LXXXV. Zimna jak stal
Londyn, 1815
Nadszedł wielki dzień tak bardzo wyczekiwany przez Penelope i nieco mniej przez Alberta. George Spencer, który w ostatnim czasie zajęty był układaniem na nowo swojego życia, przybył do Londynu na ślub przyjaciela. To on zaordynował, by przenieść zwierciadło do bawialni i tam wyprawić Beamounta na uroczystość.
Christopher nerwowo kręcił się po pokoju z małą Elizabeth na rękach i co rusz poprawiał coś w wyglądzie brata, a to złote frędzle nierówno opadały na ramiona bądź na czerwonej kurtce pojawił się niewidzialna dla nikogo innego drobinka kurzu. Spencer zaś wylegiwał się na sofie, z rozbawieniem przyglądając się rodzeństwu. Żałował tylko, że Rose nie może pojawić się na ceremonii. Było to niemożliwe, gdyż ciotka i wuj wciąż myśleli, że panna Beamount nie żyje i dla Lydii mógłby to być zbyt duży szok, gdyby w kościele ujrzała ducha dawnej wychowanki.
Panie przygotowywały się do uroczystości w wynajmowanym pokoju, więc panowie byli tylko w swoim towarzystwie. Przyniosło to mnóstwo radości, jakiej w życiu Alberta tak bardzo ostatnio brakowało. George niemal powrócił do swojej dawnej formy sprzed śmierci Beatrice, co w połączeniu z charakterem Christophera tworzyło niezwykle zabawną mieszankę. Widać było, że Elizabeth łączy silna więź z ojcem, ale pod opieką wujków wyglądała na równie szczęśliwą. Ciągle pomieszczenie wypełniał jej uroczy śmiech, a ona sama obdarowywała to Christophera, to George'a całuskami bądź ciągnęła ich za nosy.
Młodszy z Beamountów, mając pewność, że córeczka jest w dobrych rękach, mógł skupić się zarówno na swoim wyglądzie, jak i uczuciach. Pierwszy raz od zakończenia wojny miał na sobie swój wojskowy mundur. Albert musiał przyznać, że prezentował się w nim nad wyraz dobrze, ale nigdy nie chciałby wrócić do czasów, gdy ubierał go na siebie codziennie. Wojna była strasznym doświadczeniem i wyglądało na to, że pokój jest tylko nic nieznaczącym słowem. Konflikt ze Stanami Zjednoczonymi ciągle trwał, a póki Napoleon żyje, choćby go zesłali na koniec świata, wszystko jest możliwe.
Jednak nie polityka najbardziej zaprzątała głowę Alberta. W dniu ślubu powinien martwić się tylko idealną fryzurą i choć Beamount ufryzował się z najwyższą pieczołowitością jak za dawnych lat, to również był najmniejszy z jego problemów.
Spotkanie z Eleonorą zmąciło jego spokój. Albert ciągle analizował jej oszustwo. W jego wspomnieniach arystokratka ani przez chwilę nie ujawniła, że nosi maskę. Może gdyby tak było i Eleonora, a właściwie Victoria, okazałaby się inną osobą..., ale przecież znał ją doskonale. Może jej prawdziwe imię było inne, a pochodzenie okazało się kłamstwem, jednak przez cały ten czas była sobą. Zakochał się w jej zadziornym charakterze, niewybrednym humorze, żywym spojrzeniu i smukłej sylwetce. Będzie ją kochał tak samo, nieważne pod jakim imieniem, czy jako córkę baroneta, czy kamerdynera. Uczucia Beamounta się nie zmieniły.
Elizabeth coraz bardziej przypominała Eleonorę. Córeczka była oczkiem w głowie Alberta i nie mógł bez niej żyć, ale każdego dnia przypominała mu, że coś stracił. Teraz kiedy znał już całą prawdę, żałował, że tak wszystko się potoczyło. Beamount wcale nie był niegodny Eleonory. Co prawda nie mógł jej zapewnić tak wystawnego życia, jakie miałaby u boku księcia, ale ich małżeństwo nie byłoby mezaliansem. Szczególnie teraz, gdy matka małej Lizzy zrozumiała, że to nie zaszczytne tytuły są najważniejsze w życiu, a rodzina. Miał pewność, że Eleonora go kocha, choć nie zawsze była wobec niego sprawiedliwa. Teraz nic już nie stało im na przeszkodzie, poza tym, że oboje byli z kimś zaręczeni.
