LXXXIV. Victoria
Londyn, 1815
Eleonora przechadzała się ulicami Londynu, tym razem obierając sobie za cel mieszkanie Charlesa Landona. Była to kolejna sprawa, którą musiała doprowadzić do końca.
Miejski odór w niczym nie przypominał świeżych polan nieopodal Goodwood House. Jednak o tej części życia należało zapomnieć, Eleonora nie była już księżną Richmond. Właściwie sama nie wiedziała, kim obecnie jest. Po rozwodzie przestała być panią Rushworth, a wciąż nie została panią Dashwood, księżną Norfolk. Może po prostu powinna przedstawiać się jako Eleonora Cosway, ale i to nie była jej prawdziwa tożsamość.
– Victorio! – usłyszała za sobą męski głos, a serce podeszło jej do gardła. Tak bardzo bała się zdemaskowania.
– O co chodzi? – odpowiedziała, zanim odwróciła się w kierunku, z którego dobiegało wołanie.
– Chodź do tatusia!
Eleonora zauważyła dżentelmena, idącego pod ramię z modnie ubraną kobietą oraz niesforną dziewczynkę, wesoło biegnącą wokół nich. Mężczyzna podniósł wzrok na Eleonorę i spoglądał na nią jak na wariatkę.
– Przepraszam. Myślałam, że ktoś mnie wołał – próbowała się wytłumaczyć, jednak cała trójka wyminęła ją bez słowa.
Dama spuściła wzrok zawstydzona i przyspieszyła kroku. Było jej tak potwornie głupio. Miała wrażenie, że powoli odchodzi od zmysłów, nie mówiąc już o zdrowym rozsądku, którego brak coraz bardziej odczuwała.
Proces zmienił wszystko w życiu Eleonory. Właściwie im dłużej o tym myślała, tym częściej dochodziła do wniosku, że coś musiało się wydarzyć. Od pewnego czasu podążała ku destrukcji, a rozprawa stała się tego naturalnym zwieńczeniem. Wręcz mogła nazwać ją cudem, który ślepcowi przywrócił wzrok, bo w istocie Eleonora dopiero teraz przejrzała na oczy. Nie mogła dłużej być tak nieostrożna. Z całkowitej beztroski popadła w niemal paniczny strach. Jeżeli nie chciała, by cała mistyfikacja runęła, musiała być czujna. Wszędzie dopatrywała się zagrożenia, choć prawdopodobnie wcale go nie było.
Eleonora liczyła, że wyjazd Williama da jej czas, by wszystko mogła poukładać, jednak wcale nie wydawało jej się, iż jest na dobrej drodze. W Londynie czuła się pod stałą obserwacją, jakby ktoś nieustannie czekał na jej potknięcie. Musiała jak najszybciej domknąć wszystkie sprawy, by móc dołączyć do księcia i zapomnieć o tym całym koszmarze. Z Albertem udało jej się porozumieć, mimo że ich spotkanie przyniosło więcej bólu przez szanse, których oboje nie wykorzystali. Teraz pozostał tylko Charles. Dama dojrzała go, gdy akurat zbiegał po schodkach i popędził do powozu.
– Charles! Zaczekaj! – krzyknęła, ale wicehrabia, zamiast zwolnić, przyspieszył. Eleonora dobiegła do niego w ostatnim momencie, gdy drzwi karety już niemal się za nim zamknęły.
– Eleonora – powiedział z niechęcią, krzywiąc się przy tym ogromnie. – Właśnie wybieram się do Lisy.
– Więc wszystko się udało?
Dama rozpromieniła się. Życzyła Charlesowi jak najlepiej, a wiedziała, że on teraz potrzebuje samych pozytywnych zdarzeń.
Landon nie podzielał jej entuzjazmu. Przez grzeczność opuścił powóz, mimo szczerego niezadowolenia. Wcale nie miał ochoty, by widzieć Eleonorę, ale popełnienie nietaktu nie było jego celem.
