LXIII. Na plaży
Formentera, 1814
Beamount, od kiedy sypiał w wygodnym, wielkim łożu, czuł się niezwykle wypoczęty, mimo że przez żołnierskie przyzwyczajenie wstawał skoro świt.
Kiedy tylko na horyzoncie pojawiała się złota tarcza i słoneczne promienie zaczynały muskać twarz Alberta, choćby ten bardzo się starał, nie mógł już usnąć. Zwykle ubierał się i szedł na werandę. Lubił spędzać tam poranki w samotności, popijając przednie wino.
Tym razem nie tylko kapitan cierpiał na bezsenność. Ciotka Lydia pierwsza zajęła miejsce na wygodnej sofie wśród licznych poduch. Miała przymknięte powieki, a kąciki jej ust były wyraźnie uniesione. Wyglądała niczym posąg zastygły w przyjemnej chwili.
– Kocham Hiszpanię za to słońce. To takie przyjemne czuć ciepło na twarzy – powiedziała rozmarzonym głosem. – Dołącz do mnie, Albercie.
– Skąd ciocia wie, że to ja?
– Nikt z domowników nie zrywa się z łoża tak wcześnie! – Otworzyła jedno oko, by spojrzeć na Beamounta. Zadowolona z siebie, że odgadnęła tożsamość przybysza, uśmiechnęła się jeszcze szerzej. – Dobrze, że jesteśmy sami. Chciałam z tobą porozmawiać.
– O czym?
Kapitan uniósł brew. Ciągle gawędził z ciotką i dotychczas nic nie wspominała o chęci prywatnej rozmowy. Spojrzał na nią wyczekująco. Lydia ciężko wypuściła z płuc całe powietrze, jakby zbierała się w sobie. Otworzyła oboje oczu i wbiła swoje bystre spojrzenie w Alberta.
– Muszę cię przeprosić. Tylko mi nie przerywaj, mój drogi. – Wymierzyła palec w Beamounta, widząc, że ten już rozchyla usta, by jej odpowiedzieć. – Źle postąpiliśmy z Fredrickiem, teraz to widzę. Ty i twoje rodzeństwo mieliście rodziców, z którymi byliście szczęśliwi i nie powinniśmy was z nimi rozdzielać. Mój mąż nie potrafił zaakceptować, że twoja matka wzięła ślub z miłości z jakimś biedakiem. To była dla niego prawdziwa hańba. Nie mamy własnych dzieci, więc Fredrickowi brakowało powodów do dumy i spadkobiercy, dlatego was przygarnęliśmy. Dobra szkoła, świetne wychowanie, koneksje, pieniądze... to wszystko nie zastąpi wam rodzicielskiej miłości. Odebraliśmy wam ostatnie chwile z matką, zanim umarła. Może gdybyście zostali w domu, wasz ojciec nie odebrałby sobie życia po jej śmierci. Jest mi tak przykro, Albercie.
Po policzkach Lydii zaczęły spływać łzy. Oczy Beamounta także się zaszkliły. Słowa damy wiele dla niego znaczyły.
– Nie obwiniaj się, cioteczko. Daliście nam piękne życie, za które jestem wam bardzo wdzięczny – powiedział całkiem szczerze. – Widocznie los tak chciał.
– To, co stało się z Rose, jest moją osobistą porażką. Zawsze chciałam mieć córeczkę. Trafili mi się dwaj cudowni chłopcy, ale z twoją siostrą nie podołałam. Nie pasowała do tego świata, a teraz nie żyje...
Albert widząc, jak zdruzgotana jest ciotka, zapragnął wyznać jej prawdę o Rose. To, co spotkało jego siostrę u Pembertona, z pewnością wstrząsnęłoby Lydią tak samo, jak wiadomość, że panna Beamount jest ladacznicą, ale przynajmniej odetchnęłaby z ulgą, że jej dawna wychowanka jest cała i zdrowa. Kapitan jednak obiecał siostrze, że nigdy nie zdradzi jej tajemnicy. Nie pozostało mu nic innego, jak objąć ciotkę, licząc, że ten gest nieco ukoi jej ból.
– Jesteś dobrym chłopcem – szepnęła.
