XL. Kapitan

Sorauren, 1813

Pomieszczenie było niemal puste, jedynie wielkie łoże stało na środku. W półmroku, który tam panował, Albert zdołał tylko dostrzec zarys leżącej na nim postaci. W miarę zbliżania się do mebla wyłaniał mu się obraz kobiety z ciemnymi puklami rozrzuconymi na poduszce. Była trupio blada, a jej twarz zdawała się zapadnięta. Wyglądała, jakby spała, ponieważ powieki miała przymknięte. Beamountowi wydawało się, że skądś zna ową damę. Pochylił się nad nią, aby móc lepiej się jej przyjrzeć.

Nagle kobieta otworzyła oczy i wszystko stało się jasne. Albert znał tylko jedną osobę o takim spojrzeniu. Eleonorę. Od razu w głowie oficera narodziło się wiele pytań. ,,Co jej dolega? Skąd się tu wzięła?".

,,Dindirin danya, dindirindin
Dindirin danya, dindirindin"*

Do uszu Beamounta dotarł dźwięk dość piskliwego, dziecięcego głosiku. Szybko rozejrzał się po pokoju, ale nikogo poza nim i Eleonorą tu nie było. Arystokratka wciąż leżała bez ruchu, patrząc pusto w sufit. Niemożliwe, aby to ona śpiewała chłopięcym głosem. Albert zamrugał kilkukrotnie, a gdy otworzył oczy, zobaczył nad sobą zachmurzone niebo. Czyżby jeszcze nie umarł?

,,Je me levé un bel maitin,
Matineta per la prata;
encontré le ruyseñor,
que cantaba so la rama, dindirindin"

Żwawa melodia stawała się coraz głośniejsza, a w tle dało się słyszeć stłumione dźwięki rozmów.

,,Encontré le ruyseñor,
que cantaba so la rama,
"Ruyseñor, le ruyseñor,
facteme aquesta embaxata,
dindirin din..."

Niespodziewanie śpiew urwał się, a nad Albertem pojawił się chłopiec. Dokładnie zlustrował oficera swoimi wielkimi, szarymi oczami. Beamountowi przypominał jego samego, kiedy miał dziesięć lat. On także jako dziecko nosił liche ubrania po starszym bracie i przetarty kaszkiet. Przez chwilę zastanawiał się, czy chłopiec także nie jest kolejnym wytworem jego gasnącego umysłu.


– Papá! Papá! – Młodzieniec odbiegł w tylko sobie znanym kierunku.

Jednak po chwili wrócił z dorosłym mężczyzną, jak mniemał Albert, był to ojciec chłopca. Hiszpan sam dźwignął Beamounta i przerzucił go przez ramię. Z dużym trudem, powolnie stawiał kolejne kroki. Oficer, choć z niekomfortowej perspektywy, miał okazję rozejrzeć się po miejscu, w którym się znajduje. Szybko zrozumiał, że wciąż jest na polu bitwy pod Sorauren, co doprawdy go przeraziło. Na ziemi kłębiły się stosy ciał. On sam nie mógł pojąć, jakim cudem przeżył.

Nagle poczuł, jak jego wybawca odkłada go na czymś wysokim. Albert aż jęknął z bólu, gdy jego ciało zderzyło się z twardą powierzchnią.

– Perdón – powiedział Hiszpan, widząc reakcję oficera.

Następnie Albert usłyszał rżenie konia, a on sam zaczął się przemieszczać. Zrozumiał, że musiał znaleźć się na wozie, ale ciągle nie wiedział, czemu leży tak wysoko, a powierzchnia pod nim jest nierówna i twarda. Postanowił odwrócić głowę na bok, co przyszło mu z ogromnym wysiłkiem. Jednak widok, który ujrzał, był gorszy niż nieświadoma niedogodność. Okazało się, że leży na stosie rannych żołnierzy, a tuż przed jego nosem znajduje się oderwana od ciała kończyna.

Beamout poczuł, jak słabnie, a krew odpływa mu z twarzy. Doskonale wiedział, co to znaczy. Sam postanowił zamknąć oczy, zanim ponownie straci przytomność.

Albert odzyskiwał świadomość równie szybko, jak ją tracił. W jego głowie malowały się jedynie przebłyski z wydarzeń, które się wokół niego działy. Trafił, sam nie wiedział dokąd, choć wydawało mu się, że jest w szpitalu polowym. Widział uwijających się wszędzie chirurgów, którym było tak spieszno, że podchodzili do rannych, nie zmieniając białego fartucha, który teraz cały był już we krwi.

