XLIII. Pierwsze kroki
Southampton, 1813
Gorączka nie opuszczała Alberta, więc wizyta lekarza okazała się nieunikniona. Co prawda Beamount marudził pod nosem, że wcale tego nie potrzebuje, ale Rose, jako bardzo słowna osoba, postanowiła dotrzymać postanowienia i następnego dnia stanęła w progu pokoiku wraz z doktorem.
Medyk dokładnie zbadał kapitana. Kilka razy pokręcił głową, widząc, jak źle goi się jego rana. Ostatecznie zalecił maść z jakichś ziółek, zimne okłady na zbicie gorączki oraz odpoczynek.
Czas okazał się prawdziwym przekleństwem dla Alberta. Zbyt dużo go dostał dla swoich myśli, które to wpędzały go w wewnętrzną agonię. Ciągle do niego wracały obrazy przemocy, gwałtu i śmierci. Beamount sam przyczynił się do przedwczesnego zakończenia życia wielu wrogich żołnierzy. Na froncie to zdawało się proste. On albo ci przeklęci Francuzi. Teraz jednak powątpiewał w słuszność swoich czynów, ale cóż mógł zrobić? Wyłamać się? Dać się zabić? Jego odejście nie zatrzymałoby tak potężnej maszyny, jaką jest wojna. Albertowi zdawało się, że nieważne co by zrobił, to w tym świecie i tak już nie było dla niego miejsca. Zbrodniarze powinni być zamykani w więzieniach, a nie spokojnie przechadzać się ulicami miast. Nie zasługiwali na szczęście. Beamount uważał, że sprawiedliwie będzie, jeśli sam skaże się na cierpienie do końca życia, bo obecnie czuł, że cały przesiąknięty jest złem.
Panna Beamount dzielnie pielęgnowała brata przez ponad dwa tygodnie. Nie zająknęła się ani słowem, nawet wtedy, gdy gorączka już minęła, a rana wyglądała całkiem znośnie. Stan braciszka zdawał się polepszać, ale on wciąż leżał bez życia na tapczanie, co niezmiernie dziwiło Rose. Początkowo tolerowała zachowanie Alberta, ale z czasem zaczęła podejrzewać, że nie ma on po prostu chęci, by wstać, a tego już znieść nie mogła.
Pewnego dnia Rose wpadła do domu ze stosem pudeł, które pospiesznie położyła na stole. Wyglądało na to, że w końcu spożytkowała pieniądze od Alberta i kupiła sobie coś ładnego. Jednak panna Beamount po chwili stanęła przed tapczanem z założonymi rękoma, rzucając w stronę brata oczekujące spojrzenie. Albert otworzył na chwilę jedno oko. Nosek Rose podobnie jak czoło był zmarszczony, a poliki aż poczerwieniały ze złości.
‒ Nie będę tolerowała takiego zachowania w moim domu! ‒ wysyczała.
‒ Mówisz dokładnie jak wujek Fredrick ‒ odpowiedział Beamount spokojnie.
‒ Nie możesz spędzać całych dni na tapczanie, gałganie! Weź się w garść. Mnie nie oszukasz. ‒ Dziewczyna pogroziła palcem. ‒ Wiem, że jesteś już zdrowy.
‒ A to niby dlaczego nie mogę, siostrzyczko? ‒ droczył się.
‒ A dlatego, że to mój tapczan i mam cię dość!
Albertowi dobrze się na nim leżało i ani śnił się z niego ruszać. Życie dla niego straciło sens. Zbyt dużo zła wyrządził, by teraz mógł spokojnie egzystować. Równie dobrze resztę czasu, jaki pozostał mu przed powrotem na front, mógł spędzić w łóżku.
‒ Poza tym, strasznie śmierdzisz. Najwyższa pora się umyć. ‒ Pogodne usposobienie Rose dało o sobie znać, ponieważ dziewczyna nie wytrzymała i roześmiała się.
‒ Dzięki Bogu, znowu jesteś sobą. ‒ Na twarzy Beamounta pojawił się blady uśmiech.