Lydia po śniadaniu umyśliła sobie zabrać męża na spacer. Jako dobra żona musiała dbać, by mężczyzna ruszał się jak najwięcej. Jeszcze chwila, a przyrósłby do fotela, całkowicie zaprzestając opuszczania swojej rezydencji. Wobec tego pani Houghton zaplanowała cudowną wycieczkę na najpiękniejszą plażę na całej wyspie. W jedną dłoń chwyciła bieluśką parasoleczkę, zaś drugą wsunęła pod ramię Fredricka i ruszyła żwawym krokiem wzdłuż żwirowej ścieżki. Za małżeństwem kroczył Albert, ubrany w luźną koszulę z cienkiego materiału, która powiewała na delikatnym wietrze oraz Penelope w jedwabnej, jasnej sukni na dole wykończonej koronką.
Cioteczka z dużym zacięciem streszczała mężowi najnowsze plotki, które otrzymała w listach od swoich przyjaciółek. Fredrick niewiele mówił, prawdopodobnie nawet nie słuchał Lydii, od czasu do czasu rzucił oschle: ,,Tak, moja duszko", „Masz rację, najdroższa", „Skoro tak mówisz, to musi tak być".
Młodzi szli w milczeniu. Penelope była zbyt skupiona na bezskutecznych próbach ujarzmienia swoich włosów. Wiatr ciągle je rozwiewał, ale panna niestrudzenie wsuwała coraz to nowe szpilki, by utrzymać fryzurę w ryzach. Jednak, kiedy wszystkie pukle uwolniły się spod upięcia, Penny syknęła rozzłoszczona, ale pozwoliła swoim włosom swobodnie opadać na ramiona i plecy, czy też smagać jej twarz.
– Na litość boską, Penelope, musisz bardziej kontrolować swoją fryzurę! Nie będę tolerował takiego niechlujstwa pod moim dachem. – Nic tak nie sprawiało radości Fredrickowi, jak musztrowanie swoich podopiecznych.
Beamountowi aż przypomniały się czasy, kiedy dla jego rodzeństwa wuj podtrzymywał taką surową dyscyplinę. Czasami ciężko było z nim wytrzymać, nic więc dziwnego, że taka wolna dusza jak Rose nieustannie kłóciła się z Houghtonem.
– Albercie, ty chyba też zapomniałeś przez wojsko, jak ubiera się młody dżentelmen.
Kapitan od kilku dni czekał, aż wuj zaszczyci go jakąś uwagą. Nawet sobie nie chciał wyobrażać, ile determinacji musiał włożyć Fredrick, by powstrzymywać się przez cały ten czas.
Albert nauczony doświadczeniem postanowił się nie sprzeciwiać. Skinął głową i wrócił do obserwacji cudownej przyrody. Od kiedy przybył do domu wuja, znów zaczął rysować. Dzierżąc w ręce swój szkicownik, poszukiwał jakiegoś wdzięcznego obiektu, który mógłby uwiecznić na papierze.
Ścieżka niespodziewanie urwała się na skraju gęstego lasu. Lydia bezpardonowo wkroczyła między gałęzie, ciągnąc za sobą Fredricka, który coraz bardziej się krzywił. Z dezaprobatą spoglądał na żonę, której szykowna toaleta podziurawiła się przez krzewiny. Penny sprytnie uniosła nieco suknię do góry, ale przez to jej nogi były podrapane. Przejście przez lasek okazało się niemałym wyzwaniem. Po wyjściu z niego towarzystwo nie przypominało już grupy arystokratów, a bandę dzikusów w zniszczonych strojach z zielonymi igłami we włosach i kroplami potu spływającymi po czołach. Jednak najtrudniejsze miało dopiero nadejść.
Urokliwa zatoczka, otoczona licznymi skałami i mniejszymi kamieniami wyłoniła się spomiędzy drzew. Jasny piasek kontrastował z wodą o żywym, turkusowym kolorze, która w miarę oddalania się od brzegu przechodziła w błękit, a potem odcieniem przypominała kobalt. Wszyscy westchnęli zachwyceni widokiem, ale i przerażeni trasą, jaka została im do przejścia.
Fredrick pierwszy pokonywał stromy, skalisty pagórek, który prowadził do zatoki. Potem wyciągał dłoń, ku żonie i pomagał jej zejść.
– Cóż ty znowu wymyśliłaś, moja duszko! – pojękiwał co chwilę, wyrażając dezaprobatę dla projektu Lydii.
