrali głos w tym samym czasie, odruchowo do siebie sięgając. Gdy palce młodzieńca miały dotknąć jej palców, ta nagle się odsunęła i złapała złoty wisiorek od niedawna wiszący na jej szyi: – ...Czy mogę zacząć? – zadała pytania, podnosząc głowę by spojrzeć mu w oczy.
Z zawstydzenia przełykając ślinę, jedynie onieśmielony skinął w odpowiedzi. Rozumiejąc to jako zgodę, ta uśmiechnęła się i żwawym ruchem zdjęła wcześniej wspomnianą błyskotkę.
– ...Wiem, że zostało nam jeszcze trochę czasu razem, ale już teraz chcę mieć pewność, że o mnie nie zapomnisz – zaczęła, ponownie się do niego zbliżając i od razu pozwalając sobie odgarniając jego włosy z karku, by następnie zapiąć tam medalik. Wygrawerowany znak nieskończoności wystawiony na kontakt z światłem, od razu oświetlił zaszklone już oczy Somy. –Może to trochę samolubne z mojej strony... lecz jeszcze nic przez całe moje życie nie dawało mi takiej radości jak twoja obecność–
Niespodziewanie urwała, ponieważ przy swoim uchu usłyszała głośny szloch. Automatycznie obawiając się, ze zrobiła cos nie tak, pośpiesznie odsunęła się od księcia i przyjrzała mu się z odległości. Po jego zaczerwienionych policzkach spływały łzy, a jego serce biło tak szybko jakby właśnie przebiegł maraton... jednakże był szczęśliwy, ponieważ [imię] zdawała się odwzajemniać jego uczucia.
– ...J-Jeśli to za dużo, możesz zwyczajnie uznać to za prezent przeprosinowy za moje ostatnie głupie zachowanie! – [Nazwisko] jednak spanikowała, jeszcze nie do końca świadoma w czym leżała rzecz. – Tylko proszę nie odrzucaj mnie!
I cokolwiek Soma chciał chwilę temu powiedzieć... bądź także wyznać, wówczas był zbyt zapłakany by wykrzesać z siebie coś innego, poza zawodzącym 'dziękuję'.
W I L L I A M T. S P E A R S
[Kolor]włosa [imię] stała przy swoim biurku. Zakrywała oczy rękami, gdy łzy wielkie niczym grochy spływały jej po policzkach strumieniami. Bardziej słone od morza martwego, szersze niż rów mariański. A to wszystko... z powodu śmierci pewnego małego chłopca.
Nie był to pierwszy ani ostatni raz, gdy jej lekarstwo nie zdążyło uratować czyjegoś życia. Po raz kolejny popadała w wątpliwości, mając problem z uporaniem się z stratą. Cały czas te same pytania: gdyby pracowała szybciej, gdyby robiła więcej, gdyby tak często się nie myliła...
On nadal by żył, mógłby odnaleźć miłość i założyć piękną rodzinę. Mógłby być szczęśliwy... Dlaczego świat musiał być tak okrutny? Dlaczego nie potrafiła mu bardziej pomóc? Dlaczego sama myśl o uśmiechu z jakim zmarł sprawiała, że chciało jej się jeszcze bardziej płakać?
Umarł w jej rękach z słowem 'dziękuję' na ustach... Ale za co on jej mógł dziękować? Za to, że jest niekompetentna, za to że ma problem z poradzeniem sobie z porażką, za to że znowu się spóźniała? Niemalże czuła, jak jej serce się łamię. Po raz kolejny. Doprawdy na co jeszcze skaże ją Bóg?
– ...[Imię] – Donośmy głos pewnego ciemnowłosego Mrocznego żniwiarza rozbrzmiał nagle w pomieszczeniu. Akurat przechadzał się po korytarzach hospicjum, w jakim już kilkanaście minut temu dokonał kolejnego osądu. – Co ty tutaj nadal robisz? Jest wieczór, już dawno powinnaś być w domu–
– W-Williamie, j-ja... – rozpoznając go automatycznie, od razu podjęła próbę uspokojenia siebie. Zmartwienie jest współpracownika zdecydowanie było jedną z najmniej chcianych przez nią rzeczy. – O to samo m-mogę spytać c-ciebie. – oznajmiła, a następnie pospiesznie wycierając oczy, przywołała na usta wymuszony uśmiech. – M-Myślałam, że już dawno wyszedłeś.
W istocie, miał taki zamiar. Jednakże tuż przed tym jak przeciął cinematic record i zapisał zgon chłopaka z powodu wylewu wewnętrznego, kątem oka ujrzał biegnącą do niego [nazwisko] i łapiącą go, nim uderzył o podłogę. To właśnie przez ten ułamek sekundy ten sam Benjamin, jakiemu ostatnio czytał książkę, zdążył ostatnim słowem wyrazić swoje uczucia do młodej dorosłej i z uniesionymi kącikami odejść z tego świata... Cóż, kiedy pospiesznie się oddalał by przypadkiem go nie zobaczyła, poczuł coś w rodzaju wyrzutów sumienia? Nie by do końca pewny, czym było to zaciśnięcie się gardła... ale to wystarczyło, by zdecydował się później sprawdzić jak sobie radzi.
I tak oto znajdował się wówczas tuż za jej plecami, robiąc kolejne kroki w jej stronę i absolutnie nie wiedząc jak ma dalej postąpić. Gdy ostatecznie znalazł się na tyle blisko, iż mógł zajrzeć przez jej ramię... na biurku dostrzegł kartkę z gryzmołami przedstawiającymi dwójkę osób trzymających się za ręce, z podpisem 'Benjamin i [imię] na zawsze!' – fakt, że był cały mokry i częściowo rozmazany, znaczył iż [nazwisko] znalazła go tuż przy jego martwym ciele. Co znaczyło, że... Dnia dzisiejszego był zmuszony pozbawiać życia chorego, który opuścił swoje łóżko pierwszy raz od dawna, wyłącznie by dostarczyć zwykły, trywialny rysunek.
– Nim opuściłem próg hospicjum, doszły mnie słuchy, że jeden z pacjentów, jedenastoletni Benjamin – im dłużej mówił, tym oczy kobiety coraz bardziej piekły, tymczasem jej ciałem na powrót wstrząsał szloch – dokładnie ten który ostatnio został odwiedzony przez nas dwóch, właśnie zmarł...
Nie mogąc dłużej wstrzymywać się od rozpaczy, pozwoliła ponownie płynąć łzom. Zaciskając pięści z niemocy, tym razem odwróciła się w stronę T. Spearsa. Po czym zarzuciła dłonie na jego ramiona i mocno go przytuliła, wtulając głowę w jego klatkę piersiową: – przepraszam, przepraszam, PRZEPRASZAM! – krzyczała w jego koszulę, sama nawet już nie wiedząc za co dokładnie.
Tymczasem sam William stał jak wryty, jedynie jedną dłonią słabo obejmując jej plecy, a drugą głaskając ją od czasu do czasu po głowie. 'Co on najlepszego uczynił'? – zastanawiał się w myślach i tak samo nie był pewny do czego właściwie to się odnosiło...
[ok. 1900 słów]
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top