LII. Byle do przodu
Granica hiszpańsko-francuska, 1813
Iść, choć kilka kroków do przodu, choć po trupach, zadając śmierć kolejnym, dołożyć swoją cegiełkę do stosu martwych ciał. Zanurzyć ostrze miecza w niebieskiej kurtce, dobyć karabin i strzelić prosto w waleczne, francuskie serce.
Albert zdążył zapomnieć o wojennej rzeczywistości, mimo że rana dawała czasem o sobie znać. Nawet ucieszył się, kiedy na nowo ubrał mundur. Teraz jednak czuł ból całym sobą. Chciał zamknąć oczy, by nie widzieć zastygłych w cierpieniu twarzy, ostatnich spojrzeń, całego zła, dziejącego się wokół. Ale nie mógł. Musiał iść.
Mgła spowiła zielonkawe pagórki, aby oszczędzić strasznego widoku żołnierzom, a rzęsisty deszcz zmywał z ich dłoni krew.
Beamount czujnie się rozglądał, aby dostrzec, skąd nadchodzi niebezpieczeństwo. Nagle przed nim wyrosła postać, drobna, wręcz młodzieńcza. Mimo że Albert nie widział dobrze jego twarzy, zachowanie mężczyzny zdradzało brak doświadczenia. Muszkiet w jego dłoniach drżał, a on sam przymykał raz jedno, raz drugie oko, by wycelować, ale ani razu nie zdecydował się na strzał. Anglik także nie zaatakował. Nie mógł tego zrobić, gdy tak wiele domyślał się o losie Francuza, a jego sylwetka zapadła mu w pamięć. Albert zdążył już sobie wyobrazić, że gdzieś na tego chłopca czeka urocza panna, a jego matka każdego dnia modli się o powrót syna.
Beamount wolał, aby to on zginął z wrogiej ręki. Nie miał już do kogo wracać, a liczba powodów, by żyć malała z każdą minutą.
– O mnie się nie martw. Strzelaj – szepnął, choć wiedział, że młodzieniec nie może go usłyszeć. Mimo to chciał mu dodać odwagi, widząc jego wahanie.
Albert zadrżał, kiedy koło jego ucha świsnęła kula. Czyżby Francuz chybił? Gdy spojrzał przed siebie, postać w niebieskiej kurtce jakby rozpłynęła się we mgle. Dopiero kiedy wzrokiem powiódł na ziemię, dostrzegł chłopca. Krew bulgotała mu w ustach, a czerwona strużka niepostrzeżenie wymknęła się spomiędzy warg i spłynęła po brodzie.
Kapitan Beamount poczuł na barkach czyjąś dłoń, która popychała go do przodu. Wzrokiem odszukał tę osobę. Natychmiast rozpoznał ponurą twarz z wiecznie ściągniętymi brwiami i czarnymi lokami, które teraz deszcz przylepił do czoła mężczyzny.
Guillermo.
Anglik ucieszył się na widok dawnego kompana. Już do końca bitwy panowie starali się zbytnio od siebie nie oddalać.
Armaty naprzemiennie grzmiały, by zaraz znów ucichnąć. Sceneria także się zmieniała. Z bezchmurnego nieba w ulewny deszcz, z pagórków na równiny, ale to był dobry znak.
– Jesteśmy we Francji, żołnierze! – oznajmił jeden z dowódców. Bitwa dobiegła końca.
Guillermo i Albert, gdy niebezpieczeństwo już minęło, rzucili się sobie w ramiona.
– Zawsze trzeba cię ratować, señor – burknął Hiszpan.
– Ciebie też dobrze widzieć.
Panowie przysiedli na mokrej trawie między formującymi się grupkami żołnierzy brytyjskiej armii i hiszpańskiej. Różnica między nimi była widoczna już na pierwszy rzut oka. Anglicy byli posępni, zaś mieszkańcy półwyspu głośni i żywiołowi. Wspólne było tylko to, że zarówno jedni, jak i drudzy spoglądali na siebie złowrogo.
– Piękną mamy zimę tej jesieni – zaczął Beamount.