– Panna Tillney przyjęła mnie zaskakująco dobrze. Niedawno dowiedziałem się, że zostałem wdowcem, więc mam możliwości, by zaopiekować się Lisą. Planujemy ślub – powiedział oschle, jak gdyby odpowiedź była podyktowana przymusem, a nie jego dobrą wolą.
– Mówiłam ci, że będzie dobrze!
Zadowolenie nie opuszczało Eleonory. Przynajmniej miała już pewność, że nienadaremnie uratowała życie Charlesa. Może przynajmniej jego los potoczy się właściwą ścieżką? Od jego pomyślności zależało, czy choć jeden kamień spadnie z i tak obciążonego serca damy.
– Rzeczywiście... – westchnął.
Charles spojrzał wyczekująco na Eleonorę. Liczył, że ta w końcu przejdzie do sedna, jednak dama tylko się w niego wgapiała z szerokim uśmiechem na twarzy, co niezwykle irytowało wicehrabiego.
– Czegoś ode mnie chcesz? Czy tak przyszłaś uciąć sobie rozkoszną pogawędkę?
Ostry ton Landona sprawił, że uniesione kąciki ust Eleonory w jednej chwili opadły. Przygryzła z nerwów wargę, a dłonie zacisnęła w piąstki. Przyszła tutaj w konkretnym celu. Musiała wyjaśnić wszystko Charlesowi, nawet jeśli jego ton nie zachęcał do zwierzeń. Dama nie przypuszczała, że wicehrabia ulituje się nad jej losem jak Albert, ale też nie przewidywała takich trudności.
– Możemy porozmawiać? – wydukała niepewnie.
– Mów, przecież rozmawiamy.
– Tutaj? Na ulicy?
– Coś ci w niej nie odpowiada? Nie mam czasu, żeby zaprosić cię na herbatę i ciasteczka. Lisa mnie oczekuje, a to jej dobro jest dla mnie najważniejsze.
Zmieszana Eleonora wbiła wzrok w ziemię. Charles wyraźnie dał jej do zrozumienia, że już nic dla niego nie znaczy. Przecież nie mogła zdradzić mu całej historii w miejscu, gdzie ktoś mógł posłyszeć ich rozmowę! Nawet jeśli, agresywny ton Landona także nie wzbudzał jej zaufania. Straciła pewność, że jej tajemnica będzie u niego bezpieczna. W mężczyźnie, który stał przed nią, nie widziała swojego Charlesa. Jednak nie mogła mieć mu tego za złe, bo sama do tego doprowadziła.
– Chciałam przeprosić...
Choć dalsze wyjaśnienia w oczach Eleonory straciły słuszność, przyzwoitość nakazywała jej wyrazić skruchę. Tylko tyle mogła zrobić w tej sytuacji, mimo że wiedziała, iż jej słowa niczego nie naprawią.
– Dobrze, to już wszystko? – warknął zniecierpliwiony Landon.
– Tak, chyba tak...
– Nie możemy dłużej utrzymywać kontaktu – powiedział Charles po chwili namysłu. – Zaczynam nowe życie. Muszę się od ciebie uwolnić, Eleonoro.
Rozum nakazywał mu postawić sprawę jasno, chociaż serce za wszelką cenę próbowało zatrzymać głos w krtani. Widok wymizerowanej kobiety, którą uważał za miłość swojego życia, niezwykle go bolał, jednak musiał być stanowczy.
– Oczywiście, rozumiem. Mam nadzieję, że będziesz szczęśliwy. Wbrew temu, co o mnie teraz myślisz, nie życzę ci źle.
Eleonora postanowiła już go dłużej nie męczyć swoją obecnością. Nie czekając na odpowiedź, ruszyła przed siebie. Uszła jedynie kilka kroków, gdy coś połaskotało jej policzek. Przetarła go dłonią obleczoną w rękawiczkę, na której pozostał mokry ślad po łzach.
