XXII. Pod hiszpańskim niebem

List George'a Spencera do Alberta Beamounta.

Londyn, 20.03.1812

Przyjacielu!

Przykro mi, że puściłem Cię samego na front. Powinienem być z tam z Tobą i przy Tobie umierać. Moje życie pozbawione jest sensu od śmierci kochanej Beatrice. Postanowiłem zamieszkać z rodzicami w Londynie, aby móc codziennie odwiedzać cmentarz.

Martwię się o Ciebie, Albercie. Tylko Ty mi zostałeś. Nienawidzę Napoleona za to, że zgotował nam taki los. Słyszałem o Ciudad Rodrigo i Albuerze, że były to niezwykle krwawe bitwy. Wellesley nie jest mistrzem oblężeń i ma za mało sprzętu, dlatego dochodzi do szturmów, a one pociągają za sobą ogrom ofiar. Przeklinam nasz rząd, że kazał Wellingtonowi przestać bronić Portugalii i zająć Hiszpanię, po tym, jak Francuzi wycofali się z Lizbony.

Podobno najczarniejsza godzina w historii naszej armii wybiła już w bitwie pod Fuentes de Onoro. Żywię więc nadzieję, że Ciebie nie spotka nic gorszego. Kiedy czynnie działałem w wojsku, mówiono, że gdyby Bonaparte tam był, nasi chłopcy ponieśliby klęskę. Dziękuję Bogu, że ten korsykański potwór, póki co nie wybiera się na Półwysep Iberyjski.

Nie bywam w towarzystwie, ale moja matka z zamiłowaniem przynosi mi najnowsze plotki. Cała Anglia mówi o nowej księżnej Richmond!

Błagam Albercie, nie daj się zabić. Potrzebuję Cię.

George

List Alberta Beamounta do George'a Spencera.

Badajoz, 2.04.1812

Georgie!

Ciężko mi o tym pisać, ale musisz wrócić do żywych. Nie możesz przesiadywać całymi dniami na cmentarzu. Potrzebujesz ludzi! Domyślam się, że męczą Cię koszmary. Proszę, chociaż spróbuj udać się w jakieś męskie towarzystwo. Nie myśl sobie, że każę Ci szukać nowej żony. Rozumiem, że serce potrzebuje więcej czasu, aby wyleczyć rany.

Co do mojej sytuacji, oblegamy Badajoz od ponad tygodnia. Pogoda nam nie sprzyja, ciągle pada. Całymi dniami brodzimy w błocie po kolana i kopiemy aprosze. Niestety wszystko wskazuje na to, że nie zdążymy dokopać się do murów miasta. Niedawno otrzymaliśmy wieści, że armie generałów Soulta i Marmonta zbliżają się do miasta. Nie mamy czasu, by zmusić głodem Francuzów do kapitulacji. Jestem pewien, że dojdzie do szturmu. Armaty grzmią cały czas. Nawet, teraz gdy piszę ten list, słyszę strzały. Próbujemy otworzyć wyłomy w murze otaczającym Badajoz.

Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by przeżyć i wrócić do domu. Módl się za mnie przyjacielu, chociaż wiem, że nie jesteś zbyt religijny. Bądź zdrów!

Albert

List księżnej Richmond do Alberta Beamounta.

West Sussex, 25.03.1812

Drogi Albercie!

Cudownie jest być księżną! Wszyscy się przede mną kłaniają i tytułują mnie „jej wysokością". Uwielbiam tutejsze bale, często jestem zapraszana w gościnę do innych zamożnych dam. Towarzystwo w Anglii jest dużo bardziej wyrafinowane niż w Walii.

W poprzednim liście wyraziłeś zaniepokojenie moimi chłodnymi relacjami z księciem Richmond. W dniu pogrzebu Beatrice (świeć Panie nad jej duszą) nie był w najlepszym nastroju. Przyznaję, że nie należy do najczulszych mężczyzn, ale nasze relacje są poprawne.

Nie chcę Cię zanudzać szczegółami mojego życia, kiedy Ty walczysz w tej okropnej Hiszpanii. Dbaj o siebie, Albercie. Mam nadzieję, że niebawem się spotkamy.

Eleonora,
księżna Richmond

List Albera Beamounta do księżnej Richmond

Badajoz, 2.04.1812

Eleonoro!