O ile Albert miał pewność, że Eleonora przed nim była sobą i nigdy nikogo nie udawała, to przy Williamie zdawała się inną osobą. Beamount nie wiedział, co ich łączyło. Może to była miłość, ale dama zdawała się dusić przy arystokracie. Książę nie da jej takiego szczęścia, jak Albert nieśmiało mniemał, że on mógłby jej dać. Jednak nie mógł zostawić teraz Penelope, nie w dniu ich ślubu. Beamount wcale nie chciał się z nią rozstawać. Najchętniej miałby przy swoim boku obie damy, ale to było niemoralne, a więc i niemożliwe dla Alberta. Serce podpowiadało mu, by pobiegł do Eleonory i błagał ją, żeby go wybrała, ale jakaś cząstka kazała mu udać się do kościoła i przypieczętować przed Bogiem związek z Penny.
– Albert! – krzyknął George, gdy przyjaciel od kilku minut mu nie odpowiadał, a poducha z sofy wylądowała wprost na twarzy Beamounta. – O czym tak rozmyślasz? Jesteś taki nieobecny!
– O Eleonorze... Przyszła tu ostatnio. – Christopher uśmiechnął się szelmowsko, mając pewność, że poznał tajemnicę brata. – Tak, tak, Lizzy, tatuś nie może wyrzucić twojej mamusi z głowy – zwrócił się do dziewczynki, robiąc przedziwną minę.
– Oj, to niedobrze, przyjacielu. W dniu ślubu nie powinieneś myśleć o innej.
– Lepiej oboje siedźcie cicho! – obruszył się Albert.
– Trafiliśmy w czuły punkt – zaśmiewał się George.
– Co mam waszym zdaniem zrobić? Skoro oboje jesteście tacy mądrzy, to słucham! – Młodszy z Beamountów poczerwieniał na twarzy ze złości. Chciał za wszelką cenę zagłuszyć swoje wątpliwości, ale dwójka tych patałachów skutecznie mu to uniemożliwiała.
– Gdybyś naprawdę kochał Penelope, nie wahałbyś się. Eleonora jest matką twojego dziecka. Tylko głupiec nie zauważyłby, że oboje dla siebie jesteście całym światem. Osobno też możecie mieć dobre życie, ale to nie będzie to samo, braciszku. Nasza matka postąpiła wbrew rozsądkowi, a przecież nie żałowała swojej decyzji nawet w najcięższych momentach. Zawsze miała uśmiech na twarzy i dzielnie znosiła wszystko, co przynosił jej los, bo miała przy sobie miłość swojego życia.
– A co z Penny? Jak ona będzie się czuła, jeżeli zostawię ją praktycznie przed ołtarzem?
Panowie nagle zamilkli. Wymienili porozumiewawcze spojrzenia i spuścili głowy.
– Ty mu to powiedz, Georgie. Ja nie mogę, bo jestem księdzem.
– Widzisz, Albercie... – zaczął delikatnie Spencer, uważnie dobierając słowa. – W miłości czasem trzeba być egoistą. Zachowasz się potwornie, a Penelope będzie miała pełne prawo, żeby cię znienawidzić, ale przynajmniej postąpisz zgodnie ze sobą. Tu chodzi o twoje szczęście!
– Też mi pocieszenie... – Beamount czuł się jeszcze bardziej niepewny niż wcześniej.
– Dobrze, postawmy sprawę jasno! – Christopher ponownie się ożywił. – Kochasz Eleonorę?
– Tak... – szepnął Albert nieśmiało. Nigdy nie lubił mówić o swoich uczuciach publicznie, tym bardziej że sam ich nie rozumiał.