W końcu nadeszła kolej Beamounta. Jeden z lekarzy pochylił się nad nim, nawet próbował coś mówić, ale do Alberta nic nie docierało. Następny obrazem, który zobaczył, była zmartwiona twarz Guillermo, ale nie nacieszył się tym widokiem zbyt długo, ponieważ znowu usnął. Był zbyt wycieńczony, aby walczyć z ociężałymi powiekami.

Nie wiadomo jak długo Beamount był w takim stanie. Następne jego przebudzenie nastąpiło, gdy usłyszał jakieś szmery. Mimo bólu czuł się na tyle silny, że wsparł się na ramionach i podciągnął ciało do pozycji siedzącej. Dzięki temu zyskał lepszy ogląd sytuacji.

W półmroku dostrzegł młodą kobietę przeciskającą się pomiędzy szpitalnymi pryczami a rozłożonymi na podłodze noszami z pacjentami, dla których nie starczyło miejsca.

Dziewczyna uważnie przyglądała się każdemu mijanemu żołnierzowi. Zaglądała nawet pod płachty przykrywające zwłoki. Beamount zauważył, że kobieta ma czarne włosy i dość bujne kształty, które dało się zauważyć mimo skromnej, luźnej sukni. Gdy odwróciła twarz w jego stronę, Albert zdał sobie sprawę, że jest to dama z medalionu Clavio. Dziewczyna, gdy nie rozpoznała w Beamouncie poszukiwanej osoby, szybko ruszyła dalej.

– Zaczekaj! – Albert chciał krzyknąć, ale z jego krtani wydarł się jedynie szept. Czarnowłosa jednak usłyszała go i ponownie podeszła do jego pryczy.

– Przepraszam, nie jestem zainteresowana. Mam już narzeczonego i właśnie go szukam. Słyszałam, że jego oddział tu walczył – fuknęła.

– Wiem, Blanco. – Oficer spuścił wzrok. Bał się spojrzeć dziewczynie prosto w oczy, ponieważ wiedział, że będzie musiał zaraz przekazać jej tragiczną wieść.

– Skąd znasz moje imię?! – Podniesiony głos wyraźnie zdenerwowanej kobiety, zwrócił uwagę jednego z lekarzy, który natychmiast ruszył w ich kierunku.

– Co pani tu robi? Ranni potrzebują teraz spokoju! – Ton doktora był bardzo surowy. Blanca musiała poczuć się urażona, ponieważ odwróciła się na pięcie i gotowa była wyjść.

– Proszę, nie idź – Albert zwrócił się do dziewczyny. – Znam tę damę – próbował wyjaśnić zaniepokojonemu sytuacją lekarzowi. Chciał tylko oddać Blance medalion i mieć już to za sobą. Sięgnął ręką do szyi, a kiedy wyczuł zimny, metalowy łańcuszek, odetchnął z ulgą. Na szczęście nie zgubił go w bitewnej pożodze. – Clavio prosił, bym ci to przekazał. – Oficer z trudem zdjął medalion i podał go dziewczynie. – Powiedział, że cię kocha. To były jego ostatnie słowa.

– Gdzie zginął? – zapytała Blanca, a po jej twarzy zaczęły spływać łzy.

– Pod Badajoz. – Oczy Alberta również się zaszkliły.

– Nie wie pan, co się stało z Guillermo?

– Żyje. Był tutaj...

– W takim razie muszę go odszukać – postanowiła Blanca. – Dziękuję i przepraszam, że tak na pana naskoczyłam. Obiecuję, że nie będę już pana więcej niepokoić.

Po tych słowach kobieta odeszła. Albert czuł, że mimo zapewnień dziewczyny jeszcze nie raz ujrzy jej przepełnioną bólem twarz w snach.

– Dobrze, że pan się obudził – odezwał się doktor, który przysłuchiwał się rozmowie z boku. – Kula przebiła mostek i wydostała się z ciała przez prawą pachę. To groźny uraz, ale mam nadzieję, że pan wydobrzeje. Najbliższe dni będą decydujące... – urwał, ponieważ ktoś pilnie potrzebował go przy innym, rannym żołnierzu.

Czas niezwykle dłużył się Albertowi. Powoli odzyskiwał siły, ale nie był jeszcze w stanie samodzielnie podnieść się z pryczy. Niestety poprawiająca się kondycja fizyczna wcale nie oznaczała, że jego stan ducha był choć odrobinę lepszy.

