LXIX. Narodzić się na nowo

Tuluza, 1814

Zapadł już zmrok, a może nawet wkrótce nowy dzień miał obudzić się do życia. Albert stracił rachubę, jaka jest pora. Jedno było pewne: wojna się skończyła.

Żołnierze bohatersko poszli do walki, nie wiedząc, że już jest po wszystkim. Tylko bezsensownie przelewali krew. Bonaparte skapitulował. Szkoda, że ta wiadomość dotarła, dopiero kiedy tyle tysięcy ludzkich żyć się zakończyło.

Albert nie był w nastroju na świętowanie pańskiego zmartwychwstania i zwycięstwa nad Napoleonem. Zamiast tego podszedł pod mury Tuluzy.

Nad miastem wciąż unosił się dym, a stosy ciał piętrzyły się u jego bram. Oni wszyscy mogli wrócić do domu, gdyby Soult wcześniej otrzymał wiadomość. Jeszcze przed bitwą mógłby podjąć rozmowy kapitulacyjne, a nie dopiero po całym dni walki.

Widok, który roztaczał się przed Beamountem, przypominał mu Badajoz. Ta potyczka była właściwie jego pierwszym, prawdziwym spotkaniem z wojną. Wówczas nie był w stanie spoglądać na trupy, a dziś, po dwóch latach, nawet jęki dogorywających go nie przerażały.

,,Taki obraz przywitał mnie na wojnie i taki mnie pożegna" – pomyślał.

Założył dłonie na biodra i ze szklącymi oczami jeszcze raz dokładnie przyjrzał się otoczeniu. Chciał wszystko dokładnie zapamiętać, żeby nigdy z głowy nie uleciało mu okrucieństwo wojny. Świat potrzebował takiej przestrogi, a kto miał ją głosić, jak nie świadek tych wydarzeń? Albert tyle razy modlił się, by móc zapomnieć o wszystkim, ale teraz zrozumiał, że to nie jest właściwe rozwiązanie. On wróci do domu, ale pamięć należy się wszystkim, którzy polegli.

Beamount uśmiechnął się blado. Przeżył i tylko to się liczyło. Będzie mógł wychować swoje dziecko.

– Bracie! – Albert usłyszał znajomy głos, a gdy się odwrócił, dostrzegł Guillermo zmierzającego w jego kierunku. – Wolisz spędzać czas z truchłami? Trzeba świętować. Jezus zmartwychwstał, na szczęście tym przeklętym Francuzom nie udało podnieść się z porażki.

– Szkoda, że ci z grobów też się już nie podniosą. – Beamount omiótł spojrzeniem martwe ciała. – Ta bitwa od początku pozbawiona była sensu.

– Mogli poddać miasto, a nie budować fortyfikację. Te mury i tak by nas nie powstrzymały.

– Klęska Napoleona nas zbawiła. Soult odpierał każdy nasz atak.

Zarówno Guillermo, jak i Albert spojrzeli na góry, gdzie jeszcze wczoraj walczyli o zdobycie pozycji i skąd przypuszczono artyleryjski ostrzał na Tuluzę.

– Jeszcze kilka dni i oni by padli... – westchnął Hiszpan. – Co będziesz teraz robił?

– Chyba odwiedzę mojego wuja w Hiszpanii.

Albert czuł, że był winien wizytę wujowi Fredrickowi, w końcu tyle mu zawdzięczał. Nie widział go, od kiedy przeniósł się do Bawarii, a potem na półwysep Iberyjski. Miał jeszcze trochę czasu do porodu Eleonory. Od wuja mógł prosto udać się do Francji i odebrać dziecko.

– Żonę sobie znajdź! – Guilleromo roześmiał się i poklepał przyjaciela po plecach. Beamount jeszcze nigdy nie widział go takiego szczęśliwego, ale nie można mu się było dziwić. Zyskał to, o co tak bardzo walczył.

Charles obudził się w nocy z czołem zroszonym potem. Szybko rozeznał się, że leży na podłodze we własnej bawialni.

,,Dzięki Bogu, że trafiłem chociaż do swojego mieszkania" – pomyślał, pocierając bolącą skroń.

Landon cały był obolały, miał pozdzierane knykcie, ale nawet nie chciał wiedzieć, co spowodowało takie obrażenia. Ostatnie miesiące były dla niego mglistym wspomnieniem poszatkowanym przez chwile, kiedy magiczne specyfiki pana Tillneya przestawały działać.

Podszedł do okna. Okrągła tarcza księżyca rzucała srebrzystą poświatę na pustą, londyńską ulicę. To nie była dobra pora, by wybrać się do pana Tillneya. Musiał wytrzymać chociaż do rana, co zdawało się niełatwym zadaniem.

Właściwie Charles nie mógł już żyć bez cudownego uczucia euforii. Dopiero wtedy czuł, jak krew buzuje w arteriach jego martwych członków. Wewnętrzna zgnilizna dawała o sobie znać w chwilach jak ta. Jego myśli kierowały się od razu ku tej przeklętej Oldze, której obraz przed oczami Landona sprawiał, że było mu niedobrze. Po niej pojawiła się twarz Eleonory i choć widok był piękny, rozrywał Charlesowi serce.

Nie, wicehrabia nie mógł pozwolić, by te myśli zatruwały jego umysł. Musiał iść do pana Tillneya jak najszybciej, ta sprawa nie może czekać do rana. Ruszył w drogę, nawet się nie przebierając, mimo świadomości, że jego ubranie jest już nieświeże. Przed wyjściem zdążył jeszcze tylko przeczesać dłonią splątane włosy.

