XXXVII. Ze śmiercią twarzą w twarz
Sorauren, 1813
Albert z trudem wyrzucał z płuc powietrze. Jego klatka piersiowa nie unosiła się miarowo, poruszała się jakby zbyt wolno, a chwilami wręcz zastygała. Serce młodego żołnierza z kolei biło jak szalone. Zdawało się, że to jedyny organ walczący o życie w ciele Brytyjczyka. Reszta powoli zamierała, a i umysł Beamounta pozbawiony był woli walki. Przyczyną jego stanu był pocisk, który przeszedł przez środek klatki piersiowej. Ból, jakiego Albert doświadczał, był nieznośny. Objął nie tylko okolice mostka, ale i całą prawą stronę tułowia.
Żołnierz leżał na wznak na skotłowanej przez zacięcie walczące ze sobą armie ziemi. Został sam ze swoimi myślami, które dręczyły go jeszcze bardziej niż odniesione rany.
Nie widział nic poza kłębami dymu, zasłaniającymi mu niebo i drażniącymi jego oczy.
,,Cóż za niefortunne zdarzenie umierać w takim brudzie" – pomyślał.
Jedynie niewielkie strugi światła docierały do oczu Beamounta. Gdy przymknął powieki, zobaczył przed sobą swoją siostrzyczkę w lichej sukieneczce. Miała wtedy najwyżej sześć lat. Słońce utworzyło wokół jej główki otoczonej ślicznymi brązowymi lokami aureolę. W tym świetle wyglądała niczym aniołek, a Albert musiał aż zmrużyć oczy, by cokolwiek dostrzec wśród promieni słonecznych. Niemal czuł na sobie przyjemne ciepło.
Rose z dziecięcą energią biegała po polu, należącym do rodziców rodzeństwa. Wyciągała do swojego ukochanego brata malutkie rączki, a on za wszelką cenę próbował ich dosięgnąć, jednak bezskutecznie. Roześmiana dziewczynka za każdym razem mu umykała.
Gdy słońce stało się dla Beamounta zbyt drażniące, odwrócił się w przeciwnym kierunku. Zauważył swojego brata, siedzącego pod jabłonią z Biblią skradzioną lokalnemu pastorowi.
– Albercie! Spójrz, jakie to piękne! – zawołał, wyraźne podekscytowany. W jego oczach pojawiał się charakterystyczny błysk, kiedy czytał kolejne strony. –Tylko nie mów rodzicom... – Państwo Beamountowie może nie byli bogaci, ale należeli do porządnych ludzi. Ojciec z pewnością surowo ukarałby syna za kradzież. Nie raz zdarzało się, że chłopcy nie mogli usiedzieć na swoich obolałych pośladkach przez tydzień po jakimś drobnym incydencie, a zły uczynek najstarszego z braci Beamountów to nie byle co.
Christopher przez kilka lat chował Biblię pod łóżkiem. Wyrzuty sumienia z tego powodu jednak nieustannie go trawiły, dlatego, kiedy ów pastor był już na łożu śmierci, postanowił oddać mu jego własność.
– Nic się nie stało, moje dziecko. Chciałeś tylko poznać Boga, a to nic złego... Zatrzymaj tę księgę, proszę – podobno odpowiedział mu klecha.
Żołnierz miał dosyć tego widoku. Kilka razy zamrugał oczami, ale nie uwolnił się od majaków. Następne obrazy zmieniały się mu jak w kalejdoskopie. Ujrzał George'a osuwającego się na ziemię podczas pogrzebu Beatrice, zmasakrowane ciało Clavio, melancholijne spojrzenie Francisa po tym, jak stracił nogę i wesoły uśmiech dziewczyny, za którą wirował świat podczas wspólnego tańca po bitwie pod Vittorią. Aż w końcu zobaczył JĄ.
Znów trafił na bal do hrabstwa Pembrokeshire. Czerwona suknia Eleonory rzucała się w oczy jeszcze bardziej niż za pierwszym razem. Sytuacja różniła się tym, że sala była pusta. Tylko ówczesna hrabina i Albert się w niej znajdowali.
Eleonora siedziała na takim samym krześle, ale zamiast rozprawiać wesoło z gośćmi, wbijała smutny wzrok w Alberta. Wyglądała na zmęczoną i zawiedzioną, a w jej oczach czaił się strach. Zaciskała pewien przedmiot w dłoni i co chwilę rzucała w tym kierunku nerwowe spojrzenie, jakby miała coś do ukrycia. Gdy jednak otworzyła rękę, nic w niej nie było.
Arystokratka z charakterystyczną dla siebie gracją podeszła do żołnierza. Uśmiechnęła się blado jakby w geście pocieszenia, a nie kokieterii jak przy pierwszym spotkaniu. Beamount chciał ją objąć, czy choćby dotknąć jej dłoni, ale był sparaliżowany. Ta niemoc spowodowała, że po jego policzkach popłynęły łzy. Eleonora przejechała ręką po mostku, który przeszyła kula, jednak Albert nie poczuł ciepła jej skóry. Nie czuł nic, poza bolącą duszą.
To był już definitywny koniec wszystkiego. Cieszył się, że arystokratka objawiła mu się choćby w tak krótkiej wizji. Przynajmniej mogli się pożegnać, co nie było im dane na jawie.