Cieszę się, że życie u boku księcia Richmond nie sprawia Ci przykrości.

Niedługo zaczną się walki. Nawet nie wiesz, jakie okropności słyszałem od kompanów o poprzednich bitwach! Ich historie napawają mnie obawą o moje życie.

Jeśli umrę, musisz wiedzieć, że nasze wspólne chwile w Pembrokeshire są wciąż żywe w moich wspomnieniach i uważam je za jedne z najszczęśliwszych w moim życiu. Nie mam Ci już za złe, że mnie odrzuciłaś tamtego dnia. Życzę Ci jak najlepiej!

Albert Bemount

Badajoz, 1812

Pogoda uległa poprawie i na szczęście ulewny deszcz nie dręczył już dłużej żołnierzy. Zza chmur wychylało się nawet słońce, które pięknie oświetlało okolicę. Dopiero teraz Albert spostrzegł morze żółtej trawy, które rozciągało wokół obozu i drobne zazielenione krzewy. Wcześniej jedyne co widział, to wszechobecne błoto, pokrywające nie tylko ziemię, ale również twarze i mundury swoich towarzyszy.

Albert siedział przed jednym z namiotów z kartką i węglem, które zabrał ze sobą do Hiszpanii, sam nie wiedział z jakiego powodu. W pobliżu paliło się ognisko, przy którym kręciła się grupka żołnierzy. Czuł się niezwykle wyobcowany w tym mieszanym angielsko-portugalskim towarzystwie. Myślami wciąż powracał do hrabstwa Pembrokeshire i pięknej Eleonory. Żałował, że nie namalował jej portretu, kiedy miał okazję. Szkic jej rezydencji na nic mu się nie przydał, a teraz marzył o choć jednej rzeczy, która przypominałaby mu o kobiecie.

Beamount z ogromną determinacją próbował odtworzyć obraz niegdyś hrabiny, dziś już księżnej i przenieść go na papier. Jego twarz co chwilę wykrzywiała się w grymasie, kiedy orientował się, że jego dzieło jest niedoskonałe.

‒ Twoja kobieta? ‒ Albert usłyszał dziwnie znajomy głos.

Gdy Beamount podniósł głowę, ujrzał zapadniętą twarz Francisa Redforda. Zapamiętał ją dobrze, gdyż od pierwszego spotkania budziła w Albercie niepokój. Tym razem niezmiernie ucieszył się na widok znajomego Anglika.

‒ Niestety nie ‒ odpowiedział Beamount.

‒ Szkoda, jest piękna. ‒ Francis wydał się Albertowi bardziej delikatny niż przy pierwszym spotkaniu. Jego uroda była niezmiennie taka sama, ale czerwony mundur sprawiał, że wyglądał jak zacięty żołnierz, a nie uliczny chuligan.

Beamount wstał i podał rękę Redfordowi, a ten poklepał go po plecach. Francis równie cieszył się, że spotkał znajomą osobę. Co prawda miał okazję zobaczyć Alberta jedynie dwa razy, kiedy przyszedł z George'em do ich domu i na pogrzebie Beatrice,

‒ Co ty tu robisz? ‒ zapytał Beamount, gdy uwolnił się z uścisku Francisa.

‒ Sam zaciągnąłem się do wojska. Nie mam co liczyć na znalezienie lepszego źródła dochodów niż armia. Nigdzie indziej mnie nie zatrudnią.

Albert pokiwał ze zrozumieniem głową.

‒ Jaki stopień? ‒ zapytał.

‒ Kapral. Nie stać mnie, żeby wykupić sobie stopień jak ty.

‒ Przepraszam, że przeszkadzam. Mogę rzucić okiem? Znam się na kobietach jak nikt inny! ‒ wtrącił mężczyzna, który jeszcze przed chwilą stał przy ognisku i zajadał się czerstwym chlebem oraz kawałkiem mięsa. Musiał przysłuchiwać się rozmowie Beamounta i Redforda od dłuższego czasu.

Oficer nie należał do zbyt rosłych, miał opaloną skórę i wesoły wyraz twarzy. Sprawiał wrażenie zabiedzonego, ponieważ był chudziutki niczym patyk. Brązowa czupryna z wyraźnymi zakolami nie była zbyt gęsta. Gdzieniegdzie widoczne były kawałki skóry, ale iskierki w oczach dodawały mu uroku.