– Najpierw siedziałem w śniegu po kolana, a teraz ten deszcz. Możesz się śmiać, Albercie, ale ja nie przywykłem do takiej pogody. Ty to co innego, w końcu dopiero wróciłeś z Anglii, a tam zawsze jest tak ponuro.
– Rzeczywiście, mżawka nie robi już na mnie wrażenia.
– A skoro o tym mowa, co o nas myślą na wyspie?
– Wellington śle ciągle skargi na wasz rząd. Uważa, że jest niekompetentny, skorumpowany i nie łoży właściwych środków na utrzymanie armii. Wszyscy tylko powtarzają, że powinniśmy przestać was finansować.
– A to diabeł! – warknął. – Anglicy do niczego innego nie są nam potrzebni. W dodatku umniejszacie nasze zwycięstwa. Zresztą, co go interesuje, czy mamy obuwie i jedzenie.
– Jesteście niezdyscyplinowani. Plądrujecie, pijecie, a w dodatku część z was przeszła na stronę Francuzów.
– Nie widzę powodów, żeby liczyć się z Wellingtonem. Hiszpania to moja ojczyzna!
– Wellesley oczekuje większego poparcia ze strony waszego rządu. Podobno rozważa rezygnację z dowództwa Hiszpanami.
– I dobrze. Sami sobie też poradzimy.
Beamount westchnął. Konflikty wewnętrzne nigdy nie wróżyły niczego dobrego. Nawet jeśli Guillermo nie doceniał Wellingtona, Albert wciąż miał do niego duże zaufanie i liczył, że rychło doprowadzi wojnę do końca.
– Przynajmniej Napoleon przegrywa. Słyszałeś o Leipzig?
– A kto nie słyszał? – odburknął Guillermo wciąż podenerwowany rozmową. – Nędzny to ród. El rey intruso stchórzył i uciekł do Francji z naszym złotem.
– Myślałeś kiedyś o tym, co będziesz robił, kiedy wojna się skończy?
Albert postanowił zmienić temat. Gdy spoglądał na Hiszpana, miał wrażenie, że jest urodzony do walki. Wysoki, postawny, z zaciętym wyrazem twarzy. Beamount nie mógł wyobrazić go sobie w innej scenerii niż na polu bitwy.
– Pewnie wrócę do domu, do mojej madre. Dziwnie mi będzie tak bez Clavio. Już teraz mi go brakuje. Nie wiem, jak zniosę pustkę w domu.
Anglik wzdrygnął się na wspomnienie umierającego towarzysza. Starał się o nim nie myśleć zbyt często, ale smutne spojrzenie jego narzeczonej nie dawało mu spokoju.
– A ty, Beamount? Co będziesz robił?
Kapitan nawet nie silił się na odpowiedź. Pokręcił tylko przecząco głową.
– Nie czuj się urażony, Albercie – zaczął Guillermo. – Do ciebie nie mam pretensji. Zawsze będziesz miał we mnie przyjaciela. Mam tylko żal do Anglików za Clavio i nieco inne spojrzenie na wojnę.
– Mam nadzieję, że gdy to się skończy, będzie nam dane się jeszcze spotkać, bez tego ciężaru, który teraz dźwigamy.
Hiszpan, wstając, poklepał Alberta w ramię.
– Idę do swoich.
– Do zobaczenia w bitwie! – Beamount uśmiechnął się i mógłby przysiąc, że kąciki ust Guillermo także się uniosły.
Kapitan postanowił dołączyć do reszty mężczyzn w czerwonych kurtkach przy ognisku. Rozmowa z przyjacielem uświadomiła mu, że będzie miał życie po wojnie. Lepsze lub gorsze, ale śmierć nie chce pochwycić go w swoje ramiona. Jedno było pewne. Musi uwolnić się ostatecznie od Eleonory. Wyjął z kieszeni jej portret, który pewnego dnia naszkicował i od tamtej pory miał zawsze ze sobą. Z ciężkim sercem zbliżył kawałek papieru do ognia i spoglądał, jak zamienia się w popiół.
– Beamount, list do ciebie – usłyszał za sobą głos innego żołnierza.
Albert oderwał wzrok od płomieni i niechętnie odebrał korespondencję. Nie miał ochoty na wieści z Anglii.