‒ Mam cię odesłać do Christophera? Napisał do mnie, że chętnie cię przyjmie. Wtedy będziesz musiał słuchać jego opowieści o zagubionych owieczkach codziennie.
‒ Cały Christopher... ‒ westchnął. Trzeba było przyznać, że mężczyzna był zaangażowanym księdzem. Do każdego listu dołączał fragmenty swoich kazań. Jako najstarszy z rodzeństwa wciąż miał w zwyczaju pouczać brata i siostrę, mimo że byli już dorośli.
Gdy Rose zauważyła, że jej ukochany braciszek nie ma zamiaru się ruszyć, ponownie podjęła temat.
‒ Nie żartowałam, Albercie. Kupiłam ci porządne ubrania. Nie możesz w tych łachmanach pokazać się w wielkim świecie. Jak tylko wyjdziesz z kąpieli, idziemy do fryzjera. Najwyższa pora zrobić coś z tymi kudłami! ‒ Dziewczyna pociągnęła go za włosy tak, że Albert musiał się podnieść. ‒ A teraz marsz do łazienki! ‒ Panna wepchnęła mu do rąk ubrania z pudeł i popchnęła.
Beamount wiedział, że siostra tym razem nie ustąpi i posłusznie skierował się w stronę korytarza. Rose była wyraźnie ukontentowana, a gdy tylko brat wyszedł, rzuciła się na tapczan.
‒ W końcu ‒ westchnęła.
Nie nacieszyła się jednak spokojem zbyt długo. Po chwili rozległo się delikatne pukanie, a drzwi do pokoiku Rose uchyliły się. Panna na widok szanownej właścicielki przeklęła w duchu. Niekontrolowana fala obrzydzenia zalała dziewczynę. Z trudem powstrzymała się przed wykrzywieniem twarzy w pełen odrazy grymas, a zamiast tego posłała słodki uśmiech pani Bridgerton, której tusza wypełniła całą futrynę.
‒ Witaj, skowroneczku ‒ powiedziała tak piskliwym głosem, że Rose aż zabolały uszy. ‒ Ptaszki ćwierkają, że masz gościa.
‒ Rzeczywiście, mój brat przyjechał w odwiedziny.
‒ Cudownie! Doprawdy cudownie! Rodzina jest najważniejsza. Ja na przykład co najmniej raz w tygodniu odwiedzam stryjeczną siostrę mojego męża. Przeraźliwa z niej domatorka, nawet nosa nie wyściubi na zewnątrz. Tyle razy jej mówiłam, że najwyższa pora iść na spacer. Domyślam się, że po tylu latach niebytności w towarzystwie ma pewne braki i nie wie, co teraz noszą eleganckie damy, ale ja jej proponowałam moją pomoc. Wtedy ona zawsze mówi mi: ,,Helen, jestem za stara, żeby się tak stroić".
‒ Mądra kobieta. ‒ Rose czuła, że jeśli zaraz nie przerwie słowotoku gospodyni, to ta nie zwróci jej spokoju przez najbliższą godzinę.
‒ Oj nie! ‒ Pani Bridgerton machnęła ręką. ‒ To takie głupie kobiecisko.
‒ Ona przynajmniej wie, co w pewnym wieku wypada, a co nie ‒ dodała kąśliwie panna Beamount.
Chwila minęła, zanim Helen zrozumiała aluzję. Zmrużyła oczy, a dłoń przyłożyła do piersi, jakby ktoś przed chwilą ją tam zranił.
‒ Nie przyszłam tu na plotki ‒ powiedziała oschle. ‒ Chciałam tylko poinformować, że za dwoje lokatorów należy zapłacić podwójny czynsz.
‒ Słucham? To jakieś nieporozumienie. Przecież mnie na to nie stać! ‒ Rose zacisnęła drobne rączki w pięści.
‒ Oczywiście, nie możesz zarabiać dużo, skoro takie chucherko z ciebie. Mężczyźni potrzebują prawdziwych kobiet. Gdy byłam młodsza, kawalerzy sławili moją urodę przez długie lata! ‒ Pani Bridgerton zadarła wyniośle podbródek.
‒ Nic dziwnego, skoro to był ostatni obraz, jaki zobaczyli przed utratą wzroku ‒ odgryzła się panna.