Dama skrzyżowała ramiona na piersi, próbując nieco rozgrzać swoje ciało smagane przez zimny wiatr. Jednak to nie pogoda mroziła jej krew w żyłach. Chciała wszystko naprawić, a czuła, że tak naprawdę tylko pogarsza swój los. Nie wiedziała, jak ma wyglądać teraz jej relacja z Charlesem, ale nie spodziewała się jej całkowitego zerwania. Czuła, że już nikt jej nie potrzebuje. Landon na nowo układa swoje życie i nie ma w nim miejsca dla Eleonory. Albert też zaraz się ożeni i da jej córeczce nową matkę. Co prawda Beamount zgodził się na spotkania z Lizzy, ale zarówno dla dziewczynki, jak i jej ojca Eleonora nie będzie nikim ważnym.
Z takimi myślami dama przekroczyła próg pustego mieszkania Williama, gdyż postanowiła dać służbie wolny dzień. Tylko Wallace i Mary zostali, ale to była jej rodzina, choć oni uważali się jedynie za przyjaciół.
Pan Brown zjawił się w holu, by odebrać płaszcz Eleonory. Swoją panią znał doskonale i wystarczyło jedno spojrzenie, by wiedział, że coś jest nie tak. Właściwie ostatnio ciągle żył z takim przeświadczeniem. Dama choćby w najgorszych momentach jej małżeństwa z księciem Richmond nie wyglądała tak smutno, jak teraz.
– Wally, możesz mnie przytulić? – jęknęła żałośnie, ledwo powstrzymując łzy.
Kamerdyner spojrzał na nią z troską przemieszaną ze współczuciem. Mężczyzna oddałby wszystko, by uczynić Eleonorę szczęśliwą. On już niczego więcej w życiu nie potrzebował. Na stare lata los obdarował go żoną i zagubioną, młodziutką dziewczyną, która wynagrodziła mu rozłąkę z córką. Pan Brown nawet nie zdawał sobie sprawy, że kobieta, na którą przelał swoją ojcowską miłość, w istocie była jego dzieckiem. Rozpostarł szeroko ramiona, aby Eleonora mogła się w nich ukryć, przytulona do jego piersi. O nic nie pytał, gdyż uznał, że jeżeli dama będzie chciała się zwierzyć, to sama to zrobi. Nie chciał naciskać. Pragnął tylko być tu dla niej, kiedy będzie go potrzebowała.
– Chcecie, żebym była zazdrosna? – żachnęła się Mary.
Pani Brown próbowała nie tracić pogody ducha, mimo że i ona była zaniepokojona stanem Eleonory. Służka jednak uważała, że nie może okazywać jawnej rozpaczy. Za to powinna stworzyć dla swojej pani możliwe jak najweselsze środowisko, które pozwoli jej odzyskać szczęście.
– Jestem za stary na romanse! – Wally uśmiechnął się delikatnie, wciąż gładząc włosy Eleonory, jakby była malutką dziewczynką.
– Aleś ty głupi, Brown! Nie jestem zazdrosna o ciebie, tylko o Eleonorę. W końcu ja ją znam dłużej.
– Zawsze możesz do nas dołączyć – szepnęła dama, która niemal całkowicie zniknęła, zamknięta w szczelnym uścisku.
Mary z nieco sztucznym uśmiechem podeszła do nich i musnęła wargami czoło swojej pani. Było tak zimne, że pani Brown aż się przestraszyła, iż dotknęła nieboszczyka. Przez chwilę podejrzewała, że Eleonorę trawi gorączka, gdyż była tak czerwona, ale chłód od niej bijący kategorycznie temu zaprzeczył. Służka westchnęła ciężko. Jako rozsądna dama, która przeżyła wystarczająco lat na tym świecie, wiedziała, że wewnętrzne cierpienie może być gorsze niż niejedna choroba.
– Upiekę twoje ulubione ciasteczka. Już się biorę do roboty! Na pewno będzie ci lepiej, jak zjesz coś smacznego.
– Och nie, droga Mary. Dziękuję, że tak się o mnie troszczycie, ale chciałabym pobyć trochę sama i zażyć odrobiny snu.