Gdy tylko chłodne, kwietniowe powietrze musnęło skórę Charlesa, ten natychmiast pożałował, że nie zarzucił czegoś na ramiona. Szczęśliwie jakiś czemu temu odkrył krótszą trasę, która doprowadzi go do upragnionego miejsca w zaledwie kilka minut. Mimo że w pobliżu nie było żywej duszy, czuł dziwny niepokój, który nasilił się, kiedy Landon dotarł do biedniejszych dzielnic Londynu. Tam życie dopiero rozkwitało, a na ulicach tłoczyły się różne osoby parające się występkiem. Wydekoltowane damy w przerysowanych makijażach zachęcały wicehrabiego do skorzystania ze swoich usług. Charles nie miał nic przeciwko rozpuście, ale wolał towarzystwo kobiet z nieco wyższych sfer.

Landon odetchnął z ulgą, gdy znalazł się w ciepłym wnętrzu kamienicy, gdzie jak miał nadzieję, nie groził mu już rabunek. Energicznie zapukał do drzwi, ale ku jego zdziwieniu nikt nie otwierał. Pomyślał, że może pan Tillney ma twardy sen, więc tym razem uderzył w drzwi zdecydowanie mocniej.

Po chwili ujrzał przed sobą Lisę odzianą jedynie w koszulę nocną. Sprawiała wrażenie zaspanej, ale i zaniepokojonej. Na widok Landona zmarszczyła brwi i zmroziła go swoim spojrzeniem.

– Taty nie ma – warknęła. – Wyjechał z miasta na kilka dni.

Informacja przeraziła Charlesa. Był skończony.

– Możemy pomówić w środku? – Jego ton był błagalny. Liczył, że może córka Tillneya mogłaby go czymś doraźnie poratować. To była jego jedyna szansa.

Dziewczyna niechętnie ustąpiła i wpuściła go do mieszkania.

– Powóz cię potrącił? – Lisa posłała mu złośliwy uśmiech.

– Nie wiem... – przyznał Landon ze wstydem.

– Okropnie wyglądasz.

– Ty też nie jesteś pięknością – odburknął. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę z popełnionego nietaktu. – Przepraszam. Moje życie już od dawna nie ma sensu.

– Ale kiedyś przynajmniej dobrze wyglądałeś. – Panna wzruszyła ramionami. – Jeśli myślisz, że podam ci eter, to lepiej stąd idź.

– Błagam! – Charles rzucił się do jej stóp. – Ja mam takie złe myśli, coś musi je rozproszyć, a przy okazji robię coś dobrego.

Lisa spojrzała na niego ze wstrętem i westchnęła ciężko.

– Nie pomagasz w rozwoju nauki. To bzdury, w które mój ojciec pozwolił ci uwierzyć. Spełniasz tylko jego chore ambicje. Nie widzisz, że próbuje cię od siebie uzależnić? Papa lubi mieć władzę nad ludźmi. Mnie też zamknął w czterech ścianach, ale ty możesz się jeszcze uwolnić. Nie jest za późno!

Charles nie wiedział, co powiedzieć. Dziewczyna mogła mieć rację. Dla Tillneya zrobiłaby wszystko, byleby tylko dalej podawał mu rozmaite substancje. Był jego niewolnikiem.

– Ja nie potrafię już inaczej żyć! – jęknął i rozpłakał się przytulony do nóg panny.

– Weź się w garść, człowieku, i wstań. Ja jestem dziwadłem! Ciebie przynajmniej nie wytykają palcami.

– A ja mam paskudną żonę...

– A ja krótszą nogę.

– Kobieta, którą kocham, mnie odrzuciła.

– Przynajmniej wiesz, jak to jest być zakochanym. Ja jestem za brzydka, by zawrócić w głowie jakiemuś mężczyźnie.

– Jestem żałosny – westchnął, podnosząc się z kolan.

– Na szczęście, ja nie jestem – Lisa uśmiechnęła się.

Charles uznał, że panna ma całkiem przyjemną twarz, kiedy kąciki jej ust delikatnie się unoszą. Gdyby jej policzki była bardziej rumiane, wówczas widok mógłby być całkiem zadowalający.

Landon nie odrywał wzroku od dziewczyny. Myślał nad jej słowami. Nie chciał wpadać w nałóg, ale ciężko będzie w jednej chwili odciąć się od wszystkiego.

Wicehrabia całkiem niespodziewanie zdał sobie sprawę, że rozwiązanie jego problemu stoi tuż przed nim.

– Może ty byś mogła mi podawać te różne specyfiki w zmniejszonych dawkach bez wiedzy ojca? Będę je brał coraz rzadziej, aż całkowicie przestanę...

– Chcesz, żebym wykradała od ojca te wszystkie substancje i ci je w tajemnicy podrzucała? – Lisa pokręciła z niedowierzania głowa. – Zapomnij. Nie wychodziłam z domu od dziesięciu lat!

– Proszę, tylko do czasu, aż się usamodzielnię. Wynagrodzę ci to jakoś.

Lisa uważała swojego ojca za niecnego człowieka i nie żywiła do niego cieplejszych uczuć. Przykro jej było patrzeć na Charlesa, jak poddaje się Tillneyowi. Nie chciała się mieszać, ale też nie mogła pozwolić, by jej ojciec rósł w siłę, dlatego postanowiła mu pomóc.

– Obyś się postarał. Nie chcę żałować mojej decyzji. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top