– A Penny?
– Ją też kocham... tylko inaczej.
– Masz ci los! – Nieco rozbawiony George machnął ręką. Nigdy nie przypuszczał, że przyjaciel będzie miał bujniejsze życie miłosne od niego. – A gdybyś mógł zacząć od nowa... Masz czystą kartę, co byś zrobił?
Albert opadł ciężko na fotel i ukrył twarz w dłoniach. Co by zrobił? Gdyby mógł cofnąć czas do tamtego dnia we Francji, wybrałby Eleonorę. Od zawsze tylko ona się liczyła. Czuł, że warto spróbować jeszcze raz, choćby miała go znowu odrzucić. Dla ich córeczki musiał zawalczyć o tę rodzinę. Przykro mu było, że skrzywdzi Penelope, ale Eleonora była ważniejsza. Tylko ona miała w całości jego serce. Nie żałował ich romansu, a tym bardziej nie Elizabeth. Cieszył się, że dziewczynka przyszła na świat zrodzona z miłości.
– Braciszku? Jaka jest twoja odpowiedź? – Christopher przerwał nerwową ciszę, podczas której z George'em wpatrywali się w Beamounta, oczekując na jego decyzję.
– Wybrałbym Eleonorę...
– Świetnie! Wiesz, co masz robić, przyjacielu! – George poklepał Alberta po ramieniu.
– Odwołujemy ten ślub! – krzyknął Christopher z entuzjazmem. – Powóz już czeka... Albert, wstawaj! Obróć się! Muszę być pewien, że dobrze wyglądasz!
– Wygląda głupio tak strojnie wyszykowany, ale Eleonorze powinien się spodobać!
– Plan jest taki – zaczął duchowny z miną tak zaciętą, jakby przedstawiał bitewną strategię. – Albert jedzie do Eleonory, George do kościoła, a ja popilnuję Lizzy.
– Co? Czemu ja do kościoła? Ty jesteś księdzem, na pewno lepiej potrafisz przekazywać złe wieści! – obruszył się Spencer.
– Ja jestem wujkiem Elizabeth i muszę z nią zostać...
Prawdą było, że dziewczynką mógł zająć się ktokolwiek, ale nikt nie chciał powiedzieć pannie młodej, że jej narzeczony jednak nie przybędzie.
– Ja też jestem jej wujkiem!
– Ale przyszywanym! No, już zmykajcie, zanim Albert się rozmyśli! – Christopher niemal wypchnął panów za drzwi.
Gdy został sam z Elizabeth, posadził ją sobie na kolanach i troskliwie pogładził po główce.
– Jak wszystko dobrze pójdzie, to tatuś wróci z twoją mamusią, aniołku. Jeszcze mi za to podziękują... Od zawsze tylko ja mam w tej rodzinie głowę na karku. Obyś wdała się w swojego wujcia, a nie rodziców, bo będziesz tak samo nieporadna, jak oni.
Albert z ciężkim sercem stanął przed budynkiem, w którym mieszkała Eleonora. Wyzbył się już wyrzutów sumienia. Zastąpiła je radość. Był niemal pewien, że jego ukochana tym razem go nie odrzuci i wszystko w końcu się ułoży. Zakołatał do drzwi i oczekiwał, aż ktoś je mu otworzy, nie mogąc ustać w miejscu z ekscytacji.
– Pan Albert! – zawołała ucieszona Mary na widok kapitana. – Och, przepraszam, nie powinnam tak mówić.
– Ależ Mary, nie masz za co! Przecież się doskonale znamy. – Uśmiech nie schodził z twarzy Beamounta, zaś jego myśli krążyły wokół chwili, kiedy wyzna Eleonorze jeszcze raz swoje uczucia, porwie w ramiona, pocałuje i zabierze do domu. Zapomniał nawet, że może pojawić się pewna przeszkoda, za co skarcił się w duchu. – Czy zastałem księcia?
– Och, nie. Wyjechał do Norfolk.