Eleonora spojrzała na Brownów przepraszająco. Wymknęła się z uścisku Wallace'a i szybko pognała na piętro do swojej sypialni. Gdy tylko zamknęła za sobą drzwi, oparła się o nie plecami. Ukryła swoją twarz w dłoniach, by nie wydać z siebie przeraźliwego jęku, który z pewnością ściągnąłby Mary lub Wally'ego. Czuła się taka bezsilna i żałosna. Nawet członki odmówiły jej posłuszeństwa, przez co Eleonora mimowolnie zsunęła się po drzwiach i ciężko opadła na podłogę.
Dama nie poradziła sobie w grze, której sama była autorką. Jedyne czego teraz pragnęła to zwyczajnie być sobą. Problem jednak polegał na tym, że już nie było żadnej „jej". Stopniowo obdzierała się z tożsamości. Przez ostatnie pięć lat nie przeżyła ani jednego dnia swoim życiem. Początkowo nadała tylko własne cechy obcemu imieniu, ale teraz nawet ich się musiała wyzbyć.
Eleonora próbowała zagłuszyć wszystkie sygnały ostrzegawcze, które pojawiały się w jej głowie, bo William był naprawdę cudownym mężczyzną i wiele mu zawdzięczała. Jednak przy nim już nigdy nie odzyska choćby namiastki swojej tożsamości. Nie zaakceptowałby prawdy o jej pochodzeniu, a trwanie w nieswojej skórze męczyło Eleonorę. Zanim podjęła jakąkolwiek decyzję, zastanawiała się, co pomyśli o niej William i z bólem stwierdzała, że większość by mu się nie spodobała. Będąc jego żoną, może zapomnieć o barwieniu ust na czerwono czy wybieraniu bardziej odważnych krojów. Związek z nim był prawdziwym przekleństwem dla Eleonory. Kochała Dashwooda, ale dusiła się przy nim. Nie była pewna na jak długo starczy jej sił, by utrzymywać iluzję. Książę był gotów poświęcić dla niej wszystko, kiedy na Eleonorę spadły oskarżenia, a ona tak perfidnie go oszukiwała. Nie chciała już dłużej kłamać, ale Williama też nie mogła stracić. Po tym wszystkim, co dla niej zrobił, mając wybór pomiędzy sobą a nim, powinna wybrać Dashwooda, zamiast ratować marne ochłapy własnej tożsamości, jednak niezwykle ciężko było jej się z nimi rozstać.
Właściwie to Eleonorze nie pozostała już żadna droga ucieczki. Wiedziała, że Charles doskonale poradzi sobie bez niej i nie miała mu tego za złe. Po wszystkim, co go spotkało, zasłużył na szczęście. Mniej pewne było, czy dama poradzi sobie z utratą kolejnej osoby w swoim życiu.
Chciała znów być panienką Victorią.
Victorią Brown.
Gdyby była możliwość odwrócenia biegu rzeki, zrobiłaby to. Jej ambicje, które zawładnęły całym życiem Eleonory, nie były warte tego cierpienia. Wierzyła, że będąc zwykłą dziewczyną, nic dobrego jej nie spotka. Tymczasem gdzieś na świecie czekał przeznaczony jej Albert. Dla niego urodziła się odpowiednia. Nie musiała być córką baroneta, hrabiną ani księżną. Mogła być sobą. Z pewnością byłaby szczęśliwą żoną i matką, bez bagażu kłamstw, który przez lata dźwigała i pod którego ciężarem uległa. Nie musiałaby żyć z dala od córki, chwytając jedynie przelotne chwile.