Gdy rozwinął papier, zauważył, że wewnątrz jest druga koperta, której zapach do złudzenia przypomina perfumy Eleonory.
,,Mąci mi się w głowie" – pomyślał.
Zaczął od pierwszego listu, napisanego koślawą czcionką George'a.
Londyn, 3.10.1813
Drogi przyjacielu!
Francis prosił bym w najbliższym liście do Ciebie przekazał jego rozczarowanie tym, że nie znalazłeś czasu, by go odwiedzić. Jeżeli jednak czujesz z tego powodu wyrzuty sumienia, to niepotrzebnie. Wiesz, jaki z niego maruda, wkrótce przejdzie mu złość na Ciebie.
Piszę ten list jednak w innej sprawie. Pewna bliska mi osóbka poprosiła o pomoc. Jak się okazuje, temat jest pilny i wymaga Twojej ingerencji, dlatego nie obraź się, że dołączyłem jeszcze jeden list. Musisz go przeczytać! A gdy już to zrobisz, pamiętaj, że zawsze możesz na mnie liczyć i czekam na Twoje dyspozycje. We wszystkim pomogę.
Twój oddany
George Spencer
PS Gratulacje, Albercie!
Beamount był niezwykle zaciekawiony listem George'a. Nawet nie domyślał się, cóż przyjaciel miał na myśli, składając mu gratulacje. Dłużej nie czekając, otworzył kolejny list. Gdy tylko dojrzał pierwsze słowa, jego serce się na chwilę zatrzymało. To Eleonora była autorką.
West Sussex, 2.10.1813
Szanowny Kapitanie
Nie chcę pana niepokoić, jednak zdarzyła się rzecz niesłychana, w której oboje mamy swój udział. Przepraszam za formę, w jakiej podaję wieści, ale spodziewam się dziecka. Pańskiego dziecka. Postanowiłam dołożyć wszelkich starań, aby ta istotka przyszła na świat. Jak pewnie pan rozumie, nie mogę pozostać w Goodwood House. Czy zna pan jakieś bezpieczne miejsce, w którym mogłabym schronić się do rozwiązania? Niczego więcej od pana nie oczekuję. Gdy maleństwo się urodzi, oddam je na wychowanie dobrej rodzinie. Liczę, że żadne z nas nie odczuje konsekwencji naszego nieroztropnego zachowania.
Z poważaniem,
Eleonora, księżna Richmond.
Albert dopiero co postanowił uwolnić się od kobiety, a los właśnie związał go z nią na zawsze. Po takich wieściach był gotowy uciec z armii, wsiąść na najbliższy statek. Na Boga! Był nawet gotowy, by zamieszkać w Chichester i żyć jako kochanek Eleonory. Jednak list, jaki otrzymał, był niezwykle oficjalny, jakby nic go nie łączyło z księżną. Beamount mógł to odczytać tylko w jeden sposób. Eleonora nie życzyła sobie jego towarzystwa. Wolała pozostać przy swoim mężu niż założyć rodzinę z Albertem.
Wieści mocno wstrząsnęły kapitanem. Będzie ojcem! Zawsze marzył o gromadce dzieci. Cieszył się niezmiernie z potomka, ale wyglądało na to, że nie będzie mu dane go poznać.
Nie, Albert nie mógł pozwolić na to, by jacyś obcy ludzie wychowywali jego dziecko. Beamount szybko podjął decyzję, że zaopiekuje się maleństwem. Rozgłosi, że to dziecko jego krewniaczki, która ma ciężką sytuację, a on, by spłacić swój dług wobec wuja, postanowił je przygarnąć. Kapitan uśmiechnął się szeroko, w końcu miał powód, aby przeżyć wojnę.
Musiał jednak zająć się prośbą Eleonory. Znał tylko jedno bezpieczne miejsce z dala od ciekawskich oczu – plebanię swojego brata. Wierzył, że Christopher zgodzi się przygarnąć kobietę bez wahania.
Albert postanowił nie marnować czasu i zabrał się za pisanie listów. Musiał poinformować Eleonorę o swojej decyzji, uprzedzić brata, a George'a prosić o pomoc księżnej w dostaniu się na statek do Francji.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top