Albert również wyciągnął rękę ku Penny, ale Hiszpanka ani śniła jej przyjmować. Wbrew dobrym manierom zadarła suknię jeszcze wyżej i szybciutko pokonywała kolejne skały. W mgnieniu oka wyprzedziła Lydię i Fredricka. Beamounta nie tak łatwo było jej zgubić. Młodzieniec trzymał się z tyłu, by nie denerwować panny, której bardzo zależało na tym, żeby przodować, ale zachowywał bezpieczną odległość na wypadek, gdyby był jej potrzebny.
Penelope nie zwolniła kroku, gdy dotarli do najbardziej pochyłego fragmentu. Odwróciła się na chwilę, by rzucić triumfalny uśmiech towarzyszom, jednak właśnie wtedy poślizgnęła się na gładkim kamieniu. Zdążyła tylko wydać z siebie przeraźliwy pisk. Albert sprawnym ruchem przełożył swój szkicownik pod pachę i doskoczył do panny. W ostatniej chwili zdążył złapać ją za rękę i tym samym uchronić przed upadkiem.
– Dziękuję – szepnęła zawstydzona swoim zachowaniem. – Tyle razy tędy chodziłam i nigdy, choćby przez chwilę się nie zachwiałam.
– Może lepiej, żebym ci pomagał.
Penelope nie odtrąciła ręki Beamounta zaciśniętej na jej nadgarstku, a pozwoliła, by mężczyzna sam rozluźnił uścisk i należycie złapał ją za dłoń.
Schodząc, oboje utrzymywali dobre tempo, w końcu wielogodzinna wędrówka po skalistych pagórkach nie była obca dla Alberta. Po kilku minutach byli już na plaży. Lydii i Fredrickowi zajęło to nieco więcej czasu, ale także z powodzeniem dotarli do upragnionego celu. Przeszli wspólnie jeszcze kilka metrów do przewróconej rybackiej łodzi, która wokół rzucała nieco cienia. Kapitan uznał to miejsce za idealne do rysowania i zaczął się tam rozkładać, a Penelope przysiadła koło niego.
Wuj oparł dłonie na kolanach i z trudem łapał powietrze. Cieszyła go wizja rychłego odpoczynku.
– Freddy, mój drogi, usiądźmy bliżej klifu, tam jest więcej cienia! – powiedziała Lydia, chcąc zostawić młodych samych.
– Ale duszko! – Pan Houghton miał zaprotestować, jednak żona nie pozwoliła mu skończyć zdania.
– No, dalej! Idziemy!
Albert, gdy para zniknęła, natychmiast zabrał się za rysowanie. Chciał uwiecznić wspaniałe, skaliste klify, spokojne morze i malutkie rybackie łódki pływające w oddali. Jego wzrok nieustannie krążył między kartką a wspomnianymi widokami.
– Czy ty się mnie boisz? – Penny rzuciła mu wyzywające spojrzenie. – Prawie nigdy na mnie nie patrzysz.
Beamount przeniósł na nią swój wzrok. Gdy napotkał jej wielkie oczy, rzeczywiście cała krew odpłynęła mu z twarzy.
– Trochę mnie przeraża, kiedy tak na mnie patrzysz – wyszeptał, licząc, że panna go nie usłyszy i zaniecha tematu.
– Jeszcze nikt mi nie powiedział czegoś takiego – roześmiała się.
– Masz piękne oczy, ale tak duże, że aż straszne – tłumaczył się Albert, niezgrabnie drapiąc się po głowie.
– Uważaj, bo się jeszcze w nich zakochasz! A teraz, mógłbyś mi pokazać swoje rysunki? Bardzo bym chciała je zobaczyć.
Beamount bez słowa podał jej szkicownik. W napięciu lustrował twarz Penny, ale nic nie można było z niej wyczytać, ani aprobaty, ani pogardy.
– Bardzo ładne – orzekła w końcu. – Szkoda, że to same budynki. Opowiesz mi o tych miejscach?
Kapitan nieznacznie przysunął się do panny i z ożywieniem zaczął przedstawiać historię wszystkich rysunków.
– To jest dom pewnej arystokratki, w Pembrokeshire. Piękna posiadłość! A to... – jego twarz zamarła, gdy Penelope przewróciła kartkę. Dotarli do jego najnowszego rysunku, który zaczął powstawać już na wyspie. –... to jest projekt mojego wymarzonego domu. Chciałbym kiedyś go zbudować dla rodziny.
– Jest śliczny! Masz prawdziwy talent, Albercie. Mógłbyś mnie narysować? Zawsze chciałam mieć własny portret, ale nigdy nie było okazji.
– Nie mam zbyt dużego doświadczenia w malowaniu ludzi. Narysowałem tylko jeden portret w całym moim życiu.