Albert odetchnął z ulgą. Miał więcej szczęścia niż rozumu. Teraz już nic mu nie mogło przeszkodzić.
– A Eleonora, jest w domu?
– Tak, proszę za mną, zaraz pana kapitana zaanonsuję.
Albert pewnie wkroczył na korytarz, ale zatrzymał się w pół kroku.
Strzał.
Tak ogłuszający, że Beamountowi aż zadzwoniło w uszach. Jego ciałem wstrząsnął dreszcz, a przed oczami ponownie miał bezkresną hiszpańską ziemię. Wokół niego kotłowali się brytyjscy i francuscy żołnierze. Znów przedzierał się przez stosy ciał, a kolejne kule przelatywały tuż obok jego twarzy. Klatka piersiowa szybko unosiła się i opadała, a jego jedynym zadaniem było iść, zadając śmierć kolejnym Francuzom.
Gdy Albert otworzył oczy, z ulgą przyjął, że jest w Londynie. Jednak przerażenie wymalowane na twarzy Mary i pan Brown, który ciężko sapiąc, wpadł na korytarz w obawie, że jacyś rabusie włamali się do rezydencji, uświadomiły kapitanowi, iż wystrzał był prawdziwy.
Krew odpłynęła mu z twarzy, a serce kołatało tak szybko, jakby chciało wyskoczyć z piersi. Cała trójka spojrzała po sobie i już wiedzieli, że stało się coś złego. Rzucili się co sił w nogach na schody. Albert jako najmłodszy i najbardziej krzepki szybko ich wyminął. Gdy dobiegł na długi korytarz na piętrze, z przerażeniem stwierdził, że nie wie, dokąd ma iść, a kolejne sekundy mijały. Kapitan chciałby wyszarpnąć od czasu choć kilka chwil więcej. Jednak nie było ku temu sposobności, więc Albert nerwowo nacisnął na klamkę pierwszych drzwi, jednak nie było tam Eleonory. Sprawdził drugie i trzecie, ale bez skutku. Serce ciągle przyspieszało, a żołądek kilka razy zdążył podskoczyć mu do gardła. Jeszcze chwila w takim napięciu, a mężczyzna niechybnie by zemdlał.
Albert dopadł do czwartego pokoju. Szarpnął za klamkę, ale drzwi ani drgnęły. Odsunął się na kilka kroków i z impetem sforsował przejście, uderzając barkiem w drewnianą powierzchnię. Zamek nie był najmocniejszy, skoro uległ już przy pierwszej próbie.
W pomieszczeniu panował półmroku. Zasłony szaleńczo powiewały, a mroźny wiatr wpadający przez otwarte okno sprawił, że Albert zadrżał. Mimo powietrza dostającego się z dworu Beamount od razu wyczuł znajomą woń krwi.
– Mój Boże, mój Boże... – powtarzał, odchodząc od zmysłów.
Obrzucił nerwowym spojrzeniem sypialnię, ale nie zauważył nic nadzwyczajnego, co tylko wzmogło jego niepokój. Ze ściśniętym żołądkiem wszedł głębiej do pomieszczenia. Jego wzrok przykuła czerwona wstążeczka trzepocząca na wietrze. Opasała ona stos kartek, leżących na sekretarzyku.
Albert podszedł do mebla. Serce, które do tej pory biło jak oszalałe, zamarło, gdy dostrzegł, że kartki zostały podpisane imionami.
„Albert", „Elizabeth", „Mary i Wallace", „Georgiana" oraz „Charles".
Kapitan nie miał wątpliwości, że to ręka Eleonory je skreśliła. Nagle do jego uszu dobiegło dziwne rzężenie. Odwrócił się szybko w kierunku, z którego dochodziły odgłosy. Zobaczył Eleonorę leżącą bezwładnie na podłodze nieco skrytą przez ogromne łoże. Albert od razu rozpoznał czerwoną suknię, którą miała na sobie.