Beamountem wstrząsnęło spotkanie z Blancą. Mimowolnie powrócił do tragicznych wspomnień, nie tylko spod Badajoz, ale z całej jego dotychczasowej kariery wojskowej. Gdy walczył, był zbyt zmęczony, aby zastanawiać się nad życiem. Za duża ilość wolnego czasu sprawiła, że Albert doszedł do tragicznych wniosków. Zaczynał czuć narastającą odrazę do samego siebie. Miał wrażenie, że ta wojna pozbawiła go jego człowieczeństwa i w niczym nie różni się od zwierzęcia.

Beamount stał się tak osowiały, że dla osób postronnych zdawał się oderwany od rzeczywistości. Był tak pogrążony w swoich myślach, że nie zauważył poruszenia, jakie pewnego dnia powstało w lazarecie. Dopiero gdy sam markiz Wellington zatrzymał się przy nim i odchrząknął, Albert ocknął się. Chciał wstać, aby okazać należny szacunek dowódcy, którego tak podziwiał, ale gdy tylko dźwignął się na ramionach, poczuł niespodziewany, przeszywający ból.

– Nie wstawaj – Wellesley brzmiał, jakby wydawał rozkaz do bitwy. Beamount przez chwilę zastanawiał się, czy w równie rzeczowy, ale spokojny sposób posyła tysiące żołnierzy na śmierć.

– Dziękuję, sir.

– Ty jesteś Albert Beamount?

– Tak, sir. – Oficer za wszelką cenę chciał sprawić wrażenie dobrze wychowanego i pełnego szacunku do osoby markiza.

– Wiesz o tym, że twój wuj, Fredrick jest przyjacielem mojego brata Henry'ego. – Spokojny ton Wellingtona napawał oficera strachem. Zastanawiał się, dlaczego taka ważna postać rozmawia ze zwykłym żołnierzem.

–Tak, sir. Wuj jest zaszczycony, że może nazywać się przyjacielem ambasadora.

Wellington słysząc odpowiedź Alberta, uśmiechnął się pod nosem, który z bliska wydawał się jeszcze bardziej garbaty.

– Rana klatki piersiowej to poważny uraz, ale żeby wrócić do Anglii musiałbyś być całkowicie niezdolny do walki. Tymczasem najpewniej za kilka dni poczujesz się wystarczająco dobrze. Armia na nikogo nie czeka. Jak tylko staniesz na nogi, będziesz musiał wrócić na front. W twoim stanie szybko nabawisz się tyfusu, czerwonki, czy innego paskudztwa albo będziesz zbyt osłabiony, co uczyni cię łatwym celem.

– Przyrzekam dzielnie walczyć do końca moich dni, sir.

– Odważny z ciebie człowiek. – Wellington pokiwał głową z uznaniem. – Dobrze, że twój wuj martwi się o ciebie. Zdobył zgodę na twój powrót do domu, abyś tam mógł wyleczyć rany do końca. Do Hiszpanii wrócisz dopiero za jakiś czas.

– Dziękuję, sir. – Albert wcale się nie ucieszył. Nie był pewien czy jest gotowy, aby postawić stopy na Brytyjskiej ziemi. Oznaczało to dla niego powrót z brutalnej wojennej rzeczywistości do kurtuazyjnego świata arystokracji. Jako że Eleonora już od dawna nie odpisywała na jego listy, miał wrażenie, że nie ma już czego szukać w ojczyźnie.

Arthur Wellesley odwrócił się i powolnym krokiem zaczął odchodzić. Nagle zatrzymał się, jakby coś mu się przypomniało i zawrócił w kierunku Alberta.

– Jeszcze jedno. Twój wuj kupił ci nowe stanowisko. Powodzenia, kapitanie Beamount.

* Hiszpańska pieśń ludowa z XVI wieku.

Pod Mistyfikacją pojawiły się okrągłe liczby! Dwa tysiące wyświetleń i czterysta gwiazdek. DZIĘKUJĘ<3

W tym rozdziale kilka razy został wspomniany wuj Alberta, więc gdyby ktoś nie pamiętał, a chciałby sobie przypomnieć, to zachęcam do zajrzenia do rozdziałów V oraz VIII (ten bardziej w kontekście siostry Beamounta, co niebawem może się przydać ;))

Pozdrawiam!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top