Cóż zostało teraz Eleonorze? Wspomnienie po Victorii, kilka starych sukienek i fragmenty tożsamości, których nie dało się połączyć w spójną całość. Miała wrażenie, że w jej ciele kotłuje się wiele charakterów, nieustannie ze sobą walczących, jednocześnie wzniecających pożar, który trawił wnętrze Eleonory. Ogień zajął już jej umysł, a serce zamienił w popiół, pozostawiając ją pustą. Ból był jedynym towarzyszem w niedoli, ale powoli zaczynało brakować jej sił, by go znosić. Skoro Eleonora odebrała sobie już tyle, czemu nie potrafiła odjąć sobie choć trochę cierpienia? Odpowiedź pozostawała dosyć oczywista.
„Życie jest nierozłącznie związane z krzyżami, które przyszło nam dźwigać" – tak mawiał Christopher. Tylko najwytrwalsi mogą to przetrwać i nie zawrócą w połowie drogi. Eleonora jednak nie była silna i pragnęła zejść ze ścieżki, którą wyznaczył jej los. Nic dobrego już na nią nie czekało. Właściwie bała się nawet własnego cienia. Wizja zdemaskowania ją przerażała. Tylko czekała, aż zobaczy przed sobą prawdziwą Eleonorę z szyderczym uśmiechem, która przybyła odzyskać swoje życie. W takim napięciu nie dało się egzystować. Victoria już teraz była na granicy szaleństwa.
Dama przetarła rękawem mokre od łez policzki. Głowa bezwiednie opadła jej na ramię. Nagle pod łóżkiem coś błysnęło, przypominając Eleonorze, że ma narzędzia, by sobie ulżyć i wyplątać się z tej sieci kłamstw. Podeszła do mebla i schyliła się, aby wydobyć spod niego pistolet Charlesa. Ciężki, choć nieduży kawałek metalu, a mógł zmienić wszystko. Wystarczyło pociągnąć za spust, by Eleonora w końcu mogła zaznać spokoju i uwolnić się od wszystkich trosk. Nie musiałaby wybierać między Williamem i miłością do niego a swoją tożsamością. Życie z dala od Alberta i Elizabeth także nie stałoby się jej udziałem, gdyż nie byłoby już żadnego życia. Koniec z cierpieniem, strachem, kłamstwami i tą wewnętrzną pożogą. Koniec wszystkiego. Może po śmierci odnalazłaby bezpieczne dla siebie miejsce.
Przesunęła zimną lufą wzdłuż piersi. Zacisnęła oczy i ułożyła palec na spuście. Tak niewiele już brakowało Eleonorze, by położyć kres temu szaleństwu. Otwarcie musiała przyznać, że życie jej nie wyszło. Zmarnowała wszystkie szanse, jakie dał jej los.
Ciało damy przeszedł dreszcz, przez co pistolet wysunął się z jej ręki. Eleonora spojrzała na broń, której widok przy skroni Charlesa napawał ją takim przerażeniem. Teraz już wiedziała, w jakim stanie musiał znaleźć się Landon. Ta świadomość sprawiała, że Eleonora czuła się jeszcze gorzej.
Nawet własne ciało ją zdradzało w tak ważnej chwili. Złamała się. Sama już nie wiedziała, co jest większym tchórzostwem, odebranie sobie życia czy zaniechanie tej decyzji.
Eleonora podeszła do ogromnej szafy i z jej odmętów wyciągnęła starą suknię o żywym, czerwonym kolorze, którą miała na sobie ostatnim razem na balu w Pembrokeshire. Ubrała dość niedbale kreację, gdyż nie miała nikogo do pomocy. Gdy zamknęła powieki, miała wrażenie, że wróciła do swojej walijskiej posiadłości i znów wiruje w tańcu wpatrzona w przystojną twarz Alberta. Jest sobą, szczęśliwa i nieświadoma, co szykuje dla niej los.
Niestety, kiedy otworzyła oczy, miała przed sobą sypialnię w londyńskiej rezydencji Williama i pistolet nęcąco połyskujący na podłodze. Obeszła go, zachowując duży odstęp, jakby bała się tego śmiercionośnego narzędzia. Zamiast niego postanowiła chwycić w dłoń pióro i zaczęła pisać, licząc na ukojenie.
Tylko prawda mogła wyzwolić Eleonorę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top