W mgnieniu oka dopadł do niej i dopiero wtedy zauważył krwistą plamę pod jej ciałem, która powoli wsiąkała w wytworny dywan. Beamount przebiegł nerwowo spojrzeniem po jej ciele. Z trudem dostrzegł ranę na piersi, gdyż czerwień krwi zlewała się z kolorem tak doskonale znanej mu sukni.
– Eleonoro! – jęknął rozpaczliwie. – Co tu się stało?
Kapitan przyklęknął przy ukochanej i delikatnie ułożył ją sobie na kolanach. Gdy unosił jej bezwładne ciałko, usłyszał dźwięk metalu obijającego się o drewnianą podłogę. Powiódł spojrzeniem na skraj dywanu, gdzie leżał pistolet, który wymsknął się ze słabego uścisku Eleonory.
– Chyba umieram – odpowiedziała słabym głosikiem, a w jej ustach zabulgotała krew.
– Nie! Nie możesz! Nie teraz... Kocham cię, słyszysz? Musisz wiedzieć, że wróciłem tylko dla ciebie! Nie ożenię się z Penny.
Po twarzy Eleonory spłynęła samotna łza. Jej usta rozchyliły się, jakby chciała coś powiedzieć, zamiast tego wypłynęła z nich strużka krwi, która wyznaczyła czerwony ślad na jej podbródku i skapnęła na rękę Alberta. Kapitan drugą dłoń przycisnął do piersi ukochanej, choć wiedział, że jego starania są daremne. Nie raz widział takie rany. Świadomość, że życie Eleonory gaśnie na jego rękach, była tak bolesna, jak gdyby sam miał zaraz opuścić ten świat.
– Już jest dla nas za późno. Dbaj o Elizabeth... Kocham was.
Do oczu Beamounta napłynęły łzy. Nie potrafił ich hamować. Miał w rękach całe swoje szczęście, z którego przez malutką rankę ulatywała dusza. Nawet w ostatniej chwili Eleonora wyglądała pięknie, choć twarz miała ubrudzoną krwią. Wyglądała niemal tak dobrze, jak tamtego dnia na balu w Pembrokeshire. Albert miał wrażenie, że zaraz wstanie, uśmiechnie się do niego i obrzuci zalotnym spojrzeniem. Tak pragnął usłyszeć jej głos i znów dać się porwać do tańca.
– Eleonoro, zostań ze mną, proszę cię. Od dziś będziemy już razem na zawsze, obiecuję, tylko zostań. Wybuduję dla ciebie i Lizzy dom. Spodoba ci się, zobaczysz.
– Nikt nie może żyć wiecznie – wychrypiała ostatkiem sił. – Czas na mnie. Bądź szczęśliwy. Miej oko na Georgianę, gdy mnie już nie będzie. Powiedz Lizzy, że mamusia ją bardzo kocha i tęskni, ale... – urwała, gdyż z jej ust ponownie wypłynęła krew.
– Cichutko, najdroższa.
Albert uniósł jej dłoń do ust i pocałował. Wargi Eleonory wykrzywiły się w uroczy, bezbronny uśmiech i w takiej pozycji już zastygły. Pierś uniosła się po raz ostatni, a dama wypuściła z rzężących płuc powietrze. Nagle wszystko ustało.
Cisza.
– Nie, nie, nie! – krzyczał Albert.
Przycisnął mocniej do siebie Eleonorę, ale jej już nie było. Umarła.
Drżącymi dłońmi przymknął jej powieki, by w spokoju mogła udać się na wieczny spoczynek.
– Wróć do mnie... – szepnął. Przejechał wierzchem dłoni po delikatnym policzku Eleonory, a gdy dusza ponownie nie wypełniła je ciała, zaniósł się szlochem.
Cały się trząsł, przeklinając siebie za spóźnienie. Znowu się nie udało. Tym razem los rozdzielił ich na zawsze. Już nigdy mieli się nie spotkać w tym życiu. Teraz widział ją ostatni raz. Z uwagą przyglądał się spokojnej, uśmiechniętej twarzy ukochanej. Musiał wszystko zapamiętać, by pewnego dnia opowiedzieć Lizzy, jak wspaniałą miała matkę.