Albert nie ukrywał swojego dzieła przed ciekawskim żołnierzem, mimo że sam był zawstydzony. Uważał swoje umiejętności malarskie za niezwykle marne.

‒ Rzeczywiście urodziwa, ale nie tak ładna, jak moja Blanca. Żadna niewiasta nie ma takich kształtów jak ona. ‒ Oficer narysował w powietrzu coś przypominającego klepsydrę. ‒ I te piękne czarne włosy, są takie gęste... Ach i jej oczy... i usteczka, smakujące jak miód. ‒ Mężczyzna cmoknął z zachwytu. ‒ Bella doña!

‒ Clavio! Daj panom spokój! ‒ odezwał się inny żołnierz, który ciągle stał w okolicach ogniska, ale jakby na uboczu towarzystwa.

‒ To Guillermo, mój brat bliźniak. Mówię wam, señores, taki z niego odludek!

‒ Ja ci dam! ‒ Guillermo ruszył w kierunku brata, którego w niczym nie przypominał. Miał odpowiednio dużą tężyznę fizyczną, czarne gęste włosy, które układały się w spirale i bardziej surowy wyraz twarzy.

‒ Jesteście Portugalczykami? ‒ zapytał Albert.

‒ Ależ nie, señor. ‒ Clavio rozśmiał się. ‒ Pochodzimy z Hiszpanii.

‒ Skąd się tu wzieliście? ‒ burknął Francis. Jego ton przypomniał Beamountowi ich pierwsze spotkanie.

‒ Walczyliśmy pod Albuerą pod komendą generała Joachima Blake'a, a później zaciągnęliśmy się do angielskiego regimentu ‒ odpowiedzi udzielił Guillermo.

‒ Tacy z was patrioci? ‒ Głos Redforda był przesiąknięty sarkazmem.

‒ Gdzie tam! Guill zostawił swoją narzeczoną w Badajoz. Chce uwolnić Marisę od tych ohydnych Francuzów, a ja do niego dołączyłem.

‒ Czy ty musisz tyle gadać? ‒ Wyższy z braci był widocznie poirytowany.

‒ On wstydzi się swoich uczuć. Przecież prawdziwy mężczyzna nie może się zakochać ‒ wyszeptał rozbawiony Clavio, zasłaniając usta dłonią. Jego brat w odpowiedzi szturchnął go.

‒ Mów za siebie. Lepiej opowiadaj o Blance, a Marisę zostaw w spokoju. Ja tu przybyłem tylko po to, by pozbyć się el rey intruso.

‒ Jak sobie życzysz braciszku. ‒ Clavio wyciągnął zza pazuchy medalionik z portretem ukochanej.

Oczom Francisa i Alberta ukazała się czarnowłosa kobieta o wdzięcznych rysach twarzy i wydatnych usteczkach.

Clavio już uznał nowopoznanych mężczyzn za swoich przyjaciół i wesoło rozprawiał o wdziękach jego damy, a Guillermo przyglądał się temu z zażenowaniem.

Albertowi nie przeszkadzała paplanina Hiszpana, dzięki niej na chwilę zapomniał o czekającej go bitwie. Niestety nawet tak charyzmatyczny mówca, jak Clavio nie przegonił strachu Beamounta. Chciał wrócić żywy do Anglii i jeszcze raz zobaczyć Eleonorę. Obawiał się, że nie będzie w stanie uśmiercić innego człowieka, nawet jeśli jest jego wrogiem. Jego niepokój wzrósł, gdy przypomniał sobie najważniejsze prawo rządzące na wojnie: zabić lub zostać zabitym. 

Pod Mistyfikacją wybiło 200 gwiazdek, za co serdecznie Wam dziękuję!

Ten oraz kolejny rozdział należą do Albert. Już teraz mogę Wam powiedzieć, że XXIII część będzie sporo dłuższa, więc mam nadzieję, że fani Beamounta się ucieszą. 

Ostatnio postanowiłam dodać nazwy do rozdziałów. Chyba nie jestem dobra w ich wymyślaniu, ale myślę, że zarówno mi, jak i Wam będzie łatwiej poruszać się po opowiadaniu. Czekam na Wasze opinie!

Jeżeli ktoś jeszcze nie zauważył, pojawił się nowy, dość istotny rozdział (o numerze XIX). Zachęcam Was do przeczytania go 😉

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top