Tego Helen już nie mogła przełknąć. Fuknęła, po czym odwróciła się na pięcie. W drzwiach minęła się z niczego nieświadomym Albertem, który skłonił jej się, na co gospodyni już nie odpowiedziała.
Tymczasem Rose już zaczęła planować, jakiego psikusa wyrządzić pani Bridgerton w ramach zemsty. Kątem oka spojrzała jeszcze na zegarek, aby sprawdzić, jak dużo czasu zmarnowała na rozmowę z tą okropną kobietą.
‒ Albercie! Co tak długo robiłeś w łazience! ‒ krzyknęła, gdy zdała sobie sprawę, która jest godzina.
‒ Kazałaś mi się umyć. ‒ Beamount próbował się wybronić.
‒ Oszalałeś? Inni lokatorzy mnie zabiją! Z pewnością zużyłeś całą wodę.
‒ Przepraszam ‒ wyszeptał. Musiał zakryć usta ręką, żeby Rose nie widziała jego rozbawienia.
‒ Ech... ‒ Z ostatniego pudła stojącego na stole wyjęła elegancki cylinder i założyła mu na głowę. ‒ Musimy jakoś zakryć tragedię, która wydarzyła się na twojej głowie. Nie mogłabym pokazać się z takim brzydalem.
Gdy Albert postawił pierwszy krok na ulicy, nagle poczuł się dziwnie nieswojo. Pod stopami nie miał już grząskiej hiszpańskiej ziemi, a zwykły bruk. Teraz, gdy gorączka nie przysłaniała mu myśli, ogarnął go strach. Mnóstwo sylwetek przewijało się przed jego oczami, ale żaden z przechodniów nie nosił munduru. Na froncie po odpowiednim stroju mógł rozpoznać, kto jest jego bratem, a kto wrogiem. A tu? Nie wiedział, co go czeka. Dotarło do niego, że pomysł Rose to czyste szaleństwo, jak wszystko, co wychodziło z jej pięknej główki. Elegancki strój nie czynił z Beamounta na nowo dżentelmena. On ciągle czuł się jak dzikus.
‒ Proszę, wracajmy ‒ jęknął.
Rose jednak nie zamierzała się poddawać. Wsunęła rękę Alberta pod ramię i wciągnęła go w gąszcz gwarnych przechodniów.
Beamount cieszył się, że ma siostrę u boku. Sam z pewnością zachwiałby się pod przypadkowymi spojrzeniami mijanych ludzi. W istocie nie miały one żadnego znaczenia, ale Albert był pewien, że są pełen pogardy. Czuł się, jakby miał wypisane na czole, że jest mordercą.
‒ Co mam zrobić, byś znów był sobą, nicponiu? ‒ zapytała zrezygnowana Rose, kiedy brat nie dołączył do jej wesołego szczebiotu.
‒ Obawiam się, że to niemożliwe, siostrzyczko.
‒ Wszystko się takie wydaje, dopóki nie znajdzie się osoba, która udowodni, że to nieprawda. Myślę, że powinieneś się zakochać! Miłość każdemu dobrze robi.
Albert nie odpowiedział, tylko zmierzył pannę surowym wzrokiem. Gdyby tylko wiedziała o Eleonorze...
‒ Ty już się zakochałeś! ‒ pisnęła, widząc reakcję brata. Trzeba było przyznać, że znała go jak własną kieszeń. ‒ Opowiedz mi, proszę!
‒ Nie.
Rose zatrzymała się i ani śniła ruszać dalej, dopóki brat nie wyjawi jej całej historii. Beamount nie był z tego zadowolony, ale wolał ulec niż stać na środku ulicy i przyciągać wzrok gapiów. Opowiedział jej wszystko, nie pomijając żadnych szczegółów. Albert zdziwił się, że chociaż w tej kwestii poczuł ulgę, ale dalej przytłaczała go jego wojenna przeszłość.
‒ To gdzie jest ten fryzjer? ‒ zapytał Beamount.
‒ Minęliśmy go już kilka razy! ‒ Rose roześmiała się i pociągnęła Alberta we właściwym kierunku.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top