Przeżyli za sobą dobry, choć burzliwy czas. Cudowne chwile w Pembrokeshire, wycieczka, podczas której Albert mógł nieco zasmakować małżeńskiego życia, aż w końcu na świat przyszła ich córeczka. Najlepsze, co spotkało Beamounta.
– Wystarczy, Albercie. – Pan Brown położył dłoń na ramieniu mężczyzny. – Ona umarła.
Wallace sam miał łzy w oczach. Czuł się niczym sparaliżowany, gdy patrzył, jak ukochana Eleonora odchodzi z tego świata. Jego serce pękło, ale nie mógł pozwolić sobie na rozpacz. Musiał być ostoją dla Mary, która wtulona w jego pierś głośno chlipała. Tak samo czuł się w obowiązku pomóc temu bezbronnemu chłopcu, który żarliwie przytulał Eleonorę, nie do końca akceptując to, co się stało. Nikt nie potrafił zrozumieć jej decyzji, ale faktem było, że jej już nie ma. Odeszła i należało się z tym pogodzić, choćby miał być to najboleśniejszy moment w ich życiu.
Pan Brown złapał Alberta pod ramię i podźwignął go do góry. Jego białe spodnie były nasiąknięte krwią. Zmierzwione włosy bezwładnie opadały mu na czoło, zaś po polikach niczym potok spływały łzy.
Beamount zabrał listy zaadresowane do niego, Lizzy oraz Georgiany. Państwo Brown także przejęli swoje epistoły, ale nikt nie wiedział, co z nimi zrobić. Zbyt byli roztrzęsieni.
Jeszcze ciepłe ciało Eleonory bezwładnie leżało na podłodze. Wally postanowił przenieść je na łóżko. Gdy ją tam ułożył i przetarł twarz swoją chusteczką, dama wyglądała jakby spała, spokojna i niewinna.
Albert zaryzykował jeszcze jedno spojrzenie na ukochaną, ale widok martwej Eleonory był niczym ostrze przebijające jego serce. Ból był niewyobrażalny. Po stokroć bardziej wolałby, aby miłość jego życia odeszła z innym mężczyzną, byleby miał świadomość, że gdzieś na świecie jej usta się śmieją, a oczy obdarowują kogoś żywym spojrzeniem. A teraz? Beamount czuł, jakby ktoś odebrał mu cząstkę siebie. To było gorsze niż cała tragedia wojny. Jedna śmierć na tle wielu, które widział, ale zraniła go najbardziej, bo i w nim coś umarło.
Albert nie pamiętał, jak dotarł do domu. Jedyne czego pragnął, to chwycić Elizabeth w swoje ramiona, poczuć jej ciepłą skórę i malutkie serduszko, wciąż bijące w piersi. Tylko tyle zostało mu po Eleonorze. Dziecko, na które przelała swoje życie i kilka świstków papieru.
Wtoczył się na korytarz niczym pijany, robiąc przy tym mnóstwo hałasu, który od razu ściągnął całe towarzystwo. Okazało się, że poza George'em i Christopherem, na Alberta oczekiwała także Penelope w zwiewnej, jasnoróżowej sukni, obszytej koronką oraz ciotka Lydia.
Hiszpanka zgromiła niedoszłego męża wściekłym spojrzeniem, ale gdy dojrzała krew na jego ubraniu i rozpalone poliki, krzyknęła z przerażeniem. Albert próbował przedrzeć się na schody, ale potknął się kilka razy, niemal upadając. Christopher jako jedyny zdołał zachować jasny umysł. Podtrzymywał brata, który nieustannie się chwiał i pomagał mu piąć się po schodach. Tuż za nimi szli pozostali, wszyscy bladzi niczym trupy. Byli przerażeni tak bardzo, jak gdyby zobaczyli ducha. Sprawy odwołanego ślubu nagle przestały się liczyć.
– Albercie, co się stało? – dopytywał Christopher, dźwigając niemal cały ciężar swojego brata, który ledwo poruszał nogami.