Nagle pod Albertem osunęła się podłoga, a on sam spadł w przepaść. Odnalazł się w strugach deszczu. Beamount nawet nie musiał się rozglądać, od razu rozpoznał górzysty krajobraz. Był w Pirenejach. Dzień przed bitwą zastała ich tam ulewa.
Zaczął krążyć po pustym obozowisku, aż nagle zauważył Guillermo przemoczonego do suchej nitki. Wyglądał karykaturalnie z włosami przylepionymi do skroni i dziwnym grymasem na twarzy. Miał wrażenie, że postać przyjaciela rozpuszcza się w ulewnym deszczu.
– Chodź – wyszeptał, a Albert bez wahania spełnił jego prośbę.
Miejsce, w którym się znaleźli, również bez trudu poznał. Żołnierze zgrupowali się gotowi do walki, a tuż przed nimi markiz Wellington przejechał konno. Wszyscy wiwatowali na jego cześć. Zjednoczona armia wierzyła w swego wodza, mimo ostatnich porażek pod Maya i Roncesvalles.
Beamount niecierpliwe czekał na moment, aż Wellesley będzie wystarczająco blisko, aby mógł mu się przyjrzeć.
Profil markiza prezentował się nad wyraz majestatycznie w opinii oficera. Garbaty nos wraz z dumnie uniesionym podbródkiem nadawały mu powagi, ale najważniejsze było jego spojrzenie. Pełne pasji i wiary w sukces.
Później była już tylko bitwa rozpoczęta w pobliżu Sorauren w dwudziestym ósmym dniu lipca. Teren był trudny i budził respekt zarówno po stronie francuskiej, jak i zjednoczonej armii. Niemal z każdego miejsca rozciągał się widok na zielonkawe pagórki i skaliste szczyty gór. W takim otoczeniu nawet największy osiłek czuł się marnie w porównaniu z monumentalnością przyrody. Wśród kłębów gęstego dymu można było dostrzec brytyjskie flagi oraz morze czerwonych i niebieskich mundurów zacięcie walczących na zboczach.
Walka była niezwykle krwawa i żmudna. Albert z trudem zdobywał coraz wyższe pozycje. Zadania nie ułatwiały ciała gęsto leżące na ziemi. Od tego dnia góry stały się ich mogiłą, jednak nikt nie miał czasu, aby przystanąć nad zwłokami towarzyszy. Trzeba było napierać na wroga i zadać mu jak najwięcej ran. Kule świszczały, a miecze gładko pokonywały opór powietrza, by ostatecznie zatrzymać się na wrogim żołnierzu.
Beamount otarł przedramieniem pot z czoła i wtedy poczuł przeszywający ból w okolicach klatki piersiowej.
Albert nie widział, skąd nadeszła śmierć, w tym zgiełku nie mógł usłyszeć wystrzału pocisku. Miał wrażenie, że przegapił kluczowy moment w swoim życiu, co napawało go smutkiem i budziło w nim wyrzuty sumienia. Jak to nie wiedzieć z czyjej ręki się zginęło? Nie spojrzeć mordercy w twarz? Ten Francuzik powinien zapamiętać do końca swoich dni pusty wzrok Beamounta w chwili, gdy bezwładnie opadał na skąpaną krwią ziemię.
Umysł Alberta w końcu powrócił z bolesnej podróży po przeszłości. Gdy oficer ponownie obudził się w wojennej pożodze, pragnął, by mógł już odejść.
Świadomość... ona była teraz najgorsza. Widział przeskakujących nad sobą towarzyszy, jak zadawali śmierć lub sami padali bez życia. Na tym polu walki wiele dusz dziś uleciało.
Delikatny podmuch wiatru sprawił, że ciałem Alberta wstrząsnął dreszcz. Z każdą chwilą oddychało mu się gorzej, a rzężenie w płucach stawało się głośniejsze. Okazało się, że ruch powietrza był na tyle silny, iż przegonił kłęby dymu, co odsłoniło Beamountowi widok na niebo.
Żołnierz miał wrażenie, że ma na wyciągnięcie ręki Królestwo Niebieskie i może spojrzeć w twarz samemu Bogu. Nie był na niego zły, a wręcz odczuwał wdzięczność. Stwórca wiedział, co jest dobre dla swoich dzieci, dlatego Albert z ufnością i spokojem wymalowanym na twarzy wpatrywał się w nieboskłon.
Do tej pory w jego uszach nieustannie dudniło, ale w końcu zapadła cisza. Już wiedział, że nadszedł jego czas. Wiatr, który się zerwał tak nagle, był tylko Bożym narzędziem. Miał on zgasić płomień na świecy jego życia.
Albert uważał, że spędził dobry czas na ziemskim padole. Nie mógł mieć pretensji do losu. Nawet odchodził we właściwym momencie. Z nikim się nie związał, niczego nie dokonał i nikt nie był od niego zależny. Mógł umrzeć i nie zrujnować przy tym czyjegoś życia, jak to uczyniła śmierć Beatrice.
Beamount miał wrażenie, jakby powoli usypiał. Nie miał siły ani ochoty z tym walczyć. W promieniach słońca, które wychyliło się zza chmur, aby powitać jego duszę po drugiej stronie, czuł się błogo.
Albert przymknął powieki i nawet nie próbował wziąć kolejnego oddechu.
Płomień gasł.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top