– W takim razie mi go pokaż! Ocenię twoje zdolności.
– Och – westchnął zawstydzony. – Spaliłem go.
– Dlaczego? – Penelope zadawała coraz więcej pytań, co niepokoiło Alberta, szczególnie że ciężko było na nie znaleźć odpowiedź.
– Bo byłem na nią zły – odpowiedział po dłuższym namyśle.
– „Nią"? A więc pewnie chodzi o złamane serce. Dalej to przeżywasz?
– Ciężko zapomnieć... ale nie rozmawiajmy o tym. Lepiej zabiorę się za twój portret!
– Chyba żartujesz, że będę pozować taka potargana! – Penelope nie kryła oburzenia. – Spotkajmy się w bawialni dziś wieczorem.
Dłonie Alberta drżały ze zdenerwowania. Zaciskał je na szkicowniku, ale wcale nie pomagało mu to uspokoić rąk. Ostatecznie złączył je na kolanach, by nie pognieść kartek na darmo.
Oczekiwanie na Penny było dla niego prawdziwą udręką. Żałował, że zgodził się ją narysować. Panna pewnie miała wysokie oczekiwania, których on nie mógł spełnić.
Stukot pantofelków, który z każdą chwilą był coraz głośniejszy, sprawiał, że Albert miał wrażenie, iż zaraz zemdleje.
Penelope stanęła przed nim bez słowa. Miała na sobie cudowną suknię. W okolicy dekoltu ciasno przylegała do ciała, a koronka dodatkowo przyciągała uwagę do ładnych piersi. Materiał rozszerzał się ku dołowi, a wraz z długością zmieniał się jego kolor, który przypominał wielobarwne, złote, hiszpańskie słońce.
Dziewczyna odgarnęła włosy z ramienia i nieco podniosła rękaw, by aż tak nie odsłaniał jej ramion. Poprawiła burgundowy szal, który kontrastował z kolorem sukni, ale jednocześnie ładnie do niej pasował. Dopiero wówczas Penny zdecydowała posłać Beamountowi spojrzenie spod rzęs. Ten z trudem przełknął ślinę.
– Piękna suknia... cała jesteś piękna.
– Ta kreacja należała do mojej matki. Zamówiła ją krótko przed śmiercią, ale już nie zdążyła jej założyć – odpowiedziała wyraźnie zarumieniona. – Ustawisz mnie, czy mam tak stać?
– Może usiądziesz przy klawikordzie? – zaproponował Albert nieśmiało.
Panna bez wahania zajęła miejsce przy instrumencie. Zadbała, by materiał ładnie układał się, spływając na podłogę, i jeszcze raz poprawiła włosy.
– Cóż za ironia losu, że mój pierwszy portret będzie na tle znienawidzonego klawikordu – sarknęła.
– Możesz się przesiąść, jeśli wolisz.
– Niech już będzie.
Albert przystawił sobie krzesło naprzeciwko Penny. Dostrzegł na palcu panny pierścień z ogromnym kamieniem. Jak mniemał, to także musiała być rodzinna pamiątka. Beamount uznał, że warto go byłoby wyeksponować.
– Mogę? – zapytał, gdy podszedł do dziewczyny. Ta delikatnie skinęła głową w odpowiedzi.
Kapitan chwycił dłoń panny, a przez całe ciało przeszedł dreszcz. Chwilę trwało, zanim się otrząsnął i ułożył jej rękę na klawiaturze, by lepiej było widać pierścień. Wrócił na miejsce i zaczął rysować. Na początku powstał ogólny zarys sylwetki, z którego Albert był całkiem zadowolony. Nie wiedział tylko, jak ma oddać na papierze głębię spojrzenia Penelope, którym wodziła po jego ciele. Było ono tak hipnotyzujące. Beamount bał się postawić choć jedną kreskę na jej twarzy. Odgarnął włosy z czoła i jeszcze raz rzucił okiem na modelkę. Ciężko będzie uwiecznić taką urodę.
Dziewczyna powoli zaczynała się niepokoić, więc Albert musiał zacząć działać. Uznał, że być może nie uwieczni emocji, które zawarte są w spojrzeniu Penelope, ale spróbuje oddać jej piękno. To, co kryje się wewnątrz niej, dostępne będzie tylko dla szczęśliwca, który zostanie jej mężem. Portret może jedynie nieznacznie zbliżyć się do jej fenomenalnej powierzchowności.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top