– Wygląda jak w malignie! – zawyrokowała Penny, której do oczu z przerażenia napłynęły łzy. Najpierw narzeczony zostawił ją w dniu ślubu, a gdy przyszła po wyjaśnienia, spotkała go w takim stanie. Czuła się taka zdezorientowana.
– Przepuście mnie do niego, sprawdzę, czy ma gorączkę! – Lydia pragnęła przedostać się do bratanka.
– Ciociu, nie pchaj się tutaj. On ledwo oddycha, potrzebuje przestrzeni.
Do Alberta głosy bliskich prawie nie docierały. Miał wrażenie, jakby i jego dusza opuściła ciało, a on był ponad tym wszystkim.
Ostatkiem sił wyrwał się z objęć Christophera i chwiejnym krokiem dotarł do pokoju dziecięcego. Porwał córkę na ręce, po czym usiadł na fotelu, sadzając ją sobie na kolanach. Odpieczętował list zaadresowany do niego i zaczął czytać.
Najdroższy Albercie!
Nie potrafię się z Tobą pożegnać, choć muszę to uczynić. Od lat kopałam dla siebie grób. Jestem zwyczajną oszustką, nikim więcej. Przede mną już nie ma żadnej przyszłości.
Nie zadręczaj się, gdy odejdę. Ożeń się, bądź szczęśliwy i dobrze wychowaj naszą córkę. Proszę cię, przekaż jej list ode mnie, gdy uznasz, że jest w stosownym wieku. Chcę, żeby wiedziała, że to ja jestem jej matką i kocham ją całym moim sercem. Niczego nie żałuję, Albercie. Miłość do ciebie spadła na mnie nieoczekiwane, ale ty i Elizabeth to najpiękniejsze, co mi się przytrafiło. Kocham cię, właściwie od naszego pierwszego spotkania, choć wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam. Uczyniłam nam wiele złego i bardzo tego żałuję. Gdybym mogła cofnąć czas... Nie chcę dłużej mącić Ci w głowie. Lepiej dla Was będzie, gdy odejdę. Będziecie mogli zacząć nowy rozdział.
Przepraszam za całe zło, które Ci uczyniłam. Proszę, miej mnie w swojej pamięci, ale tylko te dobre chwile. Nic mnie tak nie cieszy, jak wspomnienie Twojej skóry muskającej mnie o poranku, Twoich ust na moich rozpalonych wargach, gaszących me pragnienie. Jesteś najbardziej porządnym mężczyzną, jakiego spotkałam. Nigdy nie zapominaj o swojej wyjątkowości. Czas, który razem spędziliśmy, był najszczęśliwszy w moim życiu. Każde Twoje spojrzenie było dla mnie niczym dar od niebios. Nie znajduję słów, by oddać, jak żal mi tego, co mogliśmy razem mieć.
Nie mam do kogo zwrócić się z ostatnią wolą, więc proszę, dopilnuj wszystkiego. Chcę, aby na mojej mogile widniało prawdziwe imię i nazwisko, Victoria Brown. Wszystkie moje prywatne rzeczy, klejnoty i biżuteria od dziś należą do Elizabeth. Podziękuj Christopherowi. Gdyby nie on, niczego bym nie zrozumiała. Jeżeli moja dusza nie została skazana na wieczne potępienie, to tylko jego zasługa. Był mi prawdziwym przyjacielem i stworzył dla mnie cudowny dom w tym trudnym czasie. Proszę cię, trwaj przy Georgianie. Choć mnie już nie będzie, trzymajcie się razem. Bądźcie dla siebie wsparciem jak prawdziwa rodzina. Dbajcie o siebie, a ja będę Wam sprzyjać po drugiej stronie.
Nie dostaliśmy zbyt wiele czasu od losu. Chciałabym, żeby była przed nami cała wieczność, jednak to już czas, kochany Albercie.
Żegnaj.
Może pewnego dnia będziemy mogli być jeszcze razem, szczęśliwi.
Wybacz mi, najdroższy! Będę na Ciebie czekała.
Kocham Cię.
Na zawsze Twoja
Kartka w kilku miejscach zmarszczyła się od łez Eleonory, które na nią skapnęły. Albert wodził po nich palcem. Te fragmenty stały się wręcz święte. Wszystkie pamiątki związane z Eleonorą takie były.
Christopher, George, Lydia i Penny wpatrywali się w Alberta, czekając, aż coś powie. On jednak mocniej przycisnął do siebie córkę i pogładził ją po malutkiej główce. Nie dbał o to, że nie są sami. Pozwolił, by łzy spływały z jego policzków, mocząc kartkę. Albert pomyślał, że przynajmniej w rozpaczy jest z Eleonorą i choć ich dusze już nigdy miały się nie połączyć, złączyły ich łzy.
– Przeczytam ci list od mamusi, córeczko! – Musnął wargami włosy Lizzy i odpieczętował jej list. – Najukochańsza Elizabeth! – zaczął lekturę łamiącym się głosem. – Jestem Twoją mamą. Gdy czytasz tę epistołę, mnie nie ma już z Tobą. Jednak musisz wiedzieć, że kocham Cię, a każda chwila rozłąki z Tobą była niczym miecz przeszywający me serce. Nie myśl sobie, że Cię zostawiłam, że byłaś niechciana. Dla mnie jesteś największym szczęściem i żal opuszczać mi ten świat. Przyznaję, że popełniłam wiele błędów i to one pchnęły mnie do grobu. Proszę Cię, zachowuj się grzecznie, nie sprawiaj tacie problemów i nigdy nikogo nie okłamuj. Nawet najgorsza prawda jest dużo lepsza od kłamstwa. Przykro mi, że zrozumiałam to za późno. Tak bardzo chciałabym widzieć, jak dorastasz. Z pewnością wyrosłaś na piękną dziewczynkę. Jeżeli zechcesz przyjąć radę od matki, to wybieraj zawsze miłość. W życiu nie ma nic ważniejszego... – Albert urwał lekturę.
Nie był już w stanie dłużej czytać. Z trudem łapał oddech. Przez głowę przewijały mu się wszystkie chwile, które spędził z Eleonorą. Choć dopiero co odeszła, już tęsknił. Oddałby wszystko, by znów móc pochwycić ukochaną w ramiona i tym razem już jej z nich nie wypuścić. Pragnął budzić się przy jej boku i całować bez pamięci, jednak to już nigdy miało się nie ziścić.
Rozpaczliwy jęk próbował wydostać się z krtani Alberta, lecz ten próbował go zgłuszyć za wszelką cenę. Wgryzł się w swoje przedramię, ale i to nie pomogło w zdławieniu szlochu.
Niczego nieświadoma Elizabeth wbijała spojrzenie w ojca. Na jej twarzy nie jaśniał uśmiech, a jej oczka szkliły się od łez. Wkrótce i ona się rozpłakała. Christopher nie mógł dłużej pozwolić, by Albert trzymał córkę na rękach. Maleńka roniła coraz więcej łez, podobnie jak ojciec.
– Daj mi ją! – Ksiądz wyciągnął ręce po dziewczynkę.
– Zostaliśmy sami, moje maleństwo. Tylko ty i ja – szeptał, ignorując słowa brata, który niemal wyszarpnął Lizzy z jego ramion. – Oddaj mi ją! Nie możesz odebrać mi mojej córeczki! – wrzeszczał Albert.
Christopher odsunął się, by ukołysać bratanicę. Do kapitana zaś podbiegł George. Mężczyzna właściwie od razu domyślił się, co się wydarzyło. Sam był w takim stanie jeszcze kilka lat temu. Widząc Alberta, wszystkie uczucia do niego wróciły, przebijając serce Spencera niczym nóż.
– Nikt ci jej nie zabiera. Musisz się tylko uspokoić, bo Elizabeth się boi i płacze. Cokolwiek się stało, poradzisz sobie z tym – powiedział kojącym tonem.
– Nic już nie będzie takie samo! Eleonora nie żyje